czwartek, stycznia 28, 2010

San Diego

Wyprawa do San Diego do końca stała pod znakiem zapytania, kilka spraw zawodowych do końca było niejasnych. Ruszyłem na południe w stronę LA w godzinach przedpołudniowych, miałem być wieczorem w Huntington Beach. Wybrałem dla odmiany autostradę 101 - trochę dłużej niż międzystanowa numer 5 ale zbyt często jeździłem tym szlakiem i potrzebowałem urozmaicenia a czasu było dużo. Przyznam, że chyba przeproszę się ze sto jedynką :) było przyjemnie, bez korków i całkiem szybko przebyłem cały odcinek. W okolicach Ventura zaczęło się robić tłoczno na drodze. Widoki te same co zawsze, trasa znana prawie na pamięć ale mimo wszystko przyjemnie. Obawiałem się tylko przejazdu przez Los Angeles (jak zwykle ciary przechodziły po plecach na myśl o staniu w kilometrowych korkach). I jakżeby inaczej :) Człowiek nadrabia prędkością na autostradach, żeby zaparkować samochód na największym parkingu Kalifornii zwanym Los Angeles. Miasto moloch i przedarcie się do Orange County to masakra w godzinach szczytu. Ale staram się o tym nie pamiętać. W Huntington Beach inaczej zwanym Surf City wylądowałem przed 8 wieczorem. Miejsce do spania miałem zapewnione - poznałem przez internet małżeństwo Polaków mieszkające, nie znając mnie wcześniej osobiście zgodzili się mnie przenocować ZA CO BARDZO DZIĘKUJĘ :). Losy naszych rodaków bywają przedziwne i moi gospodarze okazali się bardzo ciepłymi i przyjaznymi ludźmi. Spędziłem bardzo miło czas w domowej atmosferze. Rano musiałem kontynuować jazdę w stronę San Diego. Odległość niewielka i spokojnie wybrałem drogę przy Oceanie.

Podziwiałem mijane Newport Beach, Dana Point i zatrzymałem się w Laguna Beach. I doznałem zachwytu tym miejscem ! A ja jestem typem człowieka, który często pod wpływem chwili dokonuje wyborów bez specjalnego zastanawiania się :) trochę na wariata ale co tam... Naprawdę jestem zauroczony tym kameralnym miejscem, domki na wzgórzach, uliczki z małymi sklepikami i piękna plaża... Jeśli będzie okazja to chyba się tutaj przeniosę (w planie jest też San Diego). Pacific Coastal Highway w pewnym momencie przechodzi w Autostradę numer 5 co oddaliło mnie lekko od Oceanu, nie przepadam (jeśli się nie spieszę) na jazdą zatłoczonymi drogami gdzie podziwiać można tylko samochody przed sobą lub płoty wyciszające hałas. Po ostatnich wizytach zapamiętałem sobie zjazd do Centrum Informacji Turystycznej, zawsze lubię zbierać darmowe mapki i lokalne przewodniki z zaznaczonymi atrakcjami. Zaopatrzony w stertę kolorowych pisemek i mapek ruszyłem na lotnisko w San Diego odebrać pozostałym członków wyprawy. Lotnisko położone jest prawie w centrum miasta i jadąc samochodem nawet specjalnie tego nie widać do momentu kiedy nad głową pojawi się ogromny lądujący samolot co robi niesamowite wrażenie. W tym malutkim porcie lotniczym nie ma się jak zgubić a parkingi są proste i całkiem tanie. Zebrawszy załogę ruszyliśmy na zwiedzanie coby nie marnować dnia. Miasto znam bardzo dobrze z poprzednich wizyt więc nie będę opisywać podstawowych atrakcji (poprzednie posty).

Na pierwszy ogień poszło Stare Miasto - San Diego Old Town. Miejsce jest bardzo urokliwe i ma meksykański klimat a dla osób z innych stanów lub krajów to egzotyka, gdzie nie trzeba wybierać się do sąsiada za południową granicę, żeby doświadczyć tamtejszych uroków. Stare Miasto jest położone blisko lotniska wiec dotarcie zajęło kilka minut. Wstęp jest darmowy i jedynie ceglane murki z napisem Old Town informują nas, że znaleźliśmy się w miejscu gdzie w roku 1769 pierwsi hiszpańscy osadnicy wybudowali fort i misję.

Miasteczko odtworzone jest w doskonałym stanie, budynki z cegły Adobe przyozdobione kaktusami mieszają się z drewnianymi domami w stylu znanym z westernów. Na każdym kroku czekają nas sklepy z pamiątkami i restauracje zrobione w meksykańskim stylu. Bardzo urokliwe miejsce. Okolice Old Town to skupisko małych muzeów i polecanych przez przewodniki restauracji zrobionych pod turystów. Powoli wróciliśmy do samochodu i ruszyliśmy do następnego punktu zaplanowanego na ten dzień czyli do Balboa Park.

Park zachwyca bujną roślinnością, okazami drzew, ogrodami, promenadami wyznaczonymi tylko dla ruchu pieszego i hiszpańskimi budowlami w stylu kolonialnym. Szczególnie wyróżnia się San Diego Museum of Man z górująca nad parkiem przepiękną wieża wygrywającą melodie. Wzdłuż głównej ulicy El Prado znajduję się jedno z największych skupisk muzeów w Ameryce, więc spokojnie można tutaj spędzić cały dzień. Jedną z głównych atrakcji miasta jest pobliskie San Diego Zoo ale to sobie darowaliśmy. Zachód słońca zastał nas przy ogromnej fontannie na końcu El Prado, pora była wracać i zgłosić się do naszego hosta na noc. Tu mała dygresja. Jako członek społeczności Couchsurferów czyli osób oferujących noclegi w swoich domach na całym świecie, wysłałem kilka zapytań do ludzi mieszkających w San Diego, odzew był natychmiastowy i pozostało tylko wybrać odpowiednią osobę :). Tym razem trafiliśmy do dzielnicy Hillcrest i spędziliśmy dwa dni u bardzo miłego gościa byłego żołnierza Marines. Bardzo przyjemna dzielnica, dużo kawiarni, galerii i sklepików. Miejsce to wybrali sobie do życia (jak Castro w SF) geje, więc dzielnica jest spokojna i zadbana. Rano zebraliśmy się bez pośpiechu i wyruszyliśmy realizować plan dnia.

Najpierw pojechaliśmy na Mt. Soledad, wzgórze z 360° widokiem na miasto. Na szczycie wznosi się wielki krzyż otoczony pamiątkowymi tabliczkami poległych na wszystkich wojnach żołnierzy amerykańskich. Widok niesamowity i przy dobrej widoczności całkiem dobrze widać centrum miasta. Skoro byliśmy w dzielnicy La Jolla słynnej z surferów i wielkich fal to wypadało podjechać do przepięknej promenady ciągnącej się przy oceanie.

W tym dniu fale były ogromne i nie było zbyt dużo śmiałków na deskach. Piękna sceneria, sporo fok i pelikanów a wszystko to przykryte lekką mgiełką (mist) z roztrzaskujących się o klify fal. Pozostało nam pojechać uliczkami i trzymaliśmy się Oceanu.

Zatrzymywaliśmy się na pobliskich plażach Pacific Beach i Mission Beach. Podoba mi się klimat tego miasta, jest tak jak sobie wyobrażałem Kalifornię, zupełnie inaczej niż San Francisco i okolice. Tutaj przynajmniej można się kąpać prawie przez cały rok a temperatury są idealne dla mnie czyli upały nawet w styczniu :).

W drodze powrotnej do centrum zatrzymaliśmy się jeszcze na jednym z najlepszych punktów widokowych na Downtown i zacumowane przy nabrzeżu statki. Harbour Island Dr oferuje spektakularne widoki w dzień i w nocy. Każdy fotograf doceni to miejsce. Teraz przyszła pora na Point Loma i Cabrillo National Monument z panoramą całej zatoki a przy dobrej pogodzie widać Meksyk (opis tego miejsca w następnym poście).

San Diego to jedna wielka baza Marynarki Wojennej, więc przez cały czas pobytu towarzyszył nam huk przelatujących myśliwców i śmigłowców. Dla maniaka militariów (to ja :) to istny raj. Przegląd całego współczesnego uzbrojenia na żywo.

Zacumowany przy Navy Pier ogromny Lotniskowiec USS Midway to istna perełka i punkt obowiązkowy nawet dla osób niezaintersowanych wojskiem. Przejazd mostem Coronado Bridge na wyspę Coronado to nielada frajda. Część wyspy zajmuję baza wojskowa a reszta to drogie rezydencje i hotele.

Najsłynniejszy to Del Coronado, masywny budynek z wieżyczkami w stylu wiktoriańskim a kinomani pamiętają to miejsce z filmu "Pół żartem, pół serio". Na przyległej do hotelu plaży Coronado Beach spędziliśmy ostatnie chwile dnia i doczekaliśmy się jednego z najładniejszych zachodów słońca jakie widziałem!

Potem podjechaliśmy na przeciwną stronę wyspy żeby podziwiać panoramę San Diego z innej perspektywy. Potem pozostał spacer po ścisłym centrum i słynnym Gaslamp District gdzie mieszczą się wszystkie imprezownie miasta. Bardzo przyjemne miejsce i wszystko to można zwiedzić bez samochodu.

Tak więc na San Diego żeby dobrze poznać nie wystarczy jeden czy dwa dni - potrzeba minimum tydzień lub... przeprowadzka o czym bardzo intensywnie myślę. Rano czekał nas spory kawał drogi do pokonania wiec wróciliśmy do naszego gospodarza na noc. San Diego pozostaje na długo w pamięci, jest inne niż reszta miast Kalifornii...
San Diego 2010