środa, września 17, 2008

Wyprawa do Yellowstone - część 2 / Przez Montanę i Wyoming

Opuszczamy piękne Idaho i mijamy tabliczkę Welcome to Montana. Wjeżdzamy powoli na tereny Parku Yellowstone, drogą 287 na północ i tylko "zachaczamy" o zachodnią granicę tego parku. Widoki rozbudzają moją nadzieję co do uroków Yellowstone, które na bazie lektur i zdjęć jakoś specjalnie mi do gustu nie przypadły. Po obu stronach masywy górskie i zieleń lasów przy porannym słońcu powodują, że podróż staje się przyjemna mimo krętych dróg, choć co niektórzy pasażerowie źle je znoszą. Jedziemy do Bozeman jednego z większych miast w Montanie, co brzmi zabawnie - bo większość miast jest jak na resztę kraju malutka. Autostrada jest bardzo widokowa i powoli zaczynają wyrastać coraz to większe rancza z dużymi tabunami koni i bydła. Wjazdy na ich teren przyozdabiane są różnymi malunkami lub rzeźbami co jeszcze nadaje kolorytu. Od razu czuje się, że znajdujemy się w "krainie kowboi". Duże samochody, ludzie w jeansach i kapeluszach. W końcu doczekałem się i zobaczyłem ogromne przestrzenie amerykańskiej prerii! O takim widoku, zawsze marzyłem - już jako dziecko zaczytane w powieściach o dzikiem zachodzie zastanawiałem się jak wygląda to w rzeczywistości. Miasto Bozeman nie ma specjalnie wiele do zaoferowania z atrakcji dla turysty, więc skręcamy na międzystanową 90 i ruszamy szybko w stronę Billings. Po jakimś czasie krajobraz z górzystego przechodzi w płaski. Teraz złota prerria będzie nam długo towarzyszyć. Kiedyś wyczytałem, że Montana nazywana jest krainą Wielkiego Nieba (Big Sky country) i dopiero teraz zrozumiałem dokładnie dlaczego tak jest - ogromne niebieskie niebo zalewa cały horyzont i pozostaje tylko mały złoty pasek prerri na ziemi... Widoki co jakiś czas psują wielkie rafinerie i przykry zapach nafty. Mijamy też liczne rodea i czekające w specjalnych klatkach zwierzęta. Widok ogromnych ilości koni biegających po wielkich przestrzeniach przestaje już dziwić, staje się normalny. Tutaj chyba mit kowboja nieustannie trwa - i w dalszym ciągu jeździ się konno, nie zwracając uwagi na cywilizację. Autostrada prowadzi wzdłóż rzeki Yellowstone, troche daleko od słynnego parku, ale ta nazwa pojawia się w tych rejonach dość często i potrafi trochę "namieszać" błądzącym turystom. Powoli zbliżamy się do miejsc związanych z historią Indian, mijamy Canyon Creek Battlefield, gdzie w 1877 roku wódz indian Nez Perce Joseph stoczył bitwę z amerykańską kawalerią. Ślady po naturalnych mieszkańcach Ameryki są widoczne wszędzie i wygląda na to, że rdzenni obywatele zaczynają być dumni ze swojej historii, a obraz pijanego Indiania w zniszczonym ubraniu już jest mocno nieaktualny! Teraz to świetni biznesmeni, a ich metodą na polepszenie swojego statusu jest otwieranie sklepów i muzeów, zagospodarowywanie miejsc pamięci pod kątem turystyki i ... kasyna :). Jeśli nie jesteś w Nevadzie i widzisz kasyna to oznacza, że jesteś w rezerwacie Indian. Całe swoje dziecięce i nastoletnie życie fascynowałem się kulturą indian Ameryki Północnej, pamiętam książki Szklarskiego, które prostym językiem opisywały historię tych rejonów, potrafiłem wymienić z pamięci wszystkie szczepy indiańskie... a teraz po tylu latach w końcu udało mi się znaleźć w tym miejscu... marzenia się spełniają szkoda tylko, że fascynacja gdzieś uleciała. Kilkanaście lat temu może to wszystko było "dzikie" i naturalne, bliższe tamtym czasom, a teraz to przemysł turystyczny, wszystko trochę plastikowe, pamiątki indiańskie "made in china", trochę czuję żal, że tak się dzieje, ale wkońcu ONI muszą jakoś żyć i utrzymać swoje rodziny. Dojechaliśmy do Billigs, które też nie zrobiło na mnie wrażenia, zwykłe miasteczko - w którym za dużo jest przemysłu. Jesteśmy już blisko miejsca, do którego "jadę" już ponad dwadzieścia lat :). Przede mną rezerwat Indian Crow, a na jego terenie miejsce bitwy, w której zjednoczone plemiona indiańskie pokonały cały pułk kawalerii armii amerykańskiej pod dowództwem gen. Custera. Little Big Horn Battlefield National Monument - tak długa nazwa wita nas przy skręcie z miasteczka Crow Agency. Jest to teren parku narodowego i działają tutaj PASS czyli karty wstępu do wszystkich parków narodowych. Parkujemy samochód i udajemy się do centrum informacji i małego sklepiku połączonego z muzeum. Mapka jaką dostaliśmy pokazuje jakie szlaki warto wybrać, aby dotrzeć do wszystkich historycznych miejsc. Na zewnątrz Ranger zaczyna opowiadać kłebiącemu się tłumowi turystów całą historię bitwy pod Little Big Horn, ja już ją znam na pamięć, wiec korzystam z okazji i idę na miejsce, w którym poległ generał Custer. Jest pusto i cieszę się, że mogę podelektować się tą chwilą sam. Dookoła wielka prerria i wiele wzgórków, wyobrażam sobie jak to wszystko musiało wyglądać w 1876 roku. Czytając książki i oglądając filmy nie zdawałem sobie sprawy jak wielki jest to teren, teraz musiałem wszystko zweryfikować. Archeolodzy i historycy badali nie tak dano ten teren i okazało się, że bohaterska walka Custera na wzgórzu to mit i trzeba od nowa wszystko napisać. Podszedłem do miejsca, gdzie za małym ogrodzeniem znajdują się pomniki poległym kawalerzystów i samego generała, w tym wypadku jest to tylko symbol, bo Custer pochowany jest w West Point. Obok stoi duży pomnik upamiętniający cały 7 pułk kawalerii. Nieopodal po drugiej stonie wąskiej drogi znalazłem monument upamiętniający Indian, jest świtnie zrobiony, w małej niecce z kamieni mamy na tablicach wypisane wszystkie szczepy Indian, które tego dnia brały udział w bitwie. Co kilka metrów mijam samotne białe nagrobki żołnierzy i czerwone indian. Co ciekawe na każdym indiańskim nagrobku znajduje się napis " ...poległ broniąc indiańskiego sposobu życia". Patrząc na mapkę można zauważyć, że trudno będzie niektóre odległości pokonać pieszo, więc wzieliśmy samochód. Dalsze zwiedzanie polegało na zatrzymywaniu sie w oznaczonych punktach i tablicach opisujących potyczki poszczególnych oddziałów. Kiedy tak przemierzaliśmy trasę, przed nami przebiegło stado (chyba dzikich) koni, wyglądały jak konie indiańskie znane z filmów :). Po kilku milach okazało się, że jest ich znacznie więcej, zatrzymywaliśmy się na krótkie sesje zdjęciowe, konie idealnie wpasowały się do miejsca i chwili tworząc świetny klimacik czasem tak ważny na wyjazdach. Takie rzeczy pamięta się długo - filmowa sceneria jak na zamówienie :). Objechawszy cały teren wróciliśmy na parking i obeszliśmy cmentarz wojskowy szukając jakiś polsko - brzmiących nazwisk, ale za dużo tego było i darowaliśmy sobie. Na nagrobkach często wyryte było miejsce pochodzenia i tak najwięcej było Irlandczyków, ale zaskoczyła mnie też spora liczba Skandynawów - ale to już jako ciekawostka. Opuściliśmy miejsce bitwy pełni podziwu dla wojowników Siedzącego Byka, którzy dali sobie radę z pułkiem kawalerii. Zajechaliśmy jeszcze do indiańskiego sklepu z pamiątkami, gdzie każdy zakupił jakiś oryginalny (mam nadzieję) - drobiazg - zwracaliśmy szczególną uwagę, żeby nie natrafić na produkt z Chin. Plany wyprawy były nakreślone przeze mnie w zarysie i wszystko zależało od tempa i czasu. Udało się do tej pory zrealizować plany i trzeba było ustalić trasę do następnego miejsca na nocleg. Postanowiłem trzymać się tematu indiańskiego i na nocleg wybrałem miejscowość Cody w stanie Wyoming. GPS poprowadził nas z powrotem do Billings, skąd po kilkudziesięciu milach odbiłem na południe. Na miejscu byłem późno w nocy i nawet nie zdążyłem sprawdzić bazy danych z kampingami, kiedy trafiłem na całkiem przyjemne miejsce tuż przy głównej ulicy miasteczka. Kamping okazał się bardzo przyzwoity, rozstawianie namiotu było szybkie - i niedługo po ciekawym dniu i kąpieli w w naprawdę luksusowych jak na kamping - łazienkach - szybko ekipa zasnęła. Rano po śniadanku sprawdziłem, gdzie mogę znaleźć muzeum słynnego Buffalo Billa i ku mojej ogromnej radości okazało się, że znajduje się kilka kroków od naszego kampingu. Bufflo Bill to tak naprawdę William Cody - słynny myśliwy i zwiadowca armii w wojnach z Indianami, a od jego nazwiska pochodzi nazwa miasta. Od 1883 roku organizował widowisko cyrkowe Wild West Show, przedstawiające wydarzenia z historii amerykańskiego Dzikiego Zachodu, i do 1916 roku prezentował je w Ameryce Północnej oraz Europie Zachodniej. Podjechaliśmy z samego rana, żeby zdążyć przed masą turystów. Cały kompleks jest profesjonalnie przygotowany, są skrzydła tematyczne i tak pierwsze kroki skierowaliśmy do Indian. Przedstwiona jest tutaj cała historia Indian, dużo figur woskowych ubranych w oryginalne stroje i gabloty z przedniotami używanymi przez różne plemiona. Dla fascynata kulturą Indian to raj, sporo interaktywnych przedstawień. Spędziliśmy tu trochę dużo czasu, bo dla oglądających filmy takie jak "Tańczący z Wilkami" nie chciałyby zobaczyć jak wygląda Tipi w środku, jak używać tomahawka i łuku i jakie stroje nosili Indianie. Dla mnie rewelacja. Jedno ze skrzydeł poświęcone było Williamowi Cody "Buffalo Bill", można tam poznać historię nie tylko jego życia, ale przy okazji też - jak powstawał mit Dzikiego Zachodu. Duża dawka historii przy świetnie przygotowanych eksponatach. Dla mnie rewelacyjne było skrzydło poświęcone broni palnej, przyznam z ręką na sercu, że nigdy nie widziałem takiej ilości broni w jednym miejscu. Znajdziemy tam chyba wszystkie karabiny świata od XV wieku do czasów współczesnych. Oczywiście najwiecej miejsca zajmują karabiny, które podbijały Ameryke :). Kiedy tak spokojnie zwiedzaliśmy muzeum, przetoczyła się nawałnica turystów - dobrze, że przyszliśmy wcześniej :). Wygląda na to, że miejsce jest bardzo popularne w Stanach. Wyszliśmy na zewnątrz pozwiedzać centrum miasta żywcem przeniesione z innej epoki. Warto poświęcić chwilkę na spacer uliczkami i wstąpić do Saloonu, gdzie pijał Buffalo Bill i zobaczyć hotel, w którym mieszkał. Czas nieubłaganie mijał i pora była ruszyć, tutaj miałem dylemat, do którego wjazdu do Yellowstone mam się skierować tak, żeby był najbardziej widokowy. Nie było to łatwe i postanowiłem, że będzie to Wschodni Wjazd drogą numer 14. Wyjechałem z gwarnego miasteczka i od razu krajobraz się zmienił. Jechaliśmy Shoshone Canyon i kręta droga prowadziła nas wgłąb ogromnego kanionu. Po przejechaniu kilku tuneli zatrzymaliśmy się przy naprawdę ogromnej tamie, widok z niej zapierał dech i niewątpliwie należał do serri tych, które uwielbiam ogladać :). Oczywiście poszalałem z aparatem i zrobiłem sporo zdjęć tego "fotogenicznego" miejsca. Buffalo Bill Reservoir, który trzymała tama - to całkiem spore turkusowe jeziorko, które objeżdżali pasjonaci nart wodnych:). Bardzo przyjemna trasa i cieszę się z jej wyboru. Pozostały odcinek do samych wrót Yellowstone był niezapomniany.

Wyprawa do Yellowstone - część 1 / Przez Idaho

Wyprawa do Parku Yellowstone chodziła mi po głowie od kilku miesięcy, ale wiedziałem, że można ją zrealizować tylko w okresie letnim (jestem zmarźluchem i wolę ciepło). Drugą sprawą było znalezienie chętnych na ten wypad, w gre wchodziła jazda samochodem, a na taki długi dystans nie każdy się pisze. Znalazłem po wielu tygodniach szukania wlaściwą ekipę i pozostało mi przygotować trasę. Mieszkam w San Francisco, a odległość jest spora, dużo osób leci do Salt Lake City samolotem, potem wypożycza samochód, ja natomiast chciałem poznać pustkowia Nevady i nieznane mi tereny Idaho i Montany. Postanowiłem, że bedzie to niskobudżetowa wyprawa i zabiorę na wyprawę namiot i wszystkie niezbędne do obozowania rzeczy. Pozostało zakupić sprzęt, a do tego idealnym miejscem jest Wal-Mart :), kupiłem tam wszystko co było potrzebne,a nawet więcej (nie wiedziałem jak Amerykanie potrafią być pomysłowi i ile sprzetu jest, o którym nie miałem pojęcia!). Super namiot na dwie osoby kupiłem za 25 dolarów, z czego bardzo się ucieszyłem, szukanie dmuchanego materaca zajęło trochę czasu, za dużo do wyboru... I tak obładowany przygotowałem się na następny dzień, kiedy to przyszła pora ruszyć. Wstałem rano i pobiegłem do wypożyczalni samochodów niedaleko mnie gdzie czekała na mnie moja ulubiona Mazda 6, wystarczająco dobra w trasę i posiadająca "tempomat", bez którego nie wyobrażam sobie jazdy przez setki mil autostrad. Mieszkam niedaleko mostu Golden Gate, co pozwoliło mi szybko i bez korków wyskoczyć z miasta drogą 101, a potem do 37 i przebić się na międzystanową numer 80, która tego dnia była moją autostradą, którą miałem dotrzeć do celu. Pogoda w sierpniu w tym rejonie jest bardzo dobra, upały i słonko dla niektórych nie są czymś miłym w samochodzie, ale ja nie mam z tym problemu ;). Przejechałem obok Sacramento - stolicy Kalifornii, potem minąłem Jezioro Tahoe i po chwili byłem już w Reno w Nevadzie, miasto jest bajecznie kolorowe i pełne kasyn :), nastawione na odwiedzających jezioro Tahoe turystów przez cały rok. Tutaj miałem pierwsze tankowanie, co mnie bardzo ucieszyło - okazało się, że samochód jest ekonomiczny, drugą sprawą była cena paliwa, która w Nevadzie jest znacznie tańsza. Uzupełniłem cooler lodem (niezbędny na takie wyprawy) i jedzeniem. Przemknąłem przez miasto i wjechałem na moją osiemdziesiątkę. Ruch był mały i trzeba było uważać, żeby nie zasnąć w dzień. Droga jest prosta na wiele mil w przód i trzymanie nogi na pedale gazu to normalnie cierpienie, ale tempomat wtedy zdaje egzamin, siedziałem więc po turecku i wystarczyło trzymać kierownicę. Mijałem nieliczne samochody, a za oknem puskowia Nevady, nie ma tu życia - tylko piasek i skały. Co kilkadziesiąt mil mijałem malutkie miasteczka, w których wiało nudą. Prędkość dopuszczalna na tej międzystanowej była 75 mil, co bardzo mnie cieszyło i starym sposobem jadąc 85 mil - nie rzucałem się w oczy policji, bo komu będzie się chciało zatrzymać kogoś za tak małe przekroczenie prędkości. Na chwilkę zatrzymałem się w mieścinie Winnemucca, gdzie banda słynnego Butch Cassidy obrabowała bank w 1900 roku. Dużo posterów i reklam starają się w ten sposób przyciągnąć kierowców przejeżdżających przez to miasto, ale przyznam, że nie warto. Jeszcze kilka razy zatrzymywałem się na Rest Area - zbawienie dla kierowcy, miejsce na odpoczynek, ubikacje i czasem maszyny z napojami - wypiłem chyba dwa red bulle. Z tak nudnej trasy człowiek niewiele pamięta :), tylko dużo "nic" dookoła. Zostaje tylko walka z tym, żeby nie zasnąć, zwłaszcza jeśli współtowarzysze podróży smacznie śpią. Po około ośmiu godzinach dotarłem do mieściny Wells, gdzie trzeba było zjechać z wygodnej międzystanowej 80-tki i odbić na północ na autostradę 93, która miała doprowadzić mnie do celu w dniu dzisiejszym czyli do Twin Falls w stanie Idaho. Powoli zaczęło się sciemniać - co mnie troszkę zmartwiło, szukanie kampingów w ciemnościach już kilka razy przerobiłem i nie było to przyjemne. Niestety docelowe miasto osiągneliśmy już w nocy i pierwszy wprowadzony w GPS kamping okazał się niewypałem, nic nie było w podanym miejscu. W bazie było jeszcze kilka i zacząłem jeździć po kolejnych i ... znowu nie było nic w podanych miejscach! Chyba piąta koordynata okazała się trafna i rozbiliśmy namioty przy świetle samochodów. Nowe namioty są naprawdę genialne i rozkładanie ich to chwila. Napompowanie materaca elektryczną pomką to też moment i tak naprawdę po 10 minutach namiot był gotowy. Rano czekał nas pierwszy punkt - atrakcja na naszej trasie - Wodospady Shoshone (Shoshone Falls). Miejsce to zwane jest Niagarą Zachodu (Niagara of the West). Miasteczko Twin Falls ma swój urok, jest kameralne i bardzo amerykańskie. Dojechaliśmy do wodospadów bardzo szybko i po uiszczeniu niewielkiej sumy za wjazd zjechaliśmy serpentyną na dół kanionu i zaparkowaliśmy samochód na parkingu. Nie było prawie turystów - z czego bardzo się cieszyłem. Podeszliśmy do schodków i zeszliśmy na platformę widokową. Hm... widok jaki zobaczyłem - "powalił" mnie na kolana, ogromny wodospad z kilkoma mniejszymi, kaskady spadającej wody i tęcza. Wodospad ten jest wyższy od wodospadu Niagara o 12 metrów. Widok lekko psuje budynek malutkiej elektrowni, ale mi to nie przeszkadzało. Po lewej stronie widać było rzekę Snake, która wiła sie w u podnóża wysokich ścian kanionu. Wyglądało to jak wodostad Niagary przeniesiony do kanionów w Utah. Przez chwilkę nie wiedziałem od czego zacząć fotografowanie :). Oczywiście zrobiłem kilka panoram i fajnych ujęć, ale nie sądzę, żeby te jakiekolwiek zdjęcia oddały klimat tego miejsca. Jest to napewno "perełka", a tak mało znana. Dużo czasu minęło zanim się zebraliśmy. Ja jeszcze poszedłem na szlak, który prowadzi w górę wzdłuż krawędzi kanionu skąd roztacza się widok na cały teren. Na terenie Parku znajduje się jeszcze Jezioro Dierkes, do którego podjechaliśmy kilkanaście metrów w górę drogi. To typowe miejsce na pikniki dla całych rodzin, tafla jeziora jak zamarznięta bez żadnej fali i pomost z małą skocznią dla wielbicieli skoków do wody. Dookoła przejrzystego jeziora wiedzie szlak, który szybko przetestowałem. Gdybym mieszkał w Twinn Falls myślę, że byłbym stałym bywalcem tego miejsca. W mapce, którą dostałem przy wjeździe do parku były wyszczególnione inne atrakcje w okolicy miasta. Moją uwagę zwrócił wysoki most I.B. Perrine Bridge przebiegający nad kanionem i rzeką Snake. Wyczytałem, że z tego mostu można wykonywać legalnie skoki spadochronowe - w końcu to prawie 150 metrów! Przejechaliśmy most i zatrzymaliśmy się w wyznaczonych strefach do parkowania. Zeszliśmy na specjalny taras widokowy koło pylonu mostu. Co tu dużo pisać, widoki znowu zachwycające, w dole wijąca się zielona rzeka i most na którym można dostać zawrotu głowy. Widok mostu z pionowymi ścianami kanionu i Snake River może zdobić każdy pulpit komputera. Dla takich widoków warto żyć :). Niedaleko od tego miejsca znajduje się Pillar Falls, gdzie z wysokości można zobaczyć panoramę całej okolicy. Po takiej dawce atrakcji zacząłem się zastanawiać, czy mnie jeszcze coś w trakcie wyprawy tak zaskoczy - jak widoki wodospadów w Idaho. Pora była ruszać na wschód autostradą numer 84. Ciekawie wygląda mapa stanu Idaho i zaludnienie tego miejsca. Tak naprawdę życie skupia się na południu Idaho, a centralne i północne tereny są prawie niezamieszkane. Zresztą populacja stanu to tylko 1,5 miliona ludzi i krajobrazy po drodze przypominają bardzo Alaskę i chyba z czystym sumieniem mogę polecić to miejsce osobom, które chcą małym kosztem posmakować "Alaski". Po drodze mijamy mniejszcze wodospady i rzeczki, zieleń drzew i brak cywilizacji. Jest tutaj bardzo dziko i surowo, co dla chętnych, którzy chcą wyrwać się w głuszę to miejsce idealne. Mijane miasta są malutkie i przypominają o tym, że czas tuatj zatrzymał się dawno, trochę wszystko jest "kowbojskie" i "pionierskie". Zauważalny jest duży patriotyzm, wszędzie flagi narodowe i wojskowe, dużo pamiątek i pomników związanych z wojnami - zwłaszcza z okresu konfliktu w Wietnamie. W miejscowości Burley mamy dylemat - czy zjechać do City of Rocks, rezerwatu narodowego jednej z większych atrakcji w rejonie. Rezygnujemy - a ja postanawiam, że kiedyś tutaj wrócę i dokładnie spenetruję Idaho. Jedziemy dalej i zatrzymujemy się na chwilę w Pocatello, które słyneło kiedyś z tego, że prawnie zakazne było ... być smutnym!. Na pamiątkę o tym, teraz odbywa się tutaj Festiwal Uśmiechu. Oj - przydałoby się to prawo w Polsce :). W okolicy miasta mamy American Falls z tamą i wielki zbiornik wodny wielkości konkretnego jeziora. Kontynuując jazdę wkraczamy na terytorium Indian. Zatrzymujemy się w Fort Hall, gdzie ślady Indian są widoczne wszędzie, można odwiedzić muzeum, które przedstawia historię indian Shoshonów i Bannock, a mieści się tuż przy autostradzie. Dużo pobliskich sklepów oferuje pamiątki, a restauracje tradycyjne jedzenie "dzikiego zachodu". Popołudniem docieramy do Idaho Falls, gdzie pakujemy w centrum przy Informacji Turystycznej. Pani na miejscu zaoferowała nam pomoc, która była profesjonalna, wiedziałem po chwili - gdzie warto jechać, co zobaczyć i gdzie spać. Zaopatrzony w masę map i katalogów wróciłem do samochodu. Wyszliśmy na spacer po mieście i tutaj znowu wodospady :) i rzeka Snake przecinająca miasto. Naprawę przyjemnie i nie czuje się klimatu miejskiego, jak w parku lub skansenie. Nad miastem góruje wielki gmach Kościoła Jezusa Świętych Dnia Ostatniego czyli Mormonów. Architektonicznie jest to paskudztwo i przypomina raczej jakiś socrealistyczny gmach idealnie pasujący do jakiegoś miasta w Korei Północnej :). Mormonów można spokać wszędzie i są to ludzie bardzo przyjaźni i naturalni. Miasto nie ma specjalnie żadnych atrakcji, ale warto zrobić sobie spacer wzdłuż rzeki i po downtown. W informacji dostałem namiar na śliczne... wodospady :) na północ od miasta. Ruszyliśmy szybko, żeby wyrobić się przed zachodem słońca. Przejechaliśmy przez Rexburg i po kilku milach - w mieście Ashton zjechaliśmy na drogę numer 47 inaczej zwaną Mesa Falls Scenic Byway. Przyjemna droga, która wyjątkowo przypominała mi Alaskę. Zatrzymaliśmy się na punkcie widokowym, z którego roztaczał się widok na całą dolinę i wodospady w dole, hm... nie chcę się powtarzać - ale znowu widoki były rewelacyjne!!! Posiedziałem sobie chwilę na kamieniach delektując się chwilą i miejscem. Droga do Upper Mesa Falls była z tego miejsca krótka, zaparkowaliśmy na parkingu i dalej na piechotę wyznaczonym szlakiem zeszliśmy nad wodospad wcześniej widziany z góry. Podesty widokowe umieszczone są bardzo blisko i z odrobiną wysiłku można dotknąć wezbranej wody. Miejsce jest "magiczne", wodospad jest ukryty w załomie skalnym i woda w tym miejscu zakręca i spada na poniższy wodospad, przeciwległa ściania pokryta jest zielonym mchem i co jakiś czas można obserwować tęcze. Mając trochę czasu można tu spędzić fajne chwile zwłaszcza, że w pobliżu jest kilka kampingów. Zrobiło się ciemno i trzeba było poszukać wolnego miejsca do spania. Udało się i skorzystaliśmy z kampingu koło Jeziora Island jednej z lokalnych atrakcji. Rano po zaskakująco mroźnej nocy w namiocie - śniadanko nad wodą i ostatnie chwile w Idaho, gdzie jeszcze trzeba było uważać, żeby nie przeoczyć zjazdu nad Big Spring słynne z dużej ilości pstrągów. Potem pozostało jeszcze jezioro Henrys Lake i opuściliśmy ten dziewiczy stan, a już za chwilę witał nas Yellowstone, który postanowiłem tylko "liznąć" w drodze do Montany. Na ten wielki Park przyjdzie pora za kilka dni...