piątek, maja 30, 2008

Kruk

„Świadomość jaźni jest największą przeszkodą w wykonywaniu wszystkich fizycznych akcji." „Nigdy nie obawiaj się następnego rywala, bez względu jak wielki. Nigdy nie pogardzaj następnym rywalem, bez względu jak mały."

Bruce Lee oraz Brandon Lee… tragiczne losy ojca i syna… klątwa nad mężczyznami w tej rodzinie już od kilku pokoleń była prawdą… Mimo próby oszukania losu poprzez początkowe nadanie żeńskiego imienia Fon Sai (Mały Fenix) przyszłemu mistrzowi Kung Fu, aby demony nie mogły go odnaleźć – nie powiodło się… przeznaczenie… Bruce zmarł w wieku 32 lat, jego syn 28 lat… Obaj pochowani zostali w Seattle…

Bruce Lee – najwybitniejszy współczesny mistrz sztuk walki, świetny aktor, legenda… urodzony 27 listopada 1940 roku w San Francisco, w chińskim roku smoka, stąd jego przydomek Long Siu – Mały Smok. Amerykańskie imię Bruce otrzymał dzięki sugestii pielęgniarki ze szpitala, w którym się urodził, dla ułatwienia formalności życia w USA. Rodzice byli śpiewakami operowymi, kiedy Bruce miał kilka lat postanowili wyjechać do Hong Kongu, gdzie mogli mieć lepsze zarobki niż w Stanach. Mały Bruce zagrał w filmie mając 6 lat. Chłopiec interesował się tańcem, był tak dobry, że niedługo potem został mistrzem tańca cha-cha na turnieju w Hong Kongu. Taniec wyrobił w nim płynność ruchów, którą zawsze demonstrował podczas walki. Ojciec Bruce'a namawiał go na sztuki walki, bo sam był fanatykiem zdrowia i rozwoju duchowego, jednak chłopiec zainteresował się tym dopiero, gdy został pobity kiedy wracał ze szkoły. Jego wybór padł na Kung Fu, gdyż Tai Chi, uważał za zbyt powolne i za mało nastawione na walkę. Bruce trenował ten rodzaj walki przez kilka lat. W tym czasie zmienił się nie tylko fizycznie, ale i umysłowo, ze względu na filozoficzne aspekty Kung Fu. Gdy miał kilkanaście lat wstąpił do młodzieżowego gangu. Szybko stał się jego przywódcą. Wiele lat później powiedział: „Gdybym nie został gwiazdorem filmowym, z pewnością byłbym gangsterem". W wieku 18 lat sam zaczął tworzyć efektywny styl walki, jego celem było wyeliminowanie elementów zaskoczenia w sytuacjach obrony – nazwał go Jeet Kune Do, można to tłumaczyć jaką Drogę Przechwytującej Pięści lub Sposób przechwycenia Pięści. Ze względu na amerykańskie prawo zwyczajowe, według którego osoby urodzone w USA, które tu również osiągnęły pełnoletność, nabywają obywatelstwo amerykańskie oraz aby uniknąć kontaktu z wymiarem sprawiedliwości ze względu na częsty udział w ulicznych bójkach, rodzice pod koniec 1958 roku wysłali Bruce'a do USA. Przez kilka miesięcy przebywał u znajomych ojca w San Francisco a później przeniósł się do Seattle. Tutaj zarabiał na utrzymanie jako nauczyciel tańca, pomywacz, kelner... Wieczorami mimo zmęczenia uczył się angielskiego oraz trenował Kung Fu. W wieku 23 lat rozpoczął studia filozoficzne na Uniwersytecie w Seattle. W tym czasie zarabiał na życie udzielając lekcji chińskiego, Kung Fu i tańca cha-cha. Wśród jego uczniów sztuk walki była 19-letnia blondynka, studentka medycyny szwedzkiego pochodzenia Linda Emery, jego późniejsza żona, z która niedługo później miał syna Brandona i córkę Shannon. W 1964 roku Bruce zrezygnował ze studiów, aby prowadzić dwie szkoły sztuk walki. Instytut Jun Fan Gung Fu w Oakland oraz Seattle, które świetnie prosperowały. Jednak był problem… Starszyzna chińskiej dzielnicy San Francisco nie chciała pozwolić na naukę nie-Azjatów i odkrywanie przed nimi tajemnic sztuk walki. Doszło do pojedynku, Bruce go wygrał, ale nie bez trudu… najważniejsze, ze nie musiał zamykać szkół! Po tym zdarzeniu jego zamiłowanie do sztuk walki zmieniło się niestety w fanatyzm, przesadzał z treningami, zbyt wiele wymagał od swojego drobnego mierzącego 171 cm wzrostu ciała… Próbował gry w serialach, min. Jako Kato w „Zielonym Szerszeniu" (na podobieństwie Batmana) z czarną maska na twarzy, bowiem producenci nieco obawiali się ekspozycji orientalnego aktora jak na tamte czasy. Okazało się, ze miał więcej wielbicieli, niż główny bohater serialu. Niestety po 30 odcinkach zakończono emisję w USA. Na dowód, że Lee przesadzał z treningami, w 1970 roku podczas podnoszenia ciężarów, bez prawidłowej rozgrzewki Lee doznał kontuzji nerwu krzyżowego… skończyło się to kilkumiesięcznym pobytem w szpitalu i chronicznym bólem już do końca… I znowu zwrot w jego życiu… Okazało się, że serial „Zielony Szerszeń" – „Green Hornet" zakupiła telewizja w Hong Kongu, zmieniono tytuł na „Show Kato" gdzie odniósł ogromny sukces, a Bruce stał się gwiazdą. Sława i podpisanie filmowego kontraktu dały mu tez oczekiwane pieniądze. Materialną nagrodą za wysiłki był dla niego zakupiony Mercedes 350 SL (rejestracja AX 6521), w tej chwili samochód bardzo kultowy…Bruce postanowił zostać reżyserem, producentem i aktorem w filmie wyłącznie jego projektu „Way of the Dragon", kolejnym filmem miał być „Enter the Dragon" ( premiery się już nie doczekał…) Niestety zaczęły się coraz poważniejsze problemy ze zdrowiem, 10 maja 1973 roku w trakcie kręcenia nagrywania dźwięku do uprzednio nakręconego obrazu Bruce Lee stracił przytomność, miał problemy z oddychaniem, konwulsje, zaniki mowy… Diagnoza - obrzęk mózgu, nadmiar płynu otaczającego mózg. Lee przeczuwał, że ma mało czasu i jeszcze więcej od siebie wymagał…20 lipca 1973 roku pojechał do aktorki Betty Ting-Pei, która grała główną rolę żeńską w filmie „Gra śmierci". Tam skarżył się na ból głowy, więc otrzymał lek Equagesic… i zapadł w śpiączkę. Reanimacja nie powiodła się… zmarł. Według oficjalnych informacji zgon nastąpił na skutek obrzęku mózgu spowodowanego przez pomieszanie środków przeciwbólowych z odurzającymi i alkoholem, lub uczulenie na jeden ze składników środka przeciwbólowego. Do dziś jego śmierć pozostaje zagadką. Jest wiele teorii, min. taka, że do śmierci przyczynili się niezadowoleni z poczynań Bruce'a triady czy mnisi z klasztoru Shaolin, którzy to mieli zabić go "ciosem wibrującej pięści". Bruce Lee miał dwa pogrzeby. Pierwszy - chiński w Hongkongu i drugi - zachodni w USA. Jego prochy spoczywają w chińskiej części cmentarza Lakeview Cementary w Seattle, pod nagrobkiem w kształcie otwartej księgi, której strony nawiązują do propagowanej przez niego nowej koncepcji sztuki walki - Jeet Kune Do.

Na cmentarzu w Seattle jest drugi grób… syna Brandona Lee. Obiecującego młodego aktora, który pragnął być sławny z powodu własnego talentu, a nie ze względu na to kim był jego ojciec. Brandon również ćwiczył sztuki walki, miał w końcu w domu mistrza… kochał go i podziwiał… Po śmierci Bruce'a Linda wyjechała z dziećmi Brandonem i Shannon do Los Angeles, chciała być z dala od medialnego rozgłosu, dać dzieciom zwyczajne dzieciństwo. Jednak szczęście trwało krótko. Linda straciła męża, a teraz jeszcze jedynego syna… czy to był kolejny przypadek? Czy nie jest zbyt wiele tych zbiegów okoliczności dla tej rodziny?

W swoim życiu Brandon zagrał w kilku filmach, jednak dopiero rola w „Kruku" miała być przełomem w jego karierze aktorskiej… i była w sposób tragiczny. Został śmiertelnie postrzelony w brzuch na planie filmu „The Crow" – „Kruk", podobno przez niedopatrzenie przy załadowaniu magazynku w broni, gdzie została prawdziwa amunicja… wszystko to warte życie ludzkie. Nie wiadomo do końca co się stało z taśmą filmową z tej sceny, są wersje, że została zniszczona jak i że przekazano ją rodzinie jako materiał dowodowy w śledztwie. Całe zajście oficjalnie uznano za wypadek, nikt nie został pociągnięty do odpowiedzialności za śmierć aktora. Interesujący i zaskakujący jest fakt, ze postać grana kiedyś przez Bruce'a w „Grze śmierci" została zabita w podobny sposób… Teraz ojciec i syn są razem… może to PRZEZNACZENIE…

„Pustka jest tym, co znajduje się miedzy TYM a TAMTYM. Pustka zawiera wszystko, nie ma przeciwieństwa. Niczego nie wyklucza, niczemu nie przeczy. To jest żyjąca pustka ponieważ wywodzą się z niej wszystkie formy. I każdy, kto te pustkę zrozumie będzie NATCHNIONY ŻYCIEM, siłą i miłością do wszystkiego."

Odwiedziliśmy groby Bruce Lee i Brandona Lee, słońce zachodziło i kładło ciepłe kolory na groby gdy czarny kruk zatoczył koło nad nagrobkami ...

Bruce Lee
...

Let Jimi take over...

"When the power of love overcomes the love of power, the world will know peace." Kiedy siła miłości przezwycięży miłość do siły, świat pozna pokój. (…) Wszystko mogę wytłumaczyć lepiej poprzez muzykę. Hipnotyzuję ludzi, aż dochodzą oni do podstawowego stanu, a gdy osiągnę moment największej słabości, mogę przemówić do ich podświadomości i wmówić im, co chcę (…) Naszą muzykę można porównać do słoika dżemu. Wszystko jest w niej dokładnie wymieszane."

James Marshall Hendrix znany jako Jimi Hendrix (ur. 27 listopada 1942, zm. 18 września 1970) - rodowity mieszkaniec Seattle, szokujący "dziki" muzyk, geniusz gitary elektrycznej - niepowtarzalny i nieprzewidywalny. Naśladujący gitarą wszystkie dźwięki - łkanie, płacz, śmiech, skowyt czy odgłosy wojny… Niedościgniony wzór artystycznego luzu i talentu dla innych muzyków, amerykański gitarzysta, wokalista, kompozytor rockowy najczęściej wiązany ze stylami acid rock, psychodeliczny rock, blues rock i jazz rock. Hendrix był jednym z najwybitniejszych gitarzystów i w ogóle instrumentalistów rockowych. Jako pierwszy wykorzystał unikalne techniki gry na gitarze elektrycznej. Już jako nastolatek postanowił, że będzie wierny swojej miłości do muzyki… Nie przeszkadzało mu to, że jest leworęczny, jak i to, że jego pierwsza gitara za pięć dolarów w prezencie od ojca, była nienajlepszej jakości, najważniejsze, że chciał grać…

Jimi Hendrix ma fanów na całym świecie, min. Paul Allen, jeden z dwóch założycieli Microsoft, jest jego wielkim i wiernym wielbicielem! Aby uczcić pamięć swojego idola, w czerwcu 2004 roku otworzył ekspozycję w gmachu Experience Music Project, oraz Galerię Sławy Science Fiction gdzie można zobaczyć sceniczne kostiumy, gitary, wzmacniacze, efekty gitarowe, manuskrypty tekstów Jimiego Hendrixa.

Znany utwór "Hey, Joe", moim zdaniem o słabej i ponurej treści, tylko dzięki Hendrixowi odżył, miał już przecież przynajmniej kilka wersji wcześniej, ale dopiero kiedy nagrał go Jimi, zyskał popularność - to właśnie jest przykład mocy jaką miał muzyk. Hendrix, który na scenie demolował wzmacniacze i podpalał gitary różnił się od Hendrixa prywatnie, po koncercie… Ludzie, którzy zdążyli go poznać, wspominali go jako pełnego uroku, ciepłego człowieka. Jest zresztą mnóstwo nagrań, w których pokazał swoje drugie, delikatne i wrażliwe oblicze…

Niestety, wspaniale zapowiadającą się karierę przerwała niespodziewana śmierć artysty. Miał niecałe 28 lat… Niestety okoliczności śmierci Jimiego były i są nadal trudne do ustalenia. Jako przyczynę śmierci podano inhalację wymiotów spowodowaną odurzeniem barbituranami. Stwierdzono jednak tylko śladowe ilości Seconalu i amfetaminy. Podczas oględzin Jimiego nie stwierdzono żadnych śladów po strzykawakach. Policja i załoga karetki stwierdzili po przybyciu, że Jimi już nie żył. Drzwi do apartamentu były otwarte i oprócz Jimiego nikogo tam nie było. . Obalono tezę o samobójstwie, gdzie poszlaką był jedynie smutny wiersz znaleziony w jego pokoju, a dawka 9 tabletek nasennych według lekarzy też nie została zakwalifikowana jako dawka śmiertelna, zwłaszcza, że przy Jimim znaleziono opakowanie z 45 tabletkami. Gdyby chciał popełnić samobójstwo wziąłby znacznie więcej dla pewności. Do tej pory jest to zagadka. Spekulowano nawet wokół wątku morderstwa. Teoria ta wydaje się odważna, jednak faktem jest, że mieszkanie nowojorskie Jimiego w Greenwich Village zostało splądrowane i ukradziono sporo taśm, przedmiotów osobistych Jimiego oraz nieokreśloną liczbę wierszy, z których część szybko znalazła się na aukcjach. Media wylansowały opinię, że muzyk zmarł wskutek przedawkowania heroiny i niestety taka opinia najszybciej dotarła do Polski. Tymczasem nie było śladów ukłuć, ani znaleziono przy nim strzykawki. Wiele wskazuje na to, że informacje o silnym uzależnieniu Hendrixa od heroiny były przesadzone, prawdą jest natomiast to, że był uzależniony od środków nasennych, które brał często i w dużych ilościach, o czym świadczą recenzje z koncertów. Spekulacje już tutaj nic nie pomogą…

Dla Hendrixa na płycie nagrobkowej wyryto gitarę stratocaster… chociaż on inaczej patrzył na śmierć, nie bał się jej… zapytany parę miesięcy wcześniej przez Jane de Mendelssohn z International Times: "A śmierć. Czy niepokoi cię?" Odpowiedział: "Wcale. Przechodzimy przez to tylko tutaj, gdzie nie jesteś jeszcze uważany za człowieka. Twoje ciało jest zaledwie fizycznym opakowaniem, które niesie cię z jednego miejsca w drugie byś nie popadł w duże kłopoty. Więc masz to podrzucone ciało i musisz je obnosić, pielęgnować i ochraniać i tak dalej, ale jak to ciało wyczerpie się, możesz wpaść w wiele innych scen, które są nawet większe. (...) Ludzie, którzy boją się śmierci, to kompletny przypadek braku bezpieczeństwa. Oto dlaczego świat dzisiaj się rozpieprza, ponieważ ludzie skupiają się za bardzo na tym co widzą, a nie na tym co czują."


F O T K I
...

czwartek, maja 29, 2008

Seattle

Seattle to największe miasto w stanie Waszyngton oraz w całych pn-zach Stanach Zjednoczonych. Nazwa Seattle pochodzi od imienia indiańskiego wodza Noah Sealth nazywanego jednak Chief Seattle, ponieważ zbyt trudno było wymówić "białym" osadnikom oryginalne imię wodza. Settle ma przydomek "Szmaragdowego Miasta" - pochodzący prawdopodobnie od koloru zielonej wody oceanu i Jeziora Washington oraz zielonych lasów na północy i południu. Dzięki gorączce złota z końca XIX wieku miasto ogromnie się wzbogaciło, ponieważ to właśnie tutaj poszukiwacze zaopatrywali sie w życiowe zapasy i niezbędny sprzęt przed wyprawą po cenny kruszec do Klondike na Alasce. Od tego czasu miasto kwitnie! Ciekawa jest historia powstania w Seattle pięknych piwnic z witrynami sklepowymi, szyldami itp, mianowicie są to partery i pierwsze piętra domów szybko wybudowanych po pożarze w 1889 roku... Grunt na którym leży Seattle - tereny bagienne oraz fakt, że w czasie przypływu morze osiągało poziom wyższy niż ten, na którym położone było centrum miasta... a także kolejność odbudowywania miasta mająca za priorytet domy zamiast dróg i chodników... wszystko to spowodowało, że znaczna część z wysokości zabudowań znalazła się poniżej poziomu zrekonstruowanego chodnika :) Po zakończeniu odbudowy te nowe piwnice zostały opuszczone przez mieszkańców i kupców. Docenione zostały jednak na nowo w czasach prohibicji... :). Obecnie wyprawy po podziemnej części miasta są dużą atrakcją turystyczną Seattle. Obecny symbol miasta: Space Needle – wieża mierząca 185 m z latającym spodkiem na szczycie, pochodzi z 1962 roku, wybudowana z okazji Targów Światowych pod hasłem "XXI wiek", może nie poraża już nowoczesnością, ale dalej zachwyca swoim urokiem. Najlepsze i największe muzeum Seattle to Museum of Flight. Część muzeum zajmuje pięknie odrestaurowaną Red Barn - czerwona stodoła z 1909 roku, która niegdyś była pierwszym zakładem produkcyjnym Boeinga. W latach 60-tych XX wieku co piąty robotnik w Szmaragdowego Miasta zatrudniony był w przemyśle lotniczym. Firma Microsoft – gigant komputerowy ma siedzibę w pobliskim Redmond, może wybór celowo padł na Seattle ponieważ amerykański informatyk, współzałożyciel firmy Microsoft - William Henry Gates III urodził się w Seattle! To miasto jest kolebką grunge "Seattle Sound" czyli "brzmienia Seattle", nowego stylu muzycznego późnych lat 80-tych i wczesnych 90-tych. Wytwórnia płytowa Sub Pop Records zasłynęła z intensywnego promowania sceny muzyki grunge, wydając pierwsze nagrania takich zespołów, jak Nirvana, Mudhoney czy Soundgarden. Miasto może nam się kojarzyć jeszcze z czymś... "Bezsenność w Seattle" romantyczną komedią z 1993 roku, w której świetnie zagrali Meg Ryan i Tom Hanks :).
OPIS WYPRAWY
Przejechałem zielony Oregon żeby dotrzeć do miejsca o którego odwiedzeniu marzyłem od lat - Seattle. Wszystko było w zasięgu, ale do tej pory ni znaleźli się chętni na wyjazd. Przyjechaliśmy późno w nocy pod miasto i zatrzymaliśmy się w małej miejscowości Renton. Znalezienie hotelu było o tej porze małym problemem i kilka chwil spędziliśmy na zwiedzaniu miejsc do spania, ale w końcu poddaliśmy się na średnio tanim Motelu 6 z bardzo dociekliwą obsługą. Jak nigdy wcześniej musieliśmy powypełniać jakieś kartki, a recepcjonistka kopiowała nasze dokumenty hm... dziwne. Byliśmy w okolicy, gdzie mieściły się wielkie centra handlowe tylko... wszystkie były pozamykane, a nam dokuczał głód. Przetrwaliśmy do śniadania i wcześnie rano ruszyliśmy do pierwszego celu wyprawy czyli na grób Jimiego Hendrixa na cmentarzu w Renton - bardzo blisko naszego hotelu. Zaopatrzyłem się w mapkę z internetu i dość szybko znaleźliśmy monument z grobem artysty. Trudno nie zauważyć bo jest dość spory, ale skromny - filary z kopułką, a w środku mały sześcian z nazwiskiem, na ściankach autograf w marmurze i daty śmierci. Pamiątkowe zdjęcia, chwila refleksji i czas ruszać dalej. Do miasta wjechaliśmy międzystanową I-5, z której skręciliśmy do downtown - już z autostrady widać przepiękną panoramę miasta z ogromnymi wieżowcami i dyskiem wierzy widokowej w tle. Byłem mocno zaskoczony, nie spodziewałem się takiego centrum, prawie jak na Manhattanie :). Nad wszystkim górował wielki czarny budynek Columbia Center, który wyglądał imponująco (ma tylko 285 metrów). Zrobiliśmy rundkę między wieżowcami - wcale się nie zmniejszyły z tej perspektywy. Dość szybko odnaleźliśmy pomnik Jimiego Hendrixa. Szukałem jakiegoś wielkiego posągu na wielkim placu, a naszym oczom ukazał się skromny pomniczek klęczącego z gitarą muzyka, stojący przy ulicy na chodniku... Zrobiliśmy małą sesyjkę na pamiątkę i ruszyliśmy w stronę Seattle Center pozostałość po Międzynarodowych Targach z 1962 roku, gdzie znajduje się spodek widokowy Space Needle. Niestety nasze odwiedziny wypadły w weekend także już kilka mil przed spodkiem widziałem ciągnące w tamtym kierunku tłumy. Kłopoty zaczęły w momencie gdy zaczęliśmy szukać miejsce do zaparkowania - oferty pobliskich prywatnych parkingów były dla desperatów. Udało się znaleźć parking w budynku, który lpłatny jest za godziny. Podeszliśmy pod wielki dysk stojący na trzech podporach, nie był tak wielki jak się spodziewałem, ale panoramę miasta na pewno warto było zobaczyć. Kolejka była bardzo długa i byłem bliski zrezygnowania. Odstaliśmy swoje w dwóch kolejkach i załadowano nas do windy z przeszklonymi drzwiami. W połowie drogi winda zatrzymała się - myślałem, że to rutynowy postój, dopiero kiedy obsługujący windę poinformował nas, że nastąpiła awaria trochę się zezłościłem. Perspektywa spędzenia nie wiadomo jak długiego czasu w windzie bez klimatyzacji zawieszonej na sporej wysokości nie była ciekawa dla ludzi w środku, mnie najbardziej złościł upływający czas i słońce na zewnątrz :). Po godzinie uruchomiono windęi dotarliśmy na pokład widokowy. Widoczki były rewelacyjne, dokładna panorama miasta i okolic. Teraz miałem dokładne wyobrażenie gdzie jestem. Miasto położone jest w zatoce, poprzecinane wysepkami i kanałami, co nadaje temu miejscu niesamowity urok. W moim rankingu miast USA zaczęło piąć się w górę i wylądowało na trzeciej pozycji. Zjazd windą odbył się bez problemów i udaliśmy się pod pobliskie Experience Music Project zaintrygowani dziwnymi kształtami budowli. Wielkie owalne kształty wyłożone kolorowymi lustrzanymi płytkami zrobiły wrażenie. Spacer po okolicy ujawnił jeszcze kilka ciekawych miejsc wartych zobaczenia, a trudnych do opisania :). Zdjęcia to lepiej oddadzą. Zabraliśmy samochód z parkingu i pojechaliśmy do dzielnicy Fremont wyglądającej trochę na oazę hipisowską i bohemę artystyczną. Trąciło trochę komuną i lewakami, a upewnił mnie w tym całkiem spory pomnik ... Lenina ! W latach 60-tych Fremont powszechnie znany był jako "artists' republic". Dość blisko pomnika pod mostem znajduje się gigantyczna figura Trolla trzymającego w dłoni "garbusa". Dość osobliwe i ściągające rzesze turystów chętnych na zrobienie sobie tutaj zdjęcia :) Jadąc kilkanaście metrów dalej natrafiamy na pomnik "ludzi czekających na kolejkę miejską" - cztery figurki ludzi ustawione na przystanku są niezłą atrakcją, postacie dość często przystrajane są przez ludzi w różne ubrania lub symbole. Nastała pora by wrócić i zobaczyć jedno z najsłynniejszych miejsc w mieście - Pike Place Market. Obawiając się problemów z zaparkowaniem zajechaliśmy na płatny parking kilka bloków od naszego celu. Resztę trasy pokonaliśmy na piechotę ulicą Pike Street, która doprowadziła nas na wielki targ istniejący w tym miejscu od 1907 roku, kiedy to farmerzy zaczęli sprzedawać swoje towary prosto z wozów. Teraz jest to prostokątny budynek - hala gdzie kłębią się tłumy ludzi (ciężko się tam chodzi), wszędzie czuć zapach ryb. Znajdziemy tu lokalną super atrakcje, stragan "latających ryb", gdzie sprzedawcy robią wielkie show ze sprzedaży, które polega na rzucaniu ryby ze straganu między ludźmi do sprzedawcy. Więcej jest oglądających niż kupujących :). Po drugiej stronie ulicy powstało dużo modnych restauracji i sklepów ale nie zepsuło to w żaden sposób klimatu miejsca. Mam na tej ulicy miejsce pielgrzymek wielu amerykanów, znajduje się znajduje się pierwsza kawiarnia wielkiej sieci Starbucks. Tłumy są tutaj ogromne, każdy chce się napić kawy i zrobić pamiątkowe zdjęcie. Kończąc oglądanie Pike Place zeszliśmy na tyły ulicy, gdzie stromo położona uliczka zawiodła nas nad zatokę na słynny Waterfront, gdzie na Pierach mieszczą się sklepy i elegancki restauracje z widokiem na wodę i panoramę miasta. Po chwili odpoczynku ruszyliśmy ulicami w stronę starego centrum mijając po drodze Seattle Art Museum z charakterystyczną figurą robotnika z ruchomym młotkiem. Ulice momentami przypominały mi San Francisco i posunąłbym się nawet w swojej ocenie do tego żeby określić Seattle jako mieszankę Manhattanu z San Francisco (czysto subiektywne). Odległość okazała się za duża i wróciliśmy po samochód, którym pojechaliśmy do najstarszej dzielnicy miasta Pioneer Square. Mało brakowało, a nie zauważylibysmy tego miejsca gdyby nie GPS, który uparcie twierdził, że jesteśmy na miejscu. Charakterystycznym miejscem skweru jest malutki park, przy którym stoją totemy indiańskie i figurka wodza Indian, od którego wzięła się nazwa miasta. Znajdziemy tu sporo galerii i księgarni dodających kolorytu temu miejscu. Warto zrobić sobie spacerek między pobliskimi uliczkami i odpocząć od nowoczesnych biurowców. Wędrując spacerkiem zrobiliśmy spore koło i weszliśmy do centrum finansowego, gdzie musiałem koniecznie podejść pod największy budynek w mieście Columbia Center, żeby zmierzyć się z jego potęgą. Pokonał mnie :), jest naprawdę wysoki i do tego architektonicznie ciekawy. Powrót do samochodu stromymi uliczkami wymęczył nas nieźle. W planie był powrót na do dzielnicy Freemont. Zaparkowaliśmy Gas Works Park - to dość dziwne miejsce -wygląda na pozostałość po jakiejś elektrociepłowni. Duży, zielony teren rekreacyjny z pagórkami i niesamowitą panoramą miasta i zatoki. Przychodzą tu całe rodziny na piknik. Spędzilismy chwilę leżąc na trawie i podziwiając widoki na Seattle... będę polecał to miejsce każdej osobie odwiedzającej miasto :). Wymyśliłem, że poczekam do wieczora żeby zrobić nocne zdjęcia i dopiero wtedy wrócić do Gas Works Park. W międzyczasie pojechaliśmy na drugi koniec miasta na cmentarz, gdzie pochowany jest Bruce Lee i jego syn Brandon. Nie było łatwo znaleźć gróbów, ale zaintrygowała nas gromadka ludzi przy jednym pomniku i udaliśmy się w ich kierunku. Trafiliśmy w sedno. Małe krzaczki zasłaniają dwa groby, przy których można spocząć na małej ławeczce. Powoli zaczęło się ściemniać i wróciliśmy do naszego gazowego parku :) na nocne zdjęcia miasta. Czas minął szybko i zdjęcia wyszły świetne. Pozostały nam poszukiwania hotelu na noc.

Seattle
...

środa, maja 28, 2008

Przez zielony Oregon do różowego Portland

Portland jest największym miastem stanu Oregon, ale stolicą jest trzykrotnie mniejsze Salem, które nawet nie jest tym znanym z czarownic Salem. Portland nazywane jest Miastem Róż, jest tutaj International Rose Test Garden czyli "Ogród Testowy" gdzie można zobaczyć nowe gatunki róż z całego świata zanim trafią na rynek. Wizytę najlepiej zaplanować na początek lata, kiedy te piękne kwiaty kwitną. Portlandczycy są obywatelsko zaangażowani, dbają o miasto, które założone w 1844 roku nie może zachwycić nas oszałamiającymi zabytkami, ale jest czyste i odnowione. Portlandczycy mimo, że mogą spędzać wolny czas w parkach, których maja ponad 200, dbają nawet o takie szczegóły jak zieleń na dachach. Ciekawostką są przyjazne słowa wypływające z bankomatów - sure czy thank you:). W mieście przeważają ksiegarnie, jest ich znacznie wiecej niż kawiarni :)Powell's City Books jest najsłynniejszą oazą dla bibliofili. Portland Art Museum oferuje niewielką, ale cenną kolekcję dzieł sztuki europejskiej, amerykańskiej i azjatyckiej, która cieszy się dużym zainteresowaniem wśród zwiedzajacych miasto. W Oregon City Center można zobaczyć historię pionierów, którzy 150 lat temu dotarli tu w krytych wozach (Oregon Trail). Portland upodabały sobie siedziby koncernów związanych z zaawansowaną technologią oraz znane firmy sportowe jak Nike czy Columbia.
OPIS WYPRAWY
Długi weekend rodzi pomysły na długą wyprawę i tak było w tym wypadku. Wiosna powoli dotarła do północnych stanów więc nadszedł czas na podróż w tamte rejony. Wolne zaczynało się od czwartku wieczorem i trzeba to było wykorzystać. Wynajęcie samochodu trwało chwilkę, wszyscy nas znają i formalności ograniczyliśmy do minimum. Entreprise jest wypożyczalnią trochę dziwną ale tańsza od konkurencji gdzie trzeba dodatkowo płacić za jazdę po innych stanach niż ten w którym dostajemy samochód, na szczęście udało się bez dodatkowych kosztów. Chyba nas lubią. Plan na czwartek wieczór zakładał dotarcie do miasteczka Medford w Oregonie a to około 6 godzin jazdy po nocy. Ruszyliśmy z San Francisco o czasie i tym razem wybraliśmy "szybszą" autostradę numer 5 która łączy południe Kalifornii z północą USA. Dozwolone prędkości są tutaj wyższe i mknęliśmy pond 80 mil na godzinę. Do Redding dotarliśmy dość sprawnie bez korków ale potem zaczął ostro padać deszcz i widoczność zrobiła się zła. Do tego droga zmieniła się na bardzo krętą i musiałem mocno koncertować się na drodze, którą słabo było widać. W rejonie Mt. Shasta zrobiło się nieciekawie ale zdołaliśmy bezpiecznie przekroczyć granicę Oregonu. Zrobiło się bardzo późno jak zatrzymaliśmy się w u celu w mieście Medford. Hotel znaleźliśmy w mojej książeczce z kuponami i za rozsądne pieniądze przenocowaliśmy. Jakie to przyjemne, że w tym stanie nie ma podatku od sprzedaży i do cen które są podawane nie trzeba w głowie doliczać procentów. Rano szybko zebraliśmy się w drogę, dzień zapowiadał się na pogodny. Po kilkudziesięciu milach trzeba było zjechać żeby zatankować, podjechałem do małej stacji i jak to zwykle bywa podszedłem do dystrybutora napełnić bak i tutaj zaskoczył mnie miły pan mówiąc, że sam nie mogę tego zrobić bo grozi to mandatem ! Mocno mnie to zdziwiło ale bez słowa dałem swoją kartę a pan zatankował do pełna, wyszło na to, że w Oregonie mają takie (idiotyczne) prawo że samemu nie można tankować (podobnie jest w New Jersey czego doświadczyłem kilka tygodni potem). Potraktowałem to jako ciekawostkę i musiałem uważać na stacjach. Jazda w ciągu dnia ma swoje uroki i można podziwiać krajobrazy a Oregon ma jedne z najładniejszych tras widokowych w zachodnich stanach. Autostrady przecinają wielkie połacie lasów i cały czas dominuję kolor soczystej zieleni, naprawdę odczuwa się niezapomnianą przyjemność i nie szkoda straconego w samochodzie czasu. Szkoda mi było pobliskiego Crater Lake, pięknego jeziora w kraterze po wulkanie, zostawię to sobie na później. Widoki dookoła mocno mnie oczarowały i przez głowę przeszedł nawet pomysł o przeprowadzeniu się do Oregonu ale ciepło Kalifornii zawsze wygrywa :). Przejechaliśmy przez drugie co do wielkości miasto Oregonu, Eugene. Jak dla mnie nie było tu żadnych ciekawych miejsc godnych zobaczenia. Dużo młodzieży z Uniwersytetu Oregonu i pseudo hipisów nie oddaje jednak atmosfery lat świetności tego miasta. Słońce już w zenicie ostro przypalało gdy zatrzymaliśmy się w stolicy stanu w miasteczku Salem (nie mylić z Salem od czarownic na wschodnim wybrzeżu). Zaskoczony byłem małym rozmiarem tego miejsca, a bardziej tym, że jest to stolica tak wielkiego stanu. Mapka pokazywała kilka ulic i nie trudno było znaleźć Capitol Building główną atrakcję miasta. Budynek wykonany z białego marmuru z pozłacaną figurą kolonisty na szczycie kopuły, przy wejściu mamy płaskorzeźbę odkrywców Lewisa i Clarka. Na zdjęciach widziałem fontannę prze frontem budynku ale teraz nie działała. W pobliskim parku mamy mniejszą fontannę i kilka pomników, wszystko to w sennej atmosferze zapomnianego przez ludzi miasta. Ciekawsze miejsca zwiedziliśmy na piechotkę często nie spotykając żywej duszy. Nudno tu musi być :). Cel naszej wyprawy na dzień dzisiejszy Portland był już blisko i nawet nie wiem kiedy znalazłem się na obwodnicy z panoramą downtow w tle. Miasto ma niewielkie centrum z dość niską zabudową co mnie nawet nie zaskoczyło, wjechaliśmy tam z nadzieją znalezienia jakiegoś parkingu. Już po kilku chwilach wiedziałem, że miejsce przypadnie mi do gustu. Zostawiliśmy samochód w jednym z parkingo-budynków i ruszyliśmy na słynny Pioneer Courthouse Square, przywitał nas zgiełk i masa ludzi siedząca na każdym wolnym kawału schodów i murkach. Otoczone zielenią miejsce ma niesamowity klimacik, woda przelewa się w pobliskiej fontannie a po środku młodzi ludzie grają w ... "zośkę". Zrobiliśmy małą rundkę po placu który jest podobno najczęściej odwiedzanym miejscem w Portland, znajdziemy tutaj drogie domy handlowe i restauracje. Miasto przecina sieć tramwai które całkiem dobrze wtapiają się w atmosferę miasta. Miałem ze sobą plan miasta i rozrysowane na nim atrakcje mieściły się tak bardzo blisko siebie, że wiele razy zdarzyło się ominąć coś ciekawego. Poszliśmy ulicą Broadway (chyba jest w każdym większym mieście), i dotarliśmy pod słynne kino z charakterystycznym neonem z napisem Portland. Miesza się tu trochę nowoczesnej architektury ze starym budownictwem ale nie razi to wcale. Co krok trafiamy na galerie, muzea, rzeźby i parki. Dotarliśmy do parku South Park Blocks gdzie czuję się atmosferkę lat 70-tych, na trawie młodzież opala się marihuaną a na ławkach siedzą niedoszli muzycy prezentujący swoje utwory. Generalnie czuje się duży luz. Obok parku znajdziemy Oregon Historical Society, budynek przyciąga uwagę wielkim malunkiem (murals) przedstawiającym ekspedycję Lewisa i Clarka na swojej ścianie. Mijamy stary gotycki kościół i zatrzymujemy się przy słynnym Portland Building, wielka kwadratowa bryła ze szkła i ceramiki, ozdobiona rozetami z różowych i błękitnych płytek z wielką miedzianą figurą klęczącej Portlandii (wiosną i latem słabo widoczna przez duże drzewa). Był to pierwszy postmodernistyczny budynek w USA. Niedaleko znaleźliśmy miejsce na chwilowy odpoczynek od upału, była to Ira Keller Memorial Fountain, ciekawie zaprojektowana fontanna, która daje lekki chłód. W końcu doszliśmy do Waterfront Park Walkway, promenady ciągnącej się wzdłuż rzeki Willamette. Wygląda na to, że jest to miejsce piknikowania i spotkań mieszkańców miasta, co udzieliło się nam w równym stopniu i zalegliśmy na trawie. Widok jest na drugą stronę miasta i na słynne mosty, które są charakterystyczne dla miasta. Niestety są wyjątkowo szpetne i mają pewnie więcej niż sto lat :), chyba wszystkie są mostami zwodzonymi i otwierają się jak przepływa statek, wtedy robi się długa kolejka ludzi i samochodów. Idąc ponad mile promenadą przy rzece doszliśmy w rejon starego miasta, jako że była sobota to trafiliśmy na Saturday Markret, który zapełniony był straganami, namiotami i barami z tanim jedzeniem, a wokoło kłębił się wielki tłum. Wyglądało to bardzo swojsko :). Budynki w tym rejonie są stare i obdrapane ale idealnie nadają temu miejscu klimat, można tu zrobić świetne zdjęcia. Oddalając się od rzeki w głąb starego miasta natrafiliśmy na orientalną bramę dzielnicy Chinatown, uliczki zrobiły się kolorowe z neonami w chińskie znaczki. Podobno to już pozostałości po dzielnicy chińskiej która kiedyś była drugą co do wielkości w USA. Zrobiliśmy jeszcze rundkę po uliczkach Portland i powoli wróciliśmy do samochodu. Miasto okazało się bardzo małe i w zupełności wystarczy weekend żeby spenetrować je całe. o wieczora zostało trochę czasu a ja widziałem w przewodniku piękną panoramę miasta robioną ze wzgórza, chwile zajęło odnalezienie miejsca na mapie i wpisanie do GPS, jakie było nasze zaskoczenie kiedy wyświetliła się odległość tak niewielka że można było pójść na piechotę :). Ale trudno już jechaliśmy do celu czyli Washington Park położonego na wzgórzach otaczających z jednej strony miasto. Mieści się tutaj Międzynarodowy ogród testowania róż. Faktycznie całe połacie parku usiane były różami. Dla miłośników kwiatów to istny raj. Szukałem miejsca gdzie widać miasto ale nie udało się zlokalizować i ruszyliśmy na objazd parku (mieści się tutaj ZOO), trafiliśmy przypadkiem do dzielnicy West Hill, budynki przypominały bogatsze dzielnice San Francisco a widok na miasto był na tyle dobry, że widać było w oddali szczyt Mt. Hood. Panoramka miasta jedna została zrobiona :). Miasto jest bardzo kameralne i ma klimat, słyszałem, że dużo ludzi przenosi się z Kalifornii do Portland w poszukiwaniu spokoju.
Oregon
...

wtorek, maja 27, 2008

Małe perełki - Clear Lake

Wypatrzyłem na mapce jeziorko na północ od San Francisco, w sam raz na małą wyprawę. Trasa wiodła przez hrabstwa Sonoma i Napa wśród winnic. Na miejscu nikomu nie znane jezioro zaskoczyło mnie pozytywnie swoim wyglądem i klimatem. Przeniosłem się na chwilkę w rejon południowych Włoch...

Clear Lake - California

.

czwartek, maja 22, 2008

Podróż ... przez noc


Jeśli wybierasz się w podróż niech będzie to podróż długa
wędrowanie pozornie bez celu błądzenie po omacku
żebyś nie tylko oczami ale także dotykiem poznał szorstkość ziemi
i abyś całą skórą zmierzył się ze światem
...

wtorek, maja 20, 2008

Jack London Square / Oakland

Oakland, przemysłowe miasto należące do zespołu miejskiego San Francisco - miasto rodzinne Jacka Londona... pisarza, który jest tajemnicą... poznać jego życie i duszę można w jego dziełach. Jack London (a właściwie John Griffith Chaney) jest dla Oakland symbolem - człowieka, który osiągnał sławę, tak jak Martin Eden - bohater jego urzekającej powieści, zawierającej wątki autobiograficzne i bedącej przepowiednią niewyjaśnionej śmierci autora. Nic dziwnego, że Oakland oddaje cześć człowiekowi, który nie bał się pracy i ryzyka... Jego niezwykły literacki talent nie pochodzi z żadnej szkoły, był samoukiem - chociaż naprawde trudno w to dzisiaj uwierzyc czytając jego dzieła ("Zew krwi", "Biały kieł" "Wilk morski", "Martin Eden" itd). Oakland jako miasto portowe, widzi w nim nie tylko wspaniałego amerykańskiego pisarza, ale i rybaka, pirata- kłusownika morskiego, marynarza i poszukiwacza złota. Jack London, duchowy klasyczny, socjalista czerpiący inspirację z idei klasyków tej myśli jest przykładem american dream - biedny chłopiec, który osiągnął tak wiele... nic dziwnego, że Oakland przypomina na każdym kroku o "swoim dziecku"...
tekst: Ola Fotki: Marcin
Jack London

poniedziałek, maja 19, 2008

Niedziela na oceanie

I smak waszych ust, hiszpańskie dziewczyny,
W noc ciemną i złą nam będzie się śnił.
Leniwie popłyną znów rejsu godziny,
Wspomnienie ust waszych przysporzy nam sił.


wtorek, maja 13, 2008

Trzęsienia ziemi... coraz bliżej i bliżej

Kilka dni temu małe wstrząsy w Reno, potem spore na Alasce i wielkie w Chinach ... dzisiaj 4.6 richtera w niedalekiej Eureka... hm... zbliża się do nas ? Musze mieć aparat w gotowości nigdy nie wiadomo :)

piątek, maja 09, 2008

Kalifornia po rosyjsku

Zbliżał się weekend więc tym razem zaplanowałem jednodniowy wypad gdzieś blisko. Wybrałem Bodega Bay, miejsce w którym jeszcze nie byłem a okolice podobno ładne. Rano w sobotę zajechaliśmy do Berkeley po Beatę i Ping i ruszyliśmy przez zakorkowane San Francisco (co było błędem) na sto jedynkę. Tym razem ominęliśmy widokową drogę numer 1, każdy to widział wiele razy a zależało nam na szybkim dotarciu na miejsce. Odbiliśmy przed Santa Rosa i krajobraz zmienił się na ... swojski :), po bokach farmy które tak bardzo przypominały polską wieś, nawet zapachy hehe. To potwierdza tylko że Kalifornia ma wiele oblicz ! Po niecałych 2 godzinach spokojnej jazdy dojechaliśmy do Oceanu. Jadąc wzdłuż wybrzeża szukaliśmy Bodega Bay, nasz GPS pokazywał że jesteśmy na miejscu ? dziwne, tablice informowały że wjechaliśmy do miasteczka. Jeśli te kilka domków i marina to jest to miasto to mały szok. Niechcący przejechaliśmy Bodegę i zjechaliśmy na dużą plaże. Widoczki całkiem niezłe. Szukaliśmy miejsca gdzie kręcono słynne "Ptaki" Hitchcocka ale owe ptaki znalazły nas i krążyły nad głowami robiąc trochę straszny klimat :). Wdrapaliśmy się na wysokie wydmy skąd roztaczała się całkiem ładna panorama na ocean i linię brzegową hrabstwa Sonoma. Wiało na tyle mocno że wróciliśmy do samochodu gdzie wpisałem koordynaty na Guerneville małe miasteczko przy Russian River niedaleko którego jest Armstrong Redwoods SNR czyli park z wielkimi sekwojami. Nazwa rzeki pozostała zapewne po czasach kiedy w XiX wieku rosyjscy osadnicy i traperzy zamieszkiwali te rejony. Po kilku milach okazało się że ślady po Rosjanach są wszędzie, stare drewniane cerkwie i nazwy ulic takie jak Moscow Drive towarzyszyły nam przez całą drogę. Ciekawostką było Russian Rodeo ! gdzie w sezonie odbywa się ujeżdżanie byków. Guerneville to całkiem miłe kameralne miasteczko z drewnianymi zabudowaniami i bazarem na którym akurat trwał handel. Zjechaliśmy w stronę parku gdzie przy wjeździe do lasu przytrafiła się zabawna sytuacja... pani Ranger stojąca przy budce spytała co chcemy zobaczyć na co my chwile milczeliśmy i w końcu odpowiedzieliśmy że "nie wiemy", zapanowało niezdecydowanie. Na co pani z uśmiechem zadała nam pytanie "czy przypadkiem nie jesteśmy z Polski" szok ( a nikt z nas nie odzywał się po polsku) !!! zatkało nas i zaczęliśmy się śmiać :). Okazało się że pani ma córkę która pracuje w Warszawie i była tam niedawno, stwierdziła że to typowe dla Polaków że nie wiedzą czego chcą... może ma racje? Park był namiastką tego co może spotkać chętnych do obejrzenia lasów Redwoods na północy. Pochodziliśmy między wysokimi sekwojami i wróciliśmy do wozu. Wszyscy chcieli wrócić nad ocean. Dojechaliśmy z powrotem do Bodega Bay tym razem uważnie przyglądając się miejscu, zrobiliśmy rundkę między domami i mariną. Powoli kończył się dzień, zgłodniali zajechaliśmy do restauracji włoskiej prowadzonej przez Włocha i spędziliśmy miło czas delektując się winem i owocami morza. Droga powrotna mijała szybko, przejechaliśmy przez ... Sebastopol :), Sonome i dotarliśmy na noc do Berkeley. W pamięci pozostała mi Russian River wijąca się wśród gór i drzew, na pewno wrócę tu jeszcze spróbować sił spłynąć kajakiem, mamy ważne zaproszenie :).
Bodega Bay

poniedziałek, maja 05, 2008

Magnetic Island, Queensland. Otrzeć się o raj...

Całe życie marzyłem o swojej wyspie. Palmy, plaża i słońce. I przez chwile marzenie się spełniło. Magnetic Island koło Townsville w Australii. Byłem jak Robinson Crusoe na bezludnej wyspie. Przedzierając się przez dżungle wychodziłem co chwila na zatoczki z pustymi plażami... Co za widoki... To jest TA Australia jaką chciałem poznać.


Queensland