czwartek, lipca 31, 2008

Wyprawa na Alaskę - część 3

Trzeci etap wyprawy zaczęliśmy od porannej kawki na campingu pod Fairbanks. Wstawanie i przygotowanie śniadania szło coraz sprawniej. Byliśmy 300 kilometrów od koła podbiegunowego, ale czas nie pozwalał nam na tak daleki wypad na północ. Ruszyliśmy do Fairbanks, które jest miastem - bazą wypadową do okolicznych atrakcji. Przywitał nas napis Welcome to Fairbanks i niedługo potem pojawiła się pierwsza jego atrakcja czyli Pioneer Park z atrakcjami poświęconymi historii stanu. Znajdziemy tu muzea, miasteczko z okresu gorączki złota i zwykły park. Zwiedzenie tego miejsca nie zajęło dużo czasu i ruszyliśmy w stronę Visitors Center. Przejechaliśmy przez "centrum", które ogranicza się do kilku ulic na krzyż i zaparkowaliśmy RV za rzeką Chena. Spacerkiem przeszliśmy most i każdy z nas zrobił sobie pamiątkowe zdjęcie przy znaczniku end-of-the-road, który pokazywał odległości do różnych miast na świecie. Centrum informacji turystycznej było rewelacyjnie przygotowane i uzyskaliśmy dużo cennych informacji, darmowe mapki i przewodniki. Na zewnątrz znajduje się spory pomnik - fontanna "nieznanej rodziny" indiańskiej (coś w stylu pomnika nieznanego żołnierza) Obok na ławkach miałem okazję przyjrzeć się dokładnie "Eskimosom", którzy nie wyglądali za specjalnie dobrze zapewne to skutek spożycia zbyt dużej ilości alkoholu. Tuż przy rzece znajdziemy pomnik upamiętniający kupca E.T. Barnetta, który 1901 roku utknął swoim statkiem na mieliźnie i nie będąc w stanie przetransportować swoich towarów otworzył sklep - tak już zostało, miasto szybko się rozrosło, a wszystko dzięki przypadkowi. Niedaleko od tego miejsca znalazłem małą ciekawostkę, kapsułę czasu - wmurowany w ziemię metalowy cylinder z informacją, że otwarcie "kapsuły czasu" nastąpi w 2059 roku. Pogoda w międzyczasie przypomniała sobie, że ma nam podokuczać i zaczęło kropić. Nie przeszkodziło to nam w spacerku po głownej ulicy, gdzie znajdują się domy, których okres świetności minął kilkadziesiąt lat temu - mimo wszystko w całkiem dobrym stanie. I to by było na tyle jeśli chodzi o Fairbanks... nie było tu już nic specjalnie ciekawego i zapakowaliśmy się do RV. Zrobiliśmy jeszcze zakupy w supermarkecie i wyjechaliśmy na Richardson Highway, która miała nas zaprowadzić na południe do celu wyprawy czyli do Parku Wrangell-St. Elias (dość późno zorientowałem się, że nazwa parku to Wrangell, a nie Wrangler jak firma odzieżowa :). W pamięci mieliśmy informacje, że na naszej trasie kilka mil za miastem znajdziemy ciekawą atrakcje. 12 mil na południe od Fairbanks spotkaliśmy Świętego Mikołaja w jego domku w North Pole, który łatwo zobaczyć z autostrady. Przy wejściu wita nas wielka figurka Mikołaja i sanie, w których można zrobić pamiątkowe zdjęcie, a w środku wielki sklep z pamiątkami i ... sam Święty Mikołaj z panią Mikołajową :). Bardzo chętnie pozuje do zdjęć, a wręcz zachęca. Przy wejściu podany jest adres korespondencyjny, na który dzieciaki piszą listy i życzenia. Zastanawia mnie ilu jest Świętych Mikołajów, słyszałem o jednym w Laponii a teraz ten ? Trochę mi namieszał, może to wersja amerykańska :). Obkupieni w pamiątki ruszyliśmy w drogę, przed nami bardzo duży odcinek drogi do pokonania i nie możemy się spóźnić, następnego dnia mamy rano zarezerwowany bus, który ma nas zabrać na teren parku Wrangell. Po minięciu Delta Jct, pogoda zaczęła się poprawiać i od tej chwili zawsze towarzyszyło nam słońce. Autostrada Richardson okazała się bardzo widokowa, podobnie jak droga do Seward. Na szczęście dla turystów osoby budujące drogę przewidziały chęć podziwiania przez ludzi widoków na trasie i żeby ograniczyć ilość wypadków spowodowanych stawaniem na drodze wybudowano zjazdy na punkty widokowe. Jest ich naprawdę sporo, a my skrzętnie z nich korzystaliśmy, co niestety znacznie wydłużyło czas jazdy - ale jak tu nie robić zdjęć przy takich widokach? Po kilkudziesięciu milach niedaleko Paxson zjechaliśmy do "skansenu" gdzie był chyba najstarszy Roadhouse (zajazd). Wszystko było zachowane w nienaruszonym stanie, zwiedziliśmy okolice i co chwila napotykaliśmy wraki starych samochodów w pobliskim lesie (nadal nie rozumiem tego zwyczaju zostawiania aut w głęboko w lasach). Wróciliśmy do naszego RV gdzie zjedliśmy sobie obiad, po którym leniwie zebraliśmy się do jazdy. Robiła się późna pora i przy drodze zaczęły pojawiać się Moose, czyli słynne Łosie - kilka udało się utrwalić na zdjęciach. Mieliśmy jeszcze jeden dłuższy postój przy ropociągu Trans-Alaska Pipeline, który ciągnie się wzdłuż Richardson Highway - w zasadzie nic specjalnego - bardzo długa rura. Przejechaliśmy przez skrzyżowanie z Glenn Highway i miasto Glennallen, potem minęliśmy Copper Center i odbiliśmy na wschód w stronę Chitina. Radek na planie miał zaznaczony camping, pod który rano miał podjechać bus do parku. Bez problemów znaleźliśmy to miejsce, było obok lotniska. Camping wyglądał na opuszczony i jedyna będąca tam osoba poinformowała nas, że w zimę rzeka zalała to miejsce i nic tu nie działa. Zrobiło się słabo zważywszy, że mieliśmy zostawić nasz RV na dwa dni. Postanowiliśmy zaryzykować i pojechaliśmy do miasta Chitina w poszukiwaniu innego miejsca na nocleg, ale nic nie znaleźliśmy. Wróciliśmy na camping i padliśmy ze zmęczenia. Rano na 8.30 mieliśmy czekać przy głównej drodze na nasz transport, nie udało się potwierdzić telefonicznie, bo telefony komórkowe nie działały, a stacjonarnych nie było. Została nam nadzieja, że przyjadą po nas. Spakowani na okoliczność dwóch dni noclegu w górach ruszyliśmy w kierunku drogi, przy której zasiedliśmy w oczekiwaniu. Po kilku minutach dołączyła do nas para turystów, co nas trochę uspokoiło. Busy pojawiły się o wyznaczonej porze - już z pasażerami w środku, kierowcy mieli dokładną listę osób, na której byliśmy i my, więc rozsadzono nas do dwóch samochodów. Pojechaliśmy do miasta Chitina, gdzie zatrzymaliśmy się na chwilkę - wykorzystałem ją na zwiedzenie downtown składającego się z jednej ulicy. Domki miały fajny klimat, trochę zatrzymane w czasie, a ja nie widziałem żywej duszy, ale za to mnóstwo wraków samochodów po parkowanych w każdym wolnym miejscu. Ruszyliśmy i po niecałej mili wjechaliśmy na teren parku Wrangell-St. Elias. Naturalną bramę tworzy wycięta w skale wąska droga, tylko jeden pojazd może się zmieścić. Po "drugiej stronie" zaczyna się inny świat, mamy rozległa dolinę z rwącą rzeką, w której po pas w wodzie stoją miejscowi rybacy i wyciągają łososie (wyciągają nie łowią, tutaj wystarczy zanurzyć siatkę i po chwili wypełnia się rybami!). Na brzegach poinstalowane są zmyślne urządzenia zwane Rybimi Kołami (Fish Wheel), które wyglądają jak małe wiatraki tylko ze na ramionach mają siatki i wybierają łososie. Żeby turysta mógł łowić musi wykupić pozwolenia na określoną ilość ryb, a miejscowi nie muszą żeby łowić na własne potrzeby. Jeśli zachce nam się łososia to wystarczy podejść do rybaków (najlepiej dziewczyny:) i uśmiechając się poprosić o jedną sztukę i zwykle to skutkuje, a jeśli nie ma dziewczyn w pobliżu to butelka whisky działa podobnie :). Przejechaliśmy most nad rzeką i minęliśmy wielkie obozowisko ludzi, którzy przyjechali tu na połowy. Droga zaczęła się wznosić i za oknem widoki zaczęły zmieniać się szybko na coraz ładniejsze. Co chwila przez drogę przebiegały zające i trzeba było uważać żeby żadnego nie rozjechać. Dziwne zachowanie z ich strony, siedzą przy drodze i widać je z daleka, a jak samochód podjedzie na metr to przebiegają drogę ! bez sensu chyba że robią sobie zawody który przeżyje;) Na pewno było to jedna z ładniejszych tras widokowych, ale nie było niestety miejsca na zatrzymanie, udało się zrobić postój dopiero przy wysokim moście, który łączył dwa brzegi głębokiego kanionu. Z początku wydawało mi się, że most jest drewniany, ale po dokładnym obejrzeniu przez lornetkę okazał się stalowy z kilkoma drewnianymi elementami. Widok był imponujący! Przejazd był wahadłowy i tylko jeden samochód na raz mógł przedostać się na drugą stronę, a że ruchu nie było kierowca zatrzymał się na środku mostu i dopiero wtedy dotarł do nas ogrom kanionu i wijącej się na dole rzeki Kushkulana. Drzewa na naszej trasie były niezarażone chorobą, która dotknęła sporą część lasów na naszej trasie do Denali. Soczysta zieleń, oblane słońcem szczyty gór i strumyki dawały temu miejscu niesamowity koloryt. Stwierdziliśmy, że to najładniejsze miejsce jakie widzieliśmy do tej pory, a park Denali jest mocno przereklamowany. Drugi postój zrobiliśmy niedaleko starej linii kolejowej, która biegła na drewnianym moście kilkadziesiąt metrów nad nami, droga ta nie była używana przez kolej od dawna i połowa mostu była uszkodzona, ale miejsce miało fajny klimat i nadawało się na niezłą sesje zdjęciową. Po dwóch godzinach dotarliśmy do stacji końcowej, samochód zatrzymał się przy wąskim moście nad wezbraną rzeką - jest tutaj parking i jazdę można kontynuować po drugiej stronie, gdzie znaleźć można lokalny autobusbus lub przejść na piechotę kilka mil. Pozostało nam umówić się na odebranie nasz tego miejsca za 2 dni. Przeszliśmy wąski mostek i przeszliśmy obok czekającego na pasażerów samochodu, z którego jednak nie skorzystaliśmy. Dotarcie do miasteczka McCarty zajęło nam około 15 minut, po drodze mijaliśmy lotnisko polowe gdzie lądują małe awionetki i przeszliśmy przez mały mostek. Miejsce to trudno nazwać miastem lub nawet wioską - jest to kilka drewnianych domków, saloon, sklepik i prześliczny Johnson Hotel wyglądający jakby żywcem przeniesiony z czasów dzikiego zachodu (jest na liście miejsc, które trzeba zobaczyć przed śmiercią :). Urok Hotelu jest niepodważalny, wystrój wnętrz i fasada pamiętająca zapewne pierwszych osadników sprawia, że miasto wyglądało nierealnie, jak scenografia do filmów. Jedynie dość duże ceny powodują, że to miejsce nie jest popularne wśród backpackersów. Zamieszkaliśmy w pobliskim hostelu - pokoje nie były zamykane na klucz, co nas lekko zdziwiło ale zostaliśmy zapewnieni, że od lat nic w tym miasteczku nie zginęło :). Faktycznie, nikt tutaj nie martwił się zamykaniem czegokolwiek. Atmosfera miejsca udzieliła się nam szybko, wiatr przewalał piasek przez środek "głównej" ulicy, a na werandach saloonu i sklepików nie było żywej duszy, czasem cicho przekradał się jakiś miejscowy we flanelowej koszuli w kratę i czapce z daszkiem (obowiązkowa broda). Co jakiś czas podjeżdżał bus, żeby zabrać chętnych (jeśli byli) do pobliskiego miasteczka Kennecott (czasem pisane Kennicott). Zgłodnieliśmy na tyle żeby chcieć zjeść jakiś poważny posiłek i poszliśmy do bardzo reklamowanego przez tubylców lokalu o zabawnej nazwie Ziemniak (Potato). Na miejscu okazało się, że jest to kawałek zbitej z desek szopy i jedna ława z drewna. Hm.. nie dziwie się, że zachwalano nam to miejsce... po prostu nie było innego. W menu głównie hamburgery (z ryby, mięsa i wegetariańskie), ale dało się zjeść. Była już połowa dnia, a nie chcieliśmy tracić czasu,więc złapaliśmy busa do Kennecott, gdzie dojechaliśmy po 20 minutach jazdy przez dzikie tereny i bardzo wyboistą drogą. Miejsce jest dość osobliwe, mieściła się tutaj kopalnia miedzi, po której zostały puste budynki i wygląda jak wymarłe miasto. Na początku XX wieku przyjechali tutaj poszukiwacze złota, którzy niechcący natrafili tu na największe złoża miedzi na kontynencie. W roku 1938 kopalnie zamknięto i opuszczono, pozostała w niemalże nienaruszonym stanie, a zwiedzać można cały jej teren i okolice. Miejsce oczarowuje ! Coś niesamowitego, całe kompleksy czerwonych budynków, rozpadające się magazyny i ziejące pustką okna bez szyb... Wszystko to sprawia, że każdy turysta staje jak wryty i nie chce szybo opuszczać tego miejsca. Okiem fotografa to wymarzone miejsce na sesje zdjęciowe. Przez chwile stałem i nie wiedziałem co najpierw fotografować. Przechadzaliśmy się opuszczonymi uliczkami miasta, wchodziliśmy do pomieszczeń i domów osadników - czerwony kolor zabudowań ładnie podkreślony przez popołudniowe słońce hipnotyzował. Nie chciałem iść dalej :). Ruszyłem ociągając się w stronę szlaku, który prowadził do lodowca. Droga była bardzo widokowa i ciągnęła się wzdłuż krawędzi gór. Mogliśmy podziwiać z tej wysokości panoramę całego Parku i szczyty Atna Peaks. Trasa momentami była bardzo trudna i w połowie szlaku rozwidlała się na dwa kierunki - poszliśmy w stronę widocznego już "języka" lodowca. Schodzenie w dół szło dość sprawnie i szybko dotarliśmy do celu. Wspinanie się po lodzie bez raków nie miało sensu - było jak na lodowisku. W tym czasie minęliśmy kilka grup ludzi, które z przewodnikiem chodzili po lodowcu. Żałowaliśmy, że nie wynajęliśmy raków i czekanów. Po kilku próbach wdrapania się na górę postanowiliśmy wrócić na szlak i pójść wzdłuż wielkiej masy lodu - szybki marsz musilismy zakończyć z powodu zawalonej drogi. Droga powrotna dłużyła się bardzo i każde z nas odczuwało już ją w nogach, ale w dobrych humorach doszliśmy do Kennecott Glacier Lodge (hotel i restauracja) jedynego miejsca gdzie ktoś mieszka i pracuje w tym rejonie. Tutaj załapaliśmy się na ostatniego busa do McCarty, który zawiózł nas pod same drzwi saloonu. Wszyscy bylismy bardzo spragnioni i zamówiliśmy dużo piwa, miejsce było pełne tubylców, którzy wieczorami mają tutaj jedyną rozrywkę. Spotkaliśmy panią z recepcji hotelu Johnson przeobrażoną nie do poznania :), generalnie byli tu wszyscy mieszkańcy miasteczka, a my jedynymi turystami. Mały folklor po amerykańsku. Sklepi z alkoholami był zamknięty, ale okazało się że obsługiwała go pani zza baru i sprzedała nam kilka 6-cio paków. Zasiedliśmy na tyłach naszego hostelu i tak przegadaliśmy do 2 godziny nad ranem, ale nie przeszkodziło to nam we wczesnej pobudce. Nasz samochód zamówiony był na późne popołudnie i zostało trochę czasu na spacer nad pobliską rzekę. Zapomniałem zrobić sobie śniadanie poprzedniego dnia i cierpiałem z tego powodu - w mieście nigdzie nie znalazłem miejsca, w którym mozna coś zjeść - dopiero koło 10 otwarto budę Ziemniak. Do wyboru mieliśmy kilka szlaków i wybraliśmy czasowo najkorzystniejszy. Szliśmy wzdłuż rwącej rzeki i wspinaliśmy się na wysokie wzgórza z widokiem na małe jeziora, a w oddali widać było lodowiec. Nigdzie się nie spieszyliśmy więc czas mijał leniwie, a słońce ostro grzało. Samochód przyjechał o czasie i zabrał nas do Chitina, a potem do pobliskiego campingu, gdzie czekał nasz RV. W tym czasie przybyło dużo ludzi i byłem mocno zdziwiony, że są chętni do spania w tym miejscu. Plan zakładał przenocowanie i szybkie wydostanie się dnia następnego na autostradę i pojechanie kilkudziesięciu mil w stronę Valdez. Plan został wykonany i w połowie drogi zawróciliśmy w stronę miejscowości Glennallen, gdzie wjechaliśmy na Glenn Hwy, autostradę która biegnie do Anchorage. Alaska nie przestaje mnie zadziwiać, myślałem że nie zobaczę już widoków, które mnie zachwycą, ale myliłem się. Glenn Hwy jest rewelacyjny jeśli chodzi o widoki, zatrzymywaliśmy się prawie non-stop, żeby podziwiać krajobrazy. Na naszej trasie znajdowała się jeszcze jedna atrakcja lodowiec Matanuska, na którego łagodne stoki można było się na niego wdrapać bez raków. Chodzenie po lodzie było trudne, ale wykonalne. Oczywiście nie zapuściliśmy się daleko, ale wystarczyło żeby docenić uroki miejsca. Zapuściłem się z Asią i Radkiem dość daleko w głąb lodowca i wybrana przez nas droga okazała się bardzo trudna, momentami robiliśmy sobie przejścia z kamieni przez rwące potoki. Buty i spodnie były całe przemoknięte, ale bez urazów dotarliśmy do samochodu. Nastała pora by ruszać, noc zaplanowaliśmy w miejscowości Palmer. Camping na miejscu był ogromny i profesjonalnie przygotowany. Ostatnia noc minęła przy piwku do wczesnych godzin porannych. Pobudka i wstawanie odbyło się bez problemów i dość szybko dotarliśmy do Anchorage, gdzie oddaliśmy nasze RV. Bus zabrał nas na lotnisko, gdzie Radek z Domi polecieli do San Francisco, a ja z Asia i Majka ruszyliśmy na zwiedzanie miasta. Przyznam, że transport lokalny jest ciężki do zrozumienia i mało punktualny. Centrum Anchorage jest tak małe, że zeszliśmy wszystkie "atrakcje" w niecałą godzinę. Resztę czasu poświęciliśmy na spacer nabrzeżem i rybki w lokalnym barze. Wieczorem dotarliśmy na lotnisko i tutaj skończyła się cała wyprawa. Każdy wsiadł w swój samolot i odleciał ...
Alaska - Part 3

Wyprawa na Alaskę - część 2

Zaczynamy drugi etap wyprawy, celem jest Denali National Park z wspaniałą fauną i sześciotysięcznikiem McKinley. Jedziemy bardzo widokową autostradą Seward Highway, tym razem na północ. Zatrzymujemy się znowu co chwila na zdjęcia i odpoczynek. Mamy ze sobą super przewodnik po Alasce - The Milepost, myślę że każdy wybierający się tutaj powinien zaopatrzyć się w tą pozycję. Jest to bardzo gruba "książka", choć bardziej przypomina wielki katalog Burdy, w środku znajdziemy bardzo szczegółowy opis (bardziej szczegółowego nie widziałem nigdy wcześniej) wszystkich miejsc i dróg na Alasce, mila po mili, centymetr po centymetrze :), jest tu wszystko. Koszt to jedyne 27 dolarów, a znaleźć to można prawie na każdej stacji benzynowej, sklepie spożywczym czy w centrum informacji turystycznej. Większość lokalizacji podawana jest na Alasce na podstawie mili, na której znajduję się dany obiekt, a każda droga ma na poboczu znaczniki mil. Tak więc przy pomocy naszego super przewodnika ustaliliśmy, że na 79 mili na Seward Highway znajduję się Alaska Wildlife Conservation Center, gdzie możemy zobaczyć większość zwierząt, które zamieszkują ten stan. Nie było problemu ze znalezieniem miejsca i po uiszczeniu drobnej opłaty wjechaliśmy na parking. Według mapki jaką dostaliśmy na wjeździe ruszyliśmy oglądać to mini ZOO. Najbardziej pożądanym zwierzęciem był Moose, nasz ulubiony łoś. Znaleźliśmy szybko kilka sztuk i można było z bliska przyjrzeć się tym olbrzymom. Nie wiem czemu, ale śmieszą mnie bardzo, może dlatego, że są troch ciapowate i chodzą jak pijane, a ich pyski są takie plastyczne. Samce mają rogi, które wyglądają jak pokryte mchem. W zagrodzie obok łosi powinny być czarne misie, ale chyba poszły spać, za to stado bizonów buszowało po wybiegu i nie przejmowało się ludźmi. Wrażenie duże robią niespotykane poza Alaską Musk Oxen, wielkie bawoły przypominające Yaki. W zagrodach było jeszcze kilka rodzajów zwierząt zaczynając od Caribou przez dziwacznego Porcupine a kończąc na brązowym misiu. Chodząc po tym miejscu czuliśmy się trochę zdegustowani i nie polecił bym tego nikomu. Zebraliśmy się szybo, bo pogoda zaczęła się ewidentnie psuć, popadywał mały deszcz. Droga do Anchorage nie zajęła dużo czasu, ale godzina była już późna i nasz plan zrobienia zakupów w Costco (odpowiednik Macro Cash) diabli wzięli. Większość sklepów była już pozamykana, został nam tylko Carry (Safeway), gdzie każdy kupił prowiant na następne dni. Kupiliśmy też duży zapas lokalnego piwa Alaskan Amber i kanadyjski Moosehead. Byłem bardzo głodny i kupiliśmy sobie gotowego kurczaka, którego zjedliśmy na parkingu kilka mil dalej. Obawialiśmy się cen paliwa, ale nie było tak tragicznie, na trasie widziałem ceny nawet 5.11 usd za galon ale w Anchorage udało się znaleźć za 4.60 usd. Bak naszego RV jest wielki i suma na koniec wyszła duża okolo 130 dolarów. Po zatankowaniu i najedzeniu ruszyliśmy w stronę Trapper Creek, gdzie mieliśmy zarezerwowany camping - miejsce jest w połowie drogi do parku Denali i jazda zapowiadała się na kilka godzin. Atmosfera w przedziale pasażerskim była wesoła, otwarto pierwsze piwa i szybko okazało się, że kupiliśmy za mało. Jechaliśmy teraz Parks Highway, która nie jest już tak widokowa jak trasa na południu. Im dalej na północ tym trudniej było rozróżnić noc od dnia, nawet o pierwszej w nocy nie było większej różnicy na zewnątrz. Powodowało to u nas dziwne zachowania i kładliśmy się spać koło 2-3 powaleni zwykłym zmęczeniem. Przekleństwem były komary, których były chmary i skutecznie wyganiały do samochodu. Jakoś to znosiłem pewnie dlatego, że komary za mną nie przepadają i nie gryzą. Po tym jak doszła piąta osoba zrobił się mały problem ze spaniem, trzeba było to jakoś rozwiązać i kilka osób poszło na kompromis :). Jedna osoba miała luksus :). Rano zrobił się mały ścisk i trudno było zrobić sobie śniadanie, zrobiło się nerwowo. Starałem się nie przejmować i skoncentrować na miłym spędzeniu wyprawy. Wyruszając postanowiliśmy wrócić kilka mil na południe i odbić do pobliskiej miejscowości Talkeetna, znanej głównie z serialu Przystanek Alaska :). Serial był filmowany w miasteczku Roslyn w stanie Waszyngton, a fikcyjne miasteczko Cicely jest powszechnie uważane za wzorowane na rzeczywistym mieście Talkeetna. Miasto nie wykorzystuje jednak tej pogłoski, by zwabić turystów. Tak naprawdę trudno nazywać to miejsce nawet wioską, jest tak malutkie, że można je przejść w szerz i wzdłuż w 5 minut. Ma za to klimacik - stare domki i knajpki nastawione są na rzesze turystów, których oczywiście nie brakuje. Panuje tu leniwa atmosfera, która i nam się udzieliła - snuliśmy się po głównej ulicy i po skwerku. Zebraliśmy się niechętnie i wróciliśmy na drogę w kierunku Denali. Przez chwilę zastanawiałem się jak można zwiedzac Alaskę bez RV i trudno mi to sobie teraz wyobrazić. Nie znajdziemy tu takiej ilości hoteli jak na głównym lądzie, a jeśli już się trafi to ceny są astronomiczne nawet za marnej jakości pokoik. Nasza droga przebiegała przez miasteczko Cantwell, które ma szanse stać się tak popularne jak Talkeetna, a to dzięki aktorowi i reżyserowi Seanowi Peanowi, który kręcił w tym rejonie sceny z Alaski do filmu pod tytułem Into The Wild (polski tytuł Wszystko za życie). Film opowiada o 22-letnim Christopherze McCandless decydującym się zerwać z dotychczasowym wygodnymi i dostatnim życiem. Marzy mu się podróż w nieznane, w poszukiwaniu przygód i swojego prawdziwego ja. Jest to postać autentyczna i ostatnie lata (miesiące) swojego życia spędza na Alasce niedaleko miejscowości Healy (stoi tam do dzisiaj autobus, w którym mieszkał chłopak). Scenarzyści uznali, że lepiej nakręcić sceny do filmu w rejonie Cantwell, który jest bardziej widokowy. Przyznam, że film zrobił na mnie wrażenie i po trosze dzięki niemu zapragnąłem zobaczyć te miejsce (podobnie było z Dziennikami Motocyklowymi po obejrzeniu których pojechałem do Peru :). Trasa do Denali obfituje w ... dużą ilość wraków samochodów porzuconych w lasach przy drodze (i nie tylko przy drodze co czasem mnie szokowało jak dany samochód znalazł się w środku dziczy?). Nasza długa podróż dobiegła końca (normalnie napisałbym "późno w nocy" ale jako że nie ma nocy to...) gdzieś koło północy i zmęczeni zajechaliśmy na nasz RV parking w Denali Park. Jest to małe miasteczko przy głównej drodze z dużą ilością sklepików i restauracji, mamy też kilka miejsc noclegowych. Samochód zaparkowaliśmy w rzędzie na tyłach sklepików i koło restauracji na co bardzo się ucieszyłem i szybko poleciałem z Domi na świeżą rybę. Była wyśmienita, łosoś na drewnianej deseczce i pyszne lokalne piwo. Po jedzonku zrobiliśmy mały spacerek do mostu, gdzie jest miejsce w którym można popłynąć rzeką na pontonach. Na rano przewidziana była bardzo wczesna pobudka o 6 rano i każdy z nas choć niechętnie, ale poszedł spać. Wstawanie było ciężkie, ekwipunek i prowiant przygotowaliśmy wieczorem, więc wystarczyło się umyć i wyjść. Do pokonania było ponad mila, gdzie mieściło się Denali Visitor Center - tam mieliśmy czekać na autobus, który miał nas zabrać do mieszczącego się w głębi parku Denali Eielson Visitor Center. Przepisy w parku nie pozwalają na wjazd prywatnych samochodów (czasem pozwolenie dostają profesjonalni fotografowie), transport odbywa się przy pomocy starych szkolnych autobusów, które nie są specjalnie wygodne. Na miejscu podzielono nas na dwie grupy, jedna miała jechać dalej niż my do Wonder Lake. Zostaliśmy policzeni i załadowaliśmy się na pokład, miły kierowca raczył nas opowieściami o parku i zwierzętach. Droga początkowo była dobra, ale po kilku milach nawierzchnia zmieniła się na kamienistą i zaczęło trząść. Nastąpiło załamanie pogody i zaczął padać deszcz, który w połączeniu z pyłem na karoserii skutecznie brudził szyby. Widoczność zrobiła się kiepska. Czas podróży miał wynieść ponad 3 godziny z małymi przerwami w punktach postojowych na trasie. Przy każdym postoju myto nam szyby, które natychmiast po ruszeniu brudziły się ponownie. Na którejś mili kierowca zatrzymał autobus i kazał otworzyć okna, koło nas spacerował Grizzly! Misio nie zwracał specjalnie uwagi na nas, ale my na niego bardzo :), każdy chwycił za aparat i robił zdjęcia. W broszurach które wzięliśmy ze sobą mieliśmy dokładne instrukcje jak postępować w wypadku spotkania niedźwiedzia i wkuwaliśmy na pamięć podstawy - "nie uciekać", wydaje się to trudne, ale na szczęście nie trzeba było sprawdzać swoich zachowań w warunkach ekstremalnych. Droga zaczęła się stopniowo wznosić i zrobiła się bardzo kręta, mijające się autobusy musiały zwalniać lub zatrzymywać się. Widoki za oknem z początku były ładne - dużo drzew ładnie komponowało się w otoczeniu gór, ale potem teren zaczął się zmieniać na pozbawiony większej roślinności. Mijaliśmy doliny z rwącymi strumieniami i spienione rzeki. Wiele osób zachwalało tą drogę, ale ja czułem się mocno rozczarowany. Na trasie mieliśmy jeszcze kilka postojów, żeby pooglądać z bliska lisy - Caribou i Dali Sheep. Nie wiem czy to przypadek czy tak jest zawsze, ale spotkaliśmy jeszcze kilka niedźwiedzi, ale ani jednego wilka. Wijącymi się serpentynami dotarliśmy do celu, gdzie z wielką chęcią wypakowaliśmy się z autobusu. Weszliśmy na chwilkę do środka visitor center, żeby sprawdzić jakie mają opcje szlaków na hikking. Byliśmy na 1138 metrach nad poziomem morza, a na zewnątrz zrobiło się chłodno, dobrze że miałem dodatkowy polar i czapkę. Z tarasu obok centrum widać panoramę gór i wyrastającą nad nie McKinley zwaną przez miejscowych Denali (kilka razy w rozmowie z tubylcami jak wymienialiśmy nazwę McKinley nie wiedzieli albo udawali, że nie widzą co to jest reagowali dopiero na nazwę Deanli) Wyszliśmy na szlak w dół zbocza w kierunku koryta rzeki - teren był pagórkowaty i bez żadnej roślinności, ale widoki na otaczające nas ogromne góry rewelacyjne. Jedynym zwierzakiem jakiego spotkaliśmy na drodze była wiewiórka (Arctic ground squirrel), która bardziej przypominała pieska preriowego,gdy stawała na tylnych łapkach i obserwowała teren. Przesympatyczne, bardzo ciekawskie stworzonko i chętne do pozowania do zdjęć, ale nie pozwalało podejść za blisko. Szlak szybko się skończył i wróciliśmy na parking autobusów, gdzie zaczynał się drugi szlak - tym razem wysoko w górę. Tutaj dała o sobie znać słaba kondycja i bardzo ciężko się wchodziło, płuca nie dawały rady i musiałem się co chwila zatrzymywać (podobni jak na dużych wysokościach w Andach). Z naszej piątki tylko Radek i Maja mieli tego dnia dobry dzień i mocno wysforowali się do przodu, a nasza trójka została w połowie drogi na szczyt. Pojawiły się chmury, które schodziły coraz niżej i widoczność zrobiła się bardzo kiepska. Zeszliśmy do bazy i tam poczekaliśmy na naszych ambitnych wspinaczy. Pojawili się szybko i postanowiliśmy wracać, pogoda nas pokonała. Załadowaliśmy się w powrotny autobus i przez okna obserwowaliśmy ambitne grupy ludzi idące niedaleko głównej drogi. Na naszej drodze znowu pojawiły się Grizzly, ale tym razem więcej i zbiegały nawet na drogę i stawały koło autobusu. Zimno zaczęło dokuczać i każdy marzył o ciepłym napoju i dobrym jedzeniu. Jak na złość kilka mil przed wjazdem do parku pogoda gwałtownie się poprawiła i teraz mieliśmy piękne słońce, co uświadomiło mi jak dane miejsce może wyglądać ładniej i przyjemniej. Myślę że spędzilibyśmy w Eielson więcej czasu gdyby świeciło słońce i nie padał deszcz... Tym samy szlakiem co rano wróciliśmy do naszego RV, ja z Domi i Asią poszliśmy do knajpy na rybkę i piwko. Przy wejściu przywitały mnie trzy tak śliczne dziewczyny, że aż mnie zatkało (przez chwilę pomyślałem czy nie spytać czy są z Polski, ale nie były jak się potem okazało). Byliśmy na tyle zmęczeni, że dość szybko zasnęliśmy. Rano bez pośpiechu przygotowaliśmy się do drogi. Mieliśmy dobry czas i postanowiliśmy zmienić trochę nasze plany. Obliczyliśmy, że damy radę spokojnie dotrzeć do Fairbanks i ruszyliśmy na północ. Widoczki na drodze zrobiły się znowu przyjemne i zatrzymywaliśmy się na zdjęcia bardzo często. Minęliśmy Healy wspomniane wcześniej (film Into the Wild) i Nenana. Fairbanks czekało...
Alaska - Part 2

środa, lipca 30, 2008

Wyprawa na Alaskę - część 1

Pomysł na wyprawę na Alaskę powstawał w głowach moich przyjaciół już kilka miesięcy temu, przygotowania do wyprawy były prowadzone z dużą dokładnością i skrupulatnie dopasowywane do terminu 2 tygodni, jaki został na ten cel wyznaczony. Przeczytane książki, obejrzane filmy i wysłuchane opowieści pomogły zorientować się w nazwach, terenie i sposobie poruszania się po Alasce. Znajomi zarezerwowali przez internet (gdzie się dało) miejsca campingowe i transport lokalny. Ja dołączyłem do planu dość późno i już "na gotowe", przyznam, że pierwszy raz nie miałem wpływu na trasę i przygotowania :). Ale cieszyłem się, mogłem spokojnie zdać się na innych (to duży luksus, kiedy wszystkie poprzednie wyprawy sam przygotowywałem i robiłem). Kilka dni przed wylotem dostałem rozpiskę z proponowaną trasą i wstępnymi kosztami. Osoba trzymająca pieczę nad wszystkim powiadomiła nas o pierwszych kosztach, które trzeba było ponieść przed wylotem, czyli zapłacić za wynajęcie RV (samochód z nadbudówka do spania dla kilku osób, camper), sam wyłożył sporą kwotę i musiał zapłacić. W wyprawie miało uczestniczyć pięć osób i koszta były dzielone przez tą ilość uczestników. Wynajem 5 osobowego RV wyniósł na "głowę" około 400 usd, a to był dopiero początek wydatków. Z ludzi, z którymi sie wybierałem znałem tylko jedną osobę i lekko obawiałem się wyprawy z nieznanymi mi osobami. Termin przylotu ustalony był na 12 czerwca - każdy miał już kupione wcześniej bilety, ja jako jedyny miałem lot bezpośredni z San Francisco do Anchorage, a reszta leciała z przesiadkami z Chicago. "Mózg" wyprawy Radek poleciał z moją koleżanką Domi rano i z lotniska pojechał do wypożyczalni samochodów, pozostałe osoby miały zjawić się wieczorem, a ja najpóźniej koło północy. Przelot odbył się spokojnie z 20 minutowym spóźnieniem i na lotnisku czekały na mnie Maja i Asia z Chicago, ale że nigdy ich nie widziałem - musieliśmy się zdzwaniać. Całkiem łatwo się odnaleźliśmy - uroda słowiańska jest naprawdę charakterystyczna :). Pierwsze wrażenie bardzo pozytywne i obawy co do współtowarzyszy wyprawy szybko prysnęły. Po kilku chwilach pod terminal podjechał Radek naszym RV i szybko zapakowaliśmy się na pokład naszego domku na dwa tygodnie. Dominika chwilowo odpadła pochłonięta odwiedzinami u swoich znajomych, miała pojawić się za dwa dni. Było już koło 1 w nocy, a na zewnątrz było bardzo jasno(!) - o tej porze na Alasce nie ma nocy, między północą a 3-4 rano na zewnątrz jest tak jak w lecie kolo 19-20 !. Reszta dnia to słońce, dochodziło do paradoksów kiedy o 23 trzeba było mieć okulary przeciwsłoneczne, bo słonko nas nie oszczędzało. Plan zakładał przejechanie kilkudziesięciu mil w stronę południa w kierunku miasta Seward. Po wyjechaniu z malutkiego Anchorage wjechaliśmy na bardzo widokową autostradę i widoki zaczęły bajkowe - moja dusza fotografa odezwała się natychmiast i musieliśmy robić postoje co kilka mil w celu obfotografowania tylu przepięknych krajobrazów. Ośnieżone góry w tle, jeziora i rzeki z wielkimi połaciami lasów tak charakterystycznych dla Alaski, wszystko to tworzyło czasem nierealne widoki, które widywałem na pocztówkach lub w kalendarzach. Już wiedziałem, że nie będę żałował tej wyprawy. Po niecałej godzinie wspólnie stwierdziliśmy, że czas się zatrzymać na nocleg i wypatrywaliśmy jakiegoś ładnego parkingu przy drodze. Wtem na drogę wybiegł wielki łoś (Moose), powszechnie znany symbol Alaski, musieliśmy gwałtownie zahamować, bo łoś niedbale się kołysząc biegł po drodze Widziałem na zdjęciach te zwierzaki, ale nie wiedziałem, że są tak wielkie, pierwsza myśl to "mutant". Wybraliśmy malutki parking przy rzece i zatrzymaliśmy się w zatoczce. Emocje po przylocie jeszzce nie zeszły i nikomu nie chciało się spać, zaczęliśmy rozpracowywać wnętrze RV i uczyć się jak rozkładać łóżka i stoły. Dziewczyny przywiozły z Chicago polskie produkty na co bardzo się ucieszyłem, jak dawno nie jadłem polskich kabanosów i kiełbasy :). Szybko zapełniliśmy lodówkę do pełna (ja nic nie miałem). Chwilę trwało ustalanie kto gdzie będzie spał i wszyscy zadowoleni w końcu zasnęli, a za oknem jasno. Rano (dziwnie się czuje człowiek jak nie ma nocy, mówienie "hej spotkajmy się rano lub wieczorem" brzmi zabawnie, kto ma określić kiedy jest wieczór jak jest non-stop jasno hehe) Wstaliśmy lekko niedospani, był piątek i w południe musielismy być w rejonie miasta Seward. Prawo stanowe nie pozwala za bardzo rozpędzać się samochodom naszej klasy i trzeba było jechać 55 mil na godzinę w porywach do 65. Manewrowanie takim wielkim RV nie wymaga jakiś specjalnych umiejętności ale głównie "wyobraźni przestrzennej". Pierwszym celem na liście był Exit Glacier (koniec lodowca), trochę myląca nazwa jak na park i przez długi czas dziwiłem się dlaczego mamy jechać do "wyjścia" :). Drogi na Alasce są bardzo dobre i jest ich ... mało, nie warto zabierać GPS do samochodu (można do hikkingu podręczny GPS), trudno się tu zgubić. Dojechaliśmy Seward highway do skrzyżowania z Exit Glacier Road i po kilku milach dotarliśmy do wejścia (hihi "wyjścia") do parku. Zostawiliśmy nasz samochód na parkingu i ruszyliśmy do Visitors Center po mapkę i informację, którą trasę wybrać. Dowiedzieliśmy się, że ostatnio zeszła lawina i trochę uszkodziła drogę, ale do pewnego momentu można spokojnie dojść. Zwykle nie chodzę na hikking i słabo z moją kondycją po kilku miesiącach bez sportu dlatego miałem obawy co do swojej wytrzymałości. Każdy przygotował plecak z piciem, prowiantem i sprzętem fotograficznym. Do wyboru były chyba trzy trasy, a my wybraliśmy najtrudniejszą z opcją stromego podchodzenia w rejon lodowca. Widoczki były przyjemne, ale jeszcze nie takie jakich oczekiwałem. Dotarliśmy do rozwidlenia dróg gdzie zaczynał się trudny szlak. Dość szybko zaczęło robić się stromo, a grunt na ścieżce zamieniał się w błoto. Po kilkunastu minutach wchodzenia dotarliśmy do punktu widokowego, z którego mieliśmy super widok na całą okolice i na koniec "języka" lodowca ! Przez dł€ższą chwilę nasze aparaty popracowały dzielnie i ruszyliśmy dalej. Nawet specjalnie się nie zmęczyłem, gdy musieliśmy zatrzymać się na pierwszej przeszkodzie, w miejscu gdzie była ścieżka był ... mały wodospadzik z masą kamieni. Pierwszy odruch to wracać, ale kolega z dobrym obuwiem postanowił sprawdzić swoje zdolności alpinistyczne i jakoś pokonał tą przeszkodę, zdopingowani poszliśmy jego śladem mocząc całkowicie buty. Podobnych niedogodności terenowych napotkaliśmy jeszcze kilka i zaczęliśmy obawiać się czy jesteśmy jedynymi którzy tu weszli. Na szczęście z góry zeszła grupa turystów, która ostrzegła nas, że bez raków nie ma co dalej iść. Nawet usatysfakcjonowani zeszliśmy do rozwidlenia dróg i udaliśmy się w stronę "jęzora" lodowca. To łatwa trasa, co potwierdzały mijane grupy turystów. Masy lodu pojawiły się dość szybko, a ja poczułem się malutki przy wielkiej ścianie lodowca. Wcześniej z góry widziałem niebieski odcień na białym lodzie i pomyślałem, że to jakieś złudzenie optyczne, ale teraz z bliska widziałem w szczelinach piękny kolor niebieski, który mienił się w słońcu - dzieje się tak dlatego, że lód zgodnie ze swoją optyczną naturą, jest zawsze niebieski. Niektóre czynniki mogą jednak przeszkadzać nam w dostrzeżeniu prawdziwego jego koloru, np. powierzchniowa tekstura lodu, czy też liczne pęcherzyki powietrza w nim zawarte. Pęcherzyki powietrza w lodzie redukują intensywność światła odbitego, rozpraszając światło padające na nie, co powoduje, że postrzegamy je jako białe. To jest wyjaśnienie, dlaczego lód z wieloma pęcherzykami powietrza jest białawy, natomiast lód "idealny" jest niebieski. Lodowiec od tej strony odgrodzony był barierką i nie można było podejść żeby go dotknąć - pozostała nam mała sesja zdjęciowa i ruszyliśmy korytem wyżłobionym przez stopniały lodowiec. Strumyki starały się nam utrudnić marsz, ale nie daliśmy za wygraną, kosztem naszych butów (znowu) i zaszliśmy lodowiec od innej strony, gdzie próbowaliśmy się wspinać. Niestety bez raków na buty nie było szans, a moje próby wdrapania skończyły się szybko i przez kilka minut miałem mocno odmrożone dłonie. Godzina robiła się późna, a rano mieliśmy wcześnie wstać, więc wróciliśmy do naszego RV i pojechaliśmy na zarezerwowany camping. Tutaj pierwszy raz wykorzystaliśmy w praktyce nasze umiejętności obsługi tego typu samochodu, co poszło bardzo sprawnie, podłączenie prądu, anteny tv (tak mieliśmy w środku LCD TV z DVD !) i wody oraz ścieków (RV posiada WC, prysznic i umywalkę). Rano zebraliśmy się dość sprawnie pomimo małej przestrzeni, postanowiliśmy używać pryszniców i toalet na campingach, żeby nie zanieczyszczać toalety w samochodzie (a tak naprawdę to chyba dla wygody). W samochodzie było wszystko czego potrzebowalismy - od ręczników po talerze i sztućce, a kończąc na kuchence mikrofalowej. Do miasta Seward dotarliśmy na czas i stawiliśmy się koło 8 rano w porcie przy wejściu na statek. Następny cel wyprawy to Kenai Fjords National Park, który mieliśmy zobaczyć z pokładu statku turystycznego w opcji 6 godzinnej za "jedyne" 140 dolarów. Jako że nie byliśmy pierwsi to wybór miejsc był mocno ograniczony, ale znaleźliśmy 4 osobowy stolik przy oknie. Spodziewając się zimnego wiatru na morzu ubrałem się we wszystkie ciepłe ubranka jakie miałem, zabrałem też czapkę, co jak się okazało nie wystarczyło. Po zaokrętowaniu wszystkich ludzi nasz katamaran ruszył do wyjścia z portu. Mijaliśmy port rybacki i malutkie miasto Seward nazwane tak na cześć sekretarz stanu Williama Sewarda, który w 1867 roku odkupił od Rosji Alaskę. Wszyscy wyszli na pokład żeby podziwiać uroki fiordów i od razu poczułem na sobie arktyczny lodowaty wiatr, moje 2 polary i specjalne koszulki nie wytrzymały naporu zimna, zmarzłem natychmiast. Postanowiłem ignorować zimno jak długo się da i biegałem z rufy na dziób z aparatem i chwytałem każdą ciekawą chwilę i widok w kadrze. Przy wyjściu powitały nas wydry, które olewczo przepływały koło naszej dryfującej łajby, to zabawne zwierzaki, które cały czas pływają na plecach, a złowione kraby rozbijają im się na "klacie". Po minięciu zrelaksowanych wydr nasz statek ruszył wzdłuż Resurrection Bay w stronę zatoki Alaskańskiej. Podziwialiśmy tam tak piękne widoki, że nie potrafię w słowach oddać uroku miejsc. Wysokie, porośnięte drzewami zbocza gór schodzących stromo do wody, małe zielone wysepki zatoczki z jaskiniami i dziką roślinnością, a każde inne i ładniejsze od poprzedniego. Na skałach fiordów wylegiwały się foki i lwy morskie (dla mieszkańca Kalifornii to żadna atrakcja, wystarczy pospędzać kilka weekendów w Monterey i foki opatrzą się jak gołębie). Do gustu szczególnie przypadł mi ptaszek zwany Puffin, przypominał trochę mewę zmieszaną z kolorową papugą :), małe, ale pocieszne. Pomimo dotkliwego zimna nie chciałem schować się do kabiny, widoki były jedyne w swoim rodzaju, a ja nie chciałem przegapić ani chwili. Dotarliśmy w pewnym momencie do miejsca, gdzie natkaliśmy się na stado Orek , które nie bojąc się nas podpłynęły prawie że do burty i zaczęły wyskakiwać jak w parku wodnym ! Tego się nie spodziewałem i byłem już mocno podekscytowany, bo nigdy jeszcze nie udało mi się zobaczyć tych ssaków na żywo. Show zrobiły jak na zamówienie aż nasz kapitan był mocno zdziwiony i postanowił przedłużyć rejs. Trwało to może z pół godziny i orki odpłynęły, a my ruszyliśmy w stronę lodowca. Kluczyliśmy między małymi skalnymi wysepkami, gdy obok nas wyskoczył Humbak ! To już było za dużo szczęścia :). Po chwili pojawiło się jeszcze kilka wielorybów, ale już nie zrobiły takiego przedstawienia jak orki (może bały się że te ostanie je zjedzą). Na skałach wypatrzyliśmy czarnego misia, który przyglądał się nam zaciekawiony, a obok na gałęzi siedział dostojnie wielki orzeł. Po tych atrakcjach potrzebowalismy mocnego akcentu na zakończenie i podpłynęliśmy pod sam lodowiec, manewrowaliśmy bardzo blisko odrywających się i spadających do wody kawałków lodu. Pękający lód wydaje dźwięk podobny do wystrzały z małokalibrowej armaty. Tutaj znowu lodowiec pokolorowany był na morski niebieski. Na koniec przebiliśmy się przez krę i ruszyliśmy w drogę powrotną, w oddali widać było pas ośnieżonych szczytów, który zachwycił mnie osobę nie przepadającą za górami. Jednym słowem byłem mocno oczarowany i myślę, że długo jeszcze zostanę pod urokiem Kenai Fjords. Po zejściu na ląd pozostało nam jeszcze sporo czasu i wybraliśmy się na spacer po Seward. Jest to bardzo malutkie miasteczko, gdzie życie skupia się w porcie i w centrum, które składa się z jednej ulicy i starych drewnianych domków. Ma to swój niezaprzeczalny urok i ciesze się że typowa dla Ameryki komercja nie zajrzała tutaj. Na nabrzeżu znalazłem pomnik upamiętniający gorączkę złota i zerową milę gdzie startowały psie zaprzęgi. Zjedliśmy (trochę drogi) obiad, ja oczywiście na wyjazd nastawiłem się tylko na rybki a w szczególności na słynnego alaskańskiego łososia, był pyszny. Wracając do samochodu ktoś wynalazł gdzieś w pobliżu trasę hikkingową i nie marnując czasu ruszyliśmy w las. Droga prowadziła wzdłuż strumienia i była bardzo trudna. Stąpaliśmy po kamieniach i przeskakiwaliśmy nurt żeby dotrzeć do miejsca gdzie droga została zawalona przez skały, trzeba było wracać. Pozostało na teraz wracać w stronę Anchorage i odebrać po drodze Dominikę. Spotkaliśmy się w umówionym miejscu i zabraliśmy piątego pasażera na pokład. Zrobiło się ciasnawo :). Następny cel to Denali.
Alaska - Part 1

Barbary Coast Trail czyli San Francisco w 1 dzień



The Barbary Coast Trail jest niemal czteromilową trasą przechodzącą przez historyczną część San Francisco. Szlak wyznaczają strzałki oraz medaliony z brązu wmurowane w chodniki, prowadzące do 20 najważniejszych miejsc w mieście, sześciu muzeów, trzech najstarszych skwerów i zabytkowych dzielnic. Trasa, stworzona przez San Francisco Historical Society, ukazuje historię miasta na przestrzeni wieków. Za ich sprawą powracają do życia hiszpańscy odkrywcy, uczestnicy „gorączki złota" i ocaleni z trzęsienia ziemi w 1906 roku. Opcją na trasie jest możliwość zboczenia z głównego szlaku do zapierającego dech w piersiach punktu widokowego z wieży na Telegraph Hill. Można też zatoczyć koło przez 6 przecznic na Nob Hill i w 4 miniparkach wzdłuż drogi podziwiać piękne widoki. Relaks gwarantowany!
Szlak zaczyna się w downtown (centrum) od budynku Old Mint (stara mennica). Potem prowadzi do najstarszego Chinatown w Ameryce Północnej, przechodząc przez Portsmouth Square, miejsce narodzin „gorączki złota", wokół Jackson Square Historic District, aż do North Beach i jego włoskich kawiarni. Docierając do Fishermans Wharf i w końcu do historycznych statków koło Aquatic Park. Dwa końce szlaku połączone są słynną linią tramwajową na trasie Powell – Hyde.
Zwiedzanie zaczynamy od [1] starej mennicy (Old U.S. Mint), na rogu fifth street i Mission. Zbudowany w 1874 r. budynek jest najstarszą budowlą w downtown (w USA mianem downtown określamy centrum miasta). Mennica jest z zewnątrz w dobrym stanie i przypomina grecką budowlę. Wewnątrz wygląda jak zapuszczona rudera i nie można w niej nic zwiedzić. Przy schodach wejściowych znajdujemy pierwszy znacznik (medalion) w chodniku oraz tablica informacyjna. Strzałka kieruje nas do następnego miejsca [2] Hallidie Plaza, placu na bardzo ruchliwym skrzyżowaniu ulicy Powell i Market. Plac nazwano na część Andrew Hallidie, który w 1873 roku wdrożył pierwszy na świecie system słynnej kolejki linowej (cable car). W tym miejscu zawsze panuje ruch. Znajduje się tutaj wejście do stacji BART-a i metra (jest tam dobrze zaopatrzone w darmowe mapki centrum informacji turystycznej). Jeśli ktoś zobaczy długą kolejkę ludzi, to oznacza że jest się przy "pętli" cable car :). Stoi tam budka, gdzie można kupić bilety komunikacji miejskiej. Obok widzimy Flood Building, zbudowany w 1904 roku 12 piętrowy (trójkątny) budynek – na początku XX wieku uznawany za największy biurowiec na Zachodnim Wybrzeżu. Na dole mieści się duży sklep GAP-a. Biegnąca obok Market street to najbardziej znana ulica w San Francisco. Na odcinku od tego miejsca do budynku odprawy promowej na Embarcadero mają tu swoje siedziby banki, outlety z ubraniami, duże sklepy i centra finansowe. Jest to ładniejsza część ulicy Market. Jak to bywa w centralnym miejscu miasta, gromadzi się tutaj sporo bezdomnych i różnego typu oszołomów (ludzie nienawykli do takich widoków będą trochę zszokowani). Tutaj zaczyna się dzielnica Tenderloin (m.in. ulice Turk, Eddy, O'Farell i kilka innych) – zamieszkała głównie przez ciemnoskórych. Jest to najgorsza część miasta (przynajmniej dla mnie). Na chodnikach można zobaczyć leżących pijaków lub narkomanów. Sklepy i budynki nie wyglądają za ciekawie :). Powszechne są zaczepki przez Murzynów. Częsty widok to awantury, jakieś bijatyki i policjanci biegający z bronią. Ma to oczywiście swój klimat :). Jeśli turysta chce zachować miły obraz miasta, to niech lepiej ominie te rejony. Wracajmy do naszej trasy :). Przedzieramy się na północ wiecznie zatłoczoną ulicą Powell, idziemy równolegle do trasy cable car i docieramy do [3] Union Square. J.W. GearyWestin pierwszy amerykański mer miasta wyznaczył ten plac na publiczny skwer w 1850 roku i… tak pozostało do dzisiaj. Jest to bardzo miłe miejsce, by odpocząć na chwilę, napić się kawy czy umówić na spotkanie (coś w stylu punktu spotkań przed warszawską Rotundą:) – znajduje się w centrum, każdy tu trafi, trudno się zgubić). Pośrodku placu wyrasta wysoki pomnik upamiętniający Admirała Dewey, który wygrał bitwę w wojnie hiszpańsko-amerykańskiej w 1898 roku. Na placyku pod pomnikiem wystawiane są galeryjki ze sztuką, głównie z obrazami. Na małej scenie odbywają się kameralne koncerty. Masy ludzi przesiadują na murkach i trawnikach. Przy planu od strony południowej mieści się słynny sklep Macy's, a od zachodniej duży hotel– gdzie można przeszkloną windą wjechać na ostatnie piętro i podziwiać panoramę okolicy (nieoficjalnie, udając gościa hotelowego :)). Po wschodniej stronie, pośrodku między dwoma budynkami, znajduje się słynna Maiden Lane. Jest to bardzo wąska uliczka, którą łatwo można przeoczyć. W przeszłości było to miejsce rozpusty z domami publicznymi i spelunkami, najniebezpieczniejsza ulica miasta. Obecnie to miejsce z dużą ilością galerii, sklepów i kawiarenek, w których można się schować przed gwarem miejskim. Trzymając się szlaku (znaczników na chodniku), skręcamy w ulicę Grant, która widzie nas prosto pod bramę w kształcie chińskiej pagody z zielonym daszkiem. Wkraczamy do Chinatown – wąskie ulice, wiecznie zatłoczone, ze sklepikami nastawionymi na turystów. Można tu kupić prawie wszystko. Turyści chętnie zaopatrują się tu w pamiątki z San Francisco i odwiedzają herbaciarnie. Stojący na ulicy Chińczycy zapraszają do swoich restauracji. Kolorowe neony, flagi i architektura pozwalają poczuć się jak w Państwie Środka. Idąc dalej ulicą Grant docieramy do [4] Katedry Św. Marii (Old St. Mary's Cathedral). Jest to jedna z najstarszych katolickich katedr. Można ją zwiedzić w środku. Wracamy na szlak i po kilku metrach skręcamy w ulicę Sacramento i prawie natychmiast w prawo w [5] Waverly Place. W tym miejscu zaczyna się naprawdę ładne Chinatown. Ten krótki odcinek nazywany jest Ulicą Malowanych Balkonów, jest to bardzo widokowe miejsce. Kolorowe dachy, fasady domów i balkoniki nadają temu zakątkowi niepowtarzalny klimat. Czuję się jak w Kantonie w latach 20. :). Wychodząc z tej bajkowej uliczki skręcamy w lewo i od razu w prawo w Ross Alley – bardzo wąską alejkę zwaną w XIX wieku ulicą hazardu. Znani z zamiłowania do gier Chińczycy urządzili sobie tutaj małe Las Vegas :). Obecnie nie ma tu śladu po okresie świetności, zwykła szara alejka, ale z klimacikiem slamsów. Wracamy z powrotem na szlak, robiąc małe koło, i mijamy [6] Bank of Canton, trzypoziomowa pagoda wkomponowana w duże budynki. Chwilka dla fotografa i… idziemy dalej. Po kilku krokach wchodzimy na [7] Portsmouth Square – miejsce narodzin „gorączki złota". 12 Maja 1848 roku Sam Brannan szedł przez plac i wymachując butelką pełną drobinek złota, darł się wniebogłosy: "Złoto! Złoto! Złoto z amerykańskiej rzeki!". Od tej chwili miasto przeżyło najazd poszukiwaczy złota :). Plac ma sporo ciekawych historycznie miejsc. Monument upamiętniający pierwszą w Kalifornii szkołę publiczną, miejsce gdzie załopotała pierwszy raz w San Francisco amerykańska flaga w 1846 roku, figurka galeonu Hispaniola z powieści Roberta Stevensona "Wyspa skarbów" i obok wysoki szkaradny budynek. Na placu jest jak w ulu :), całe masy Chińczyków zbitych w grupki grają w swoje gry, strasznie się przy tym ekscytują i drą się niemiłosiernie :). Nie należy się tym przejmować, mimo że wygląda to jak nielegalny hazard (czym zapewne jest). Wychodzimy z placu i szukamy znaczników na chodniku, tutaj można się pogubić. Zaczyna się [8] Commercial Street, przy której można zwiedzić Pacific Heritage Museum, Chinese Historical Society of America Museum i Imperial Palace. Jesteśmy w dzielnicy finansowej i specjalnych atrakcji już tutaj nie ma, same wieżowce i banki. Dochodzimy do [9] Montgomery Street, gdzie zwiedzamy Wells Fargo History Museum, Bank, który otworzył swoje filie w 1852 roku i jest na rynku do dzisiaj :). Inne atrakcje to tablice pamiątkowe na Clay street upamiętniające słynny Pony Express – początki poczty, kiedy to jeźdźcy rozwozili pocztę pokonując olbrzymie dystansy. Można zrobić tutaj małą dygresję i obejść bardzo charakterystyczny wieżowiec, Transamerica Pyramid. Budynek góruje nad miastem i jest w kształcie piramidy. Przed zamachami z 11 września w 2001 roku można było wjechać na piętro widokowe z panoramą miasta, obecnie jest ono niestety zamknięte dla turystów.
Zaczynamy spacer po uliczkach [10] Jackson Square Historic District, gdzie znajdziemy budynki z czasów Gorączki Złota. Tutaj łatwo zgubić szlak. Dzielnica jest bardzo zadbana i raczej nie tania :), budynki są stopniowo odnawiane albo już odnowione i spacerek po uliczkach to czysta przyjemność. Następny punkt to [11] Old Barbary Coast – historyczne miejsce (to tutaj marynarze spędzali wolny czas, tutaj mieściły się magazyny i sklepy oferujące produkty niezbędne na okręt). A wszystko to na granicy obecnego Little Italy, dzielnicy włoskiej. Wchodzimy na ruchliwą ulicę Columbus Avenue, przy której mieści się bardzo dużo mały włoskich kawiarenek. Tworzą fajny klimat, trochę jak w Europie :). Po kilku krokach jesteśmy w dzielnicy North Beach i szukamy znacznika numer [12] Beat San Francisco. Można usiąść tu na chwilę w kawiarni Vesuvio (bardzo charakterystyczna, jej ściany pokrywają różne malowidła), by napić się kawy lub piwa i poczuć się jak Jack Kerouac, Allen Ginsberg i Neal Cassady (bywający tu w latach 50. :)). Warto zajść też do księgarni City Lights Bookstore, gdzie na każdym kroku widać ślady pisarzy pokolenia beat. Opuszczając te rejony, docieramy do [13] Washington Square, gdzie można położyć się na trawie i zrobić sobie małą przerwę (o ile znajdzie się wolne miejsce ;)). Park jest naprawdę ładny (jak większość parków w SF). Tuż nad nim góruje przepiękna katedra Św. Piotr i Pawła.
Teraz zaczyna robić się trudniej, gdyż większość ulic biegnie pod górkę lub z górki (ale wspaniałe widoki warte są poświecenia)! Z daleka widać słynny odcinek Lombard street, bardzo kręte (wijące się jak wąż) serpentyny, gdzie zjechać można z prędkością 5 mil na godzinę i tylko "normalnym" samochodem. Wdrapujemy się na [14] Telegraph Hill. Wzgórze nie jest co prawda największe w mieście, ale wyróżnia się znacznie na tle panoramy miasta. Charakterystyczna i widoczna w tym rejonie i zatoce jest Coit Tower, wieża wyglądająca jak rzymska kolumna. Można wjechać na górę windą za jakieś małe pieniądze i podziwiać stamtąd panoramę okolicy. Małym minusem są grube (bardzo zabrudzone) szyby w windzie, chroniące pasażerów przez wypadnięciem. Przy wyjściu z wieży na ścianach znajdują się "Fresco Murals" – malowidła ścienne tak popularne w dzielnicy Mission. Z Coit Tower można zejść na kilka sposobów (m.in. schodkami Filbert Steps), ale trzymając się szlaku trzeba wrócić do ulicy Grant i kierować się w stronę zatoki. Na pewnym odcinku (trzeba uważać, żeby nie przegapić) znajdują się malutkie schodki prowadzące stromo do Jack Early Park. To dość osobliwe miejsce, postawiony jest tam podest z ławeczką, który pomieści zaledwie kilka osób (idealnie dla pary). Roztacza się z niego przepiękny widok na całą zatokę i most Golden Gate. Wracamy na szlak i po kilku krokach skręcamy w prawo w ulice Francisco. Idziemy do końca, gdzie znajdują się (na pierwszy rzut oka trudne do wypatrzenia) schody prowadzące w dół na ulicę Kearny, którą to docieramy do słynnej Embarcadero ciągnącej się wzdłuż zatoki. Mijamy Pier 39 – nastawione na turystów miejsce, gdzie można dobrze zjeść, zrobić zakupy, odwiedzić akwarium i Hard Rock Cafe. Spacerkiem docieramy do [15] Fisherman's Wharf, które było kiedyś portem rybackim, a teraz to najczęściej odwiedzane przez turystów miejsce w San Francisco (nie rozumiem dlaczego :). Znajduje się tu sporo sklepików z elektroniką (ale lepiej nic tu nie kupować!) i z pamiątkami. Co krok napotykamy restauracje oferujące owoce morza (słynny Clam Chowder w chlebie i kraby). To także stąd odpływają statki wycieczkowe po zatoce. Można tu też zwiedzić przycumowany okręt podwodny z czasów II wojny – USS Pampanito. (Ważne! Jeśli chcesz popłynąć na Alcatraz, to nie stąd, tylko z Pier 33). Osobiście nie przepadam za tym miejscem, denerwujące jest przeciskanie się przez tłumy ludzi, wieczne korki i zapchane (do tego drogie) restauracje. Idąc wzdłuż Fishermans Wharf dochodzimy do [16] Historic Ships at Hyde St. Pier. To muzeum, gdzie znajdziemy podobno największą kolekcję historycznych statków. Wejście jest za darmo i można pozwiedzać stojące tam takie okręty jak ogromny trzymasztowy Balculutha oraz 300-stopową Eureka. Dalej zbliżamy się do bardzo miłych rejonów: [17] Aquatic Park, piękny zielony park, gdzie można odpocząć i podelektować się widokami na zatokę i okoliczne stare stylowe budynki. Nad parkiem góruje budynek w kształcie okrętu – National Maritime Museum (zawsze zamknięty). Superzdjęcia z 360-stopniowym widokiem oferuje Municipal Pier. Idziemy betonową promenadą i dochodząc do jej końca widzimy wszystkie atrakcje zatoki: Pacyfik, Most Golden Gate, wyspę Angel, Alcatraz i Hyde Street Pier. Wracając można zboczyć do pobliskiego Fort Mason, jednego z najładniejszych parków w mieście. Świetny klimacik, palmy i widoczki urzekają. Wracamy na szlak i robimy rundkę, okrążając Aquatic Park, wchodzimy do [18] Ghirardelli Square. To kompleks budynków z czerwonej cegły, gdzie kiedyś mieściła się fabryka czekolady, a teraz znajduje się muzeum i dużo malutkich butików, fontanna i słynne włoskie lody (wcale nie takie dobre), po które zawsze ustawiają się kolejki. Nasza trasa powoli dobiega końca i pora udać się do punktu [20] Hyde-Powell Cable Car Line, czyli na "pętle" słynnej kolejki linowej. Zawsze, ale to zawsze w tym miejscu są takie kolejki, żeby dostać się do wagonika, że to tylko najwytrwalsi pozwalają sobie na czekanie. Jeśli już się uda wejść na pokład, to płacimy 5 dolarów. Szczęściarze siadają na bokach, a reszta wewnątrz. Wagonik jest zwykle oblepiony wiszącymi ludźmi :) i nie zawsze można delektować się trasą. Najlepiej pojeździć w jakichś mało popularnych godzinach, hehe. Trasa kolejki wiedzie przez bardzo stromą ulice Hyde (widoczki są super) i czasem warto podejść na piechotkę pod górę i wsiąść do wagonu na innym przystanku. Przejazd przez Russian Hill i Nob Hill to naprawdę niezapomniane wrażenia! Na trasie mieści się Cable Car Muzeum. Jadąc dalej, mijamy ulicę California, gdzie można zrobić mały przystanek i przejść się do ostatniego miejsca – na Barbary Coast Trail. Numerkiem [20] jest Nob Hill i jego bajkowe budynki takie jak Stanford Court Hotel, Mark Hopkins Inter-Continental Hotel, Flood Mansion i Katedra Grace będąca kopią Katedry Notre Damm w Paryżu. W tym rejonie znajdziemy najbardziej widokowe uliczki spadające stromo w dół!!! Odpocząć można w pobliskim Huntington Park. Powrót do wagonika i zjazd na końcową stację Powell. Koniec wyprawy. Cała trasa pozwala poznać najciekawsze miejsca San Francisco w jeden dzień. Mapkę można wydrukować z internetu lub kupić za 8 dolarów w Centrum Informacji Turystycznej na Powell. Szlak pomija oczywiście wiele miejsc, które warte są zwiedzenia.




Barbary Coast Trail

środa, lipca 09, 2008

Kraina wygasłych wulkanów.

Następny długi weekend oznaczał następną wyprawę, a że lato w pełni można poważnie eksplorować północ Kalifornii i Oregon, nie obawiając się śniegu i opadów deszczu. Tym razem nie planowałem trasy i z wielką chęcią podłączyłem się do dużej grupy znajomych. Ruszyliśmy bardzo wczesną porą w konwoju złożonym z trzech samochodów - w każdym po cztery osoby - skład był mieszany narodowościowo co ciekawie prognozowało na przyszłość. Celem był południowy Oregon z jeziorem w wulkanie Crater Lake i Lassen Volcanic Park w północnej Kalifornii. Wyruszyliśmy nietypowo dla mnie, bo z miejscowości Concord na wschód od San Francisco - jest to miejsce, które upodobali sobie Polacy także język polski nie dziwi na ulicy. Przebiliśmy się mniejszymi drogami do biegnącej wzdłuż oceanu na wysokości miasteczka Bodega Bay autostrady numer 1. Trasę tą pokonywałem już wiele razy ale przyznam, że zawsze jestem oczarowany jej urokiem. Minęliśmy Fort Ross, Manchester i zatrzymaliśmy się na śniadanie w kameralnym miasteczku Mendocino. Stare, drewniane domki i piękne klifowe wybrzeże sprawiły, że chętnie zasiedliśmy na balkonie jednej z lokalnych restauracji. W tym czasie odbywała się parada z okazji 4 lipca i ulice były pełne ludzi. Zabawnie było kiedy zobaczyliśmy napis przy pikniku "Polish Dogs", chwila konsternacji - czy sprzedają tutaj polskie psy :) ? Z pomocą przyszedł nam mieszkaniec miasta i okazało się, że to specjalne hot dogi. Najedzeni (i to był błąd dla niektórych) ruszyliśmy dalej i po kilkudziesięciu milach droga numer 1 łączyła się z autostradą 101. Na tym odcinku droga jest bardzo kręta - osoby z chorobą lokomocyjną doświadczyły tego na sobie bardzo mocno. Wszyscy pasażerowie jednego z samochodów w konwoju wymiotowali. Spowodowało to przerwę w podróży. Hm może jestem dziwny, ale ja uwielbiam jeździć po serpentynach i robić ostre zakręty. W miejscowości Leggett droga zrobiła się już w miarę prosta bez zbytnich zawijasów i wjechaliśmy na teren Humboldt Redwoods State Park. Pokierowałem znajomych na zjazd z autostrady 101 w miejscowości Phillipsville, gdzie zaczynała się słynna Avenu of the Giants. Droga prowadzi równolegle do autostrady między ogromnymi drzewami Redwoods - uczucie jest niesamowite, porównywalne do jazdy w kanionie z tym wyjątkiem, że zamiast skał po bokach mamy gigantyczne drzewa. Dociera tu niewiele światła, a drzewa rosną tuż przy samej drodze i nie ma pobocza. Co chwila są zjazdy na małe punkty postojowe skąd można wybrać się na treking lub w wyznaczonych miejscach rozbić namiot. Avenu ciągnie się przez kilkanaście mil i kończy przed miejscowością Scotia. Po tak przyjemnej dla oka przejażdżce wróciliśmy na główną drogę i mknęliśmy do Eureki - całkiem sporego miasta w tym rejonie. Zrobiliśmy zapasy jedzenia oraz picia w supermarkecie i kontynuowaliśmy podróż. Po południu dojechaliśmy do pierwszego celu wyprawy Redwood Park, który ciągnie się wzdłuż wybrzeża Pacyfiku. Zajechaliśmy do centrum turystycznego i zebraliśmy potrzebne informacje na temat tego, co można zobaczyć w okolicy. Jako, że była to spora grupa, każdy miał inny pomysł na spędzenie reszty dnia, w końcu doszliśmy jednak do kompromisu i wjechaliśmy na teren parku. Godzina była późna i musieliśmy dotrzeć do wyznaczonego miejsca przed zamknięciem bramek. Wąska i wyboista droga, pełna dziur i kałuż doprowadziła nas do miejsca zwanego Fern Canyon na terenie Praire Creek Redwoods State Park (część całości Redwoods). Wszyscy ruszyliśmy na przechadzkę między wielkimi drzewami, trasa prowadziła faktycznie przez kanion, którego ściany porośnięte były paprociami i mchem, a ścieżka wiła się i mieszała z małym strumykiem. Zwalone drzewa blokowały drogę i trzeba było sporo wysiłku żeby ominąć wszystkie przeszkody. W połowie szlaku kanion zwężał się bardzo i szedłem w tunelu z paproci, niesamowite wrażenia! Brakowało tylko dinozaurów - miejsce wyglądało jak nieruszone od tysięcy lat. Nakarmieni pięknymi widokami wróciliśmy do rzeczywistości, wydzwoniliśmy pobliskie kempingi i wybraliśmy jeden w mieścinie Klamath (nazwa Klamath występuje tak często, że trudno się momentami połapać, jakby mało było nazw do wyboru). Wieczorkiem zrobiliśmy sobie kolacje z kiełbasek pieczonych przy ognisku. Rano latynoska koleżanka zrobiła pobudkę w dość piskliwy sposób - zerwałem się zaniepokojony czy kogoś nie mordują, na szczęście okazało się, że nie :). Szybkie śniadanie i pora ruszać w drogę. Pojechaliśmy w stronę Crescent City uroczego miasta prze granicą z Oregonem. Zatrzymaliśmy się jeszcze w punkcie widokowym, z którego widać wielką plaże i skaliste wybrzeże, zdjęcia wyszły pocztówkowe :). Za miastem odbiliśmy na autostradę numer 199, która biegła przez piękne tereny Lasów Siskiyou, na pewnym odcinku wjechaliśmy w góry i stopniowo wjeżdżaliśmy na wyższą elewacje. Widoki jaki mieliśmy zapierały dech w piersiach, zielone zbocza gór i kręte koryta rwącej rzeki z pięknym słońcem czarowały nas na tyle, że zwolniliśmy aby delektować się miejscem i chwilą. Brakowało jedynie miejsc do zatrzymania na zdjęcia, a szkoda. Po pewnym czasie minęliśmy Medford, duże miasto jak na Oregon i zjechaliśmy na widokową drogę 62, która zaprowadziła nas do celu wyprawy. W rejon Crater Lake wjechaliśmy od południa i zatrzymaliśmy się na pierwszym postoju widokowym. Krater jest jedynym Parkiem Narodowym w Oregonie i honorują tu kartę na wszystkie parki narodowe w USA. Jest to najbardziej malowniczy krater wulkaniczny w Ameryce Północnej, w którego wnętrzu kryje się przepiękne, głębokie szmaragdowe jezioro. Dwie wysepki wynurzające się nad powierzchnię jeziora są w rzeczywistości wierzchołkami mikroskopijnych wulkanów, powstałych już po wybuchu na dnie krateru. Crater Lake jest głębokie na 592 metry i jest 7 najgłębszym jeziorem na świecie. Bardzo trudno było nam znaleźć miejsce do zaparkowania samochodu i musieliśmy zostawić samochód na poboczu, gdzie między soczyście zielonymi drzewami prześwitywał mocny granatowy kolor jeziora. Wyrwałem się pierwszy z aparatem i dotarłem nad krawędź wulkanu. Stanąłem jak wryty, wiele widziałem, ale to co teraz zobaczyłem było rewelacyjne - na wprost mnie płaska tafla granatowego jeziora wydawała się wręcz nienaturalna, nie wiem czy znajdę w palecie kolorów ten kolor! Kontrastowała z nim zieleń otaczających drzew i biel śniegu na ścianach krateru. Po prostu bajkowo. Widziałem miny ludzi, którzy podchodzili do krawędzi i tak samo jak ja stawali oszołomieni. Uroku dodawała mała wysepka Wizard Island, na którą można popłynąć łodzią i wdrapać się na jej szczyt. Dookoła Crater Lake biegnie droga (Rim Drive), którą można objechać jezioro, ale w czasie kiedy my byliśmy północno-wschodnia część była zamknięta. Ruszyliśmy na objazd zatrzymując się w każdym punkcie widokowym - zaskoczyły mnie tłumy ludzi jakie odwiedzały to miejsce, tego dnia 80% turystów to byli Hindusi, a reszta Azjaci. Wzdłuż drogi leżały wielkie ilości śniegu, który nie topniał mimo panujących upałów. Zatrzymaliśmy się w punkcie gdzie zaczyna się trasa piesza wzdłuż ściany krateru i schodzi do jeziora. Zeszliśmy szybkim tempem - zajęło to nam około 20 minut - na dole znajduje się pomost, z którego odpływają łodzie na Wizard Island ale tego dnia nie było rejsów. Mocno rozbawiły mnie tabuny miniaturowych wiewiórek, chipmonk (wiewiórka ziemna-pręgowiec), nie spotkałem bardziej pociesznego zwierzątka, przeurocze i lubi pozować do zdjęć ! Wejście na górę zajęło już dwa razy więcej czasu. Wsiedliśmy do wozu i pojechaliśmy na pozostałe punkty widokowe, widok z różnych miejsc zachwycał, zmieniała się perspektywa i kolory w zależności od kąta padania promieni słonecznych i zachmurzenia. Powoli kończył się dzień i ruszyliśmy w drogę powrotną, szkoda opuszczać to miejsce, ale polecam je każdej osobie odwiedzającej tą część Ameryki. Pojechaliśmy na południe drogą numer 97 w stronę Klamath Falls gdzie mieliśmy zamiar poszukać kempingu, krajobraz po drodze uspokajał się powoli, nie było tylu ładnych widoków. Minęliśmy jezioro Upper Klamath, które wyglądało ładnie ale niczym szczególnym nie przyciągało, znaleźliśmy miejsce noclegowe i rozstawialiśmy namioty. Rano nie spiesząc się zbytnio podjechaliśmy kilka mil do centrum informacji turystycznej w której dostaliśmy mapki a na pytanie czy znajdują się tutaj jakieś wodospady (w końcu nazwa miejsca to Wodospady Klamath), panie się tylko uśmiała :). Pozostało nam zobaczyć tylko mokradła Klamath Wildlife Area ale to bardziej świat ornitologów niż miejsce warte zatrzymania się na dłużej. Następnym miejscem do zobaczenia były Lava Beds National Monument już na terenie Kalifornii. Pogubiliśmy się trochę na lokalnych drogach co wprowadziło nerwową atmosferę ale wybrnęliśmy z tego i dojechaliśmy do celu. Lava Beds do mało znany park z ogromną ilością wulkanicznych jaskiń i ogromnych mas czarnej lawy. Główną atrakcją tego miejsca są jaskinie, które można zwiedzać samemu lub z przewodnikiem, warto zaopatrzyć się w latarkę (można wypożyczyć) i ciepłe ubranie. Wejścia do sieci ciemnych tuneli znajdziemy tuż za centrum informacyjnym, jest to tak zwany Cave Loop Road. Zwiedziliśmy kilka wybranych miejsc i wróciliśmy na główną drogę żeby dojechać do pobliskich małych kopców które są wygasłymi kominami wulkanicznymi. Wróciliśmy do wjazdu do Parku i skręciliśmy na drogę która prowadziła do miejsca w którym w 1872 armia amerykańska toczyła wojnę z lokalnym plemieniem indiam Modoc. 52 wojowników pod dowództwem "Kapitana Jacka" przeciwstawiała się 600 żołnierzom armii amerykańskiej przez ponad 5 miesięcy! Ostatecznie indianie wycofali się tracąc jedynie 5 wojowników. Przechadzając się po terenie bitwy, przestałem się dziwić jak Indianie mogli tak długo bronić się przed przeważającymi siłami wojska. Cały teren to jedna wielka fortyfikacja, połączona ze sobą labiryntami ścieżek i otworów wulkanicznych, bardzo trudna do zdobycia. W środku pola stoi indiański "totem", przy którym ludzie zostawiają pamiątki. Wróciliśmy z pieszej wędrówki i wyjechaliśmy z terenu parku. Zatrzymaliśmy się na chwilkę w Petroglyph Point gdzie na ogromnej skale wyryte były rysunki zachowane w dobrym stanie. Ostatnim celem wyprawy był oddalony o kilkadziesiąt mil Lassen Volcanic National Park, który warty odwiedzenia jest tylko latem. 22 Maja 1915 roku miał miejsce wybuch wulkanu Lassen, który wyrzucił masę lawy na wysokość 9 kilometrów a szczyt został rozerwany. Do parku wjechaliśmy widokową drogą numer 89, przejechanie całego parku bez chodzenia po szlakach to niecała godzina. W informacji turystycznej zostaliśmy poinformowani gdzie można się udać a ja dostałem nawet wykaz miejsc z widokami dla fotografów!. Nie wracając do samochodu ruszyliśmy do pobliskiego Jeziora Manzanita, które można obejść w kilkanaście minut. Woda była w nim tak przejrzystą, że widziałem dokładnie roślinność na dnie, ryby i bobry. Widoczki były piękne ale najlepsze czekało mnie w połowie drogi gdzie widok mnie oszołomił, w tle pasmo gór z sosnowym lasem w dole odbijające się w tafli jeziora ... zrobiłem chyba jedna z najładniejszych "fototapet" w życiu :). Zabawne że jak fotografowałem koło mnie na wyciągnięcie ręki pod drzewem stała wystraszona sarna, która bała się ruszyć. Uciekła jak podeszła reszta ludzi. To było drugi po Crater Lake miejsce, którego nie da się zapomnieć. Wróciliśmy na drogę i przejechaliśmy park zatrzymując się w wyznaczonych punktach. Droga wiła się wśród gór i pozostałości po wybuchu wulkanu, porozrzucane wielkie głazy i połamane drzewa. W środku parku leży malownicze jezioro Summit, wokół którego rozciągają się tereny kempingowe (dla twardzieli, tyle tu komarów że strach wychodzić z namiotu) wjazd od Summit North i South. Kilka mil dalej na południe zaczyna się strome, wysokie na ponad 3000 metrów wzniesienie, na którego szczyt zwany Lassen peak prowadzi szlak długości 8 kilometrów. Jadąc dalej dotarliśmy do jeziora Emerald, które słynie z intensywnego zielonego koloru wody. Opcją z której nie skorzystaliśmy były pobliskie gorące źródła Bumpass Hell Valley. Przed końcem parku mijaliśmy jeszcze Sulphur Works, miejsca w którym z kominów w ziemi wydobywa się żrąca para a wszędzie czuć siarkę. Park oferuje dużo szlaków i myślę, że to będzie cel wyprawy na więcej niż jeden dzień, boje się pomyśleć jakie widoki mnie ominęły gdybym poszedł na treking. Powoli robiło się ciemno a przed nami kawał drogi do pokonania, w połowie drogi do głównej autostrady zostaliśmy zatrzymanie przez czujnego CHP (California Highway Patrol), za szybko jechaliśmy. W miejscowości Red Bluff spotkałem kolegę z dziewczyną i przesiadłem się do ich samochodu, mieszkają w San Francisco co było mi bardzo na rękę. Do domu dojechaliśmy nawet szybko mijając Sacramento i Oakland. Wyprawa narobiła mi smaka na północne tereny Kalifornii i na pewno odwiedzę je szybko, Mt. Shasta i okolice wołają...

Crater Lake / Lassen Park

poniedziałek, lipca 07, 2008

Pocztówki z bajki


Crater Lake, Oregon

Lassen Volcanic, California