środa, lipca 30, 2008

Wyprawa na Alaskę - część 1

Pomysł na wyprawę na Alaskę powstawał w głowach moich przyjaciół już kilka miesięcy temu, przygotowania do wyprawy były prowadzone z dużą dokładnością i skrupulatnie dopasowywane do terminu 2 tygodni, jaki został na ten cel wyznaczony. Przeczytane książki, obejrzane filmy i wysłuchane opowieści pomogły zorientować się w nazwach, terenie i sposobie poruszania się po Alasce. Znajomi zarezerwowali przez internet (gdzie się dało) miejsca campingowe i transport lokalny. Ja dołączyłem do planu dość późno i już "na gotowe", przyznam, że pierwszy raz nie miałem wpływu na trasę i przygotowania :). Ale cieszyłem się, mogłem spokojnie zdać się na innych (to duży luksus, kiedy wszystkie poprzednie wyprawy sam przygotowywałem i robiłem). Kilka dni przed wylotem dostałem rozpiskę z proponowaną trasą i wstępnymi kosztami. Osoba trzymająca pieczę nad wszystkim powiadomiła nas o pierwszych kosztach, które trzeba było ponieść przed wylotem, czyli zapłacić za wynajęcie RV (samochód z nadbudówka do spania dla kilku osób, camper), sam wyłożył sporą kwotę i musiał zapłacić. W wyprawie miało uczestniczyć pięć osób i koszta były dzielone przez tą ilość uczestników. Wynajem 5 osobowego RV wyniósł na "głowę" około 400 usd, a to był dopiero początek wydatków. Z ludzi, z którymi sie wybierałem znałem tylko jedną osobę i lekko obawiałem się wyprawy z nieznanymi mi osobami. Termin przylotu ustalony był na 12 czerwca - każdy miał już kupione wcześniej bilety, ja jako jedyny miałem lot bezpośredni z San Francisco do Anchorage, a reszta leciała z przesiadkami z Chicago. "Mózg" wyprawy Radek poleciał z moją koleżanką Domi rano i z lotniska pojechał do wypożyczalni samochodów, pozostałe osoby miały zjawić się wieczorem, a ja najpóźniej koło północy. Przelot odbył się spokojnie z 20 minutowym spóźnieniem i na lotnisku czekały na mnie Maja i Asia z Chicago, ale że nigdy ich nie widziałem - musieliśmy się zdzwaniać. Całkiem łatwo się odnaleźliśmy - uroda słowiańska jest naprawdę charakterystyczna :). Pierwsze wrażenie bardzo pozytywne i obawy co do współtowarzyszy wyprawy szybko prysnęły. Po kilku chwilach pod terminal podjechał Radek naszym RV i szybko zapakowaliśmy się na pokład naszego domku na dwa tygodnie. Dominika chwilowo odpadła pochłonięta odwiedzinami u swoich znajomych, miała pojawić się za dwa dni. Było już koło 1 w nocy, a na zewnątrz było bardzo jasno(!) - o tej porze na Alasce nie ma nocy, między północą a 3-4 rano na zewnątrz jest tak jak w lecie kolo 19-20 !. Reszta dnia to słońce, dochodziło do paradoksów kiedy o 23 trzeba było mieć okulary przeciwsłoneczne, bo słonko nas nie oszczędzało. Plan zakładał przejechanie kilkudziesięciu mil w stronę południa w kierunku miasta Seward. Po wyjechaniu z malutkiego Anchorage wjechaliśmy na bardzo widokową autostradę i widoki zaczęły bajkowe - moja dusza fotografa odezwała się natychmiast i musieliśmy robić postoje co kilka mil w celu obfotografowania tylu przepięknych krajobrazów. Ośnieżone góry w tle, jeziora i rzeki z wielkimi połaciami lasów tak charakterystycznych dla Alaski, wszystko to tworzyło czasem nierealne widoki, które widywałem na pocztówkach lub w kalendarzach. Już wiedziałem, że nie będę żałował tej wyprawy. Po niecałej godzinie wspólnie stwierdziliśmy, że czas się zatrzymać na nocleg i wypatrywaliśmy jakiegoś ładnego parkingu przy drodze. Wtem na drogę wybiegł wielki łoś (Moose), powszechnie znany symbol Alaski, musieliśmy gwałtownie zahamować, bo łoś niedbale się kołysząc biegł po drodze Widziałem na zdjęciach te zwierzaki, ale nie wiedziałem, że są tak wielkie, pierwsza myśl to "mutant". Wybraliśmy malutki parking przy rzece i zatrzymaliśmy się w zatoczce. Emocje po przylocie jeszzce nie zeszły i nikomu nie chciało się spać, zaczęliśmy rozpracowywać wnętrze RV i uczyć się jak rozkładać łóżka i stoły. Dziewczyny przywiozły z Chicago polskie produkty na co bardzo się ucieszyłem, jak dawno nie jadłem polskich kabanosów i kiełbasy :). Szybko zapełniliśmy lodówkę do pełna (ja nic nie miałem). Chwilę trwało ustalanie kto gdzie będzie spał i wszyscy zadowoleni w końcu zasnęli, a za oknem jasno. Rano (dziwnie się czuje człowiek jak nie ma nocy, mówienie "hej spotkajmy się rano lub wieczorem" brzmi zabawnie, kto ma określić kiedy jest wieczór jak jest non-stop jasno hehe) Wstaliśmy lekko niedospani, był piątek i w południe musielismy być w rejonie miasta Seward. Prawo stanowe nie pozwala za bardzo rozpędzać się samochodom naszej klasy i trzeba było jechać 55 mil na godzinę w porywach do 65. Manewrowanie takim wielkim RV nie wymaga jakiś specjalnych umiejętności ale głównie "wyobraźni przestrzennej". Pierwszym celem na liście był Exit Glacier (koniec lodowca), trochę myląca nazwa jak na park i przez długi czas dziwiłem się dlaczego mamy jechać do "wyjścia" :). Drogi na Alasce są bardzo dobre i jest ich ... mało, nie warto zabierać GPS do samochodu (można do hikkingu podręczny GPS), trudno się tu zgubić. Dojechaliśmy Seward highway do skrzyżowania z Exit Glacier Road i po kilku milach dotarliśmy do wejścia (hihi "wyjścia") do parku. Zostawiliśmy nasz samochód na parkingu i ruszyliśmy do Visitors Center po mapkę i informację, którą trasę wybrać. Dowiedzieliśmy się, że ostatnio zeszła lawina i trochę uszkodziła drogę, ale do pewnego momentu można spokojnie dojść. Zwykle nie chodzę na hikking i słabo z moją kondycją po kilku miesiącach bez sportu dlatego miałem obawy co do swojej wytrzymałości. Każdy przygotował plecak z piciem, prowiantem i sprzętem fotograficznym. Do wyboru były chyba trzy trasy, a my wybraliśmy najtrudniejszą z opcją stromego podchodzenia w rejon lodowca. Widoczki były przyjemne, ale jeszcze nie takie jakich oczekiwałem. Dotarliśmy do rozwidlenia dróg gdzie zaczynał się trudny szlak. Dość szybko zaczęło robić się stromo, a grunt na ścieżce zamieniał się w błoto. Po kilkunastu minutach wchodzenia dotarliśmy do punktu widokowego, z którego mieliśmy super widok na całą okolice i na koniec "języka" lodowca ! Przez dł€ższą chwilę nasze aparaty popracowały dzielnie i ruszyliśmy dalej. Nawet specjalnie się nie zmęczyłem, gdy musieliśmy zatrzymać się na pierwszej przeszkodzie, w miejscu gdzie była ścieżka był ... mały wodospadzik z masą kamieni. Pierwszy odruch to wracać, ale kolega z dobrym obuwiem postanowił sprawdzić swoje zdolności alpinistyczne i jakoś pokonał tą przeszkodę, zdopingowani poszliśmy jego śladem mocząc całkowicie buty. Podobnych niedogodności terenowych napotkaliśmy jeszcze kilka i zaczęliśmy obawiać się czy jesteśmy jedynymi którzy tu weszli. Na szczęście z góry zeszła grupa turystów, która ostrzegła nas, że bez raków nie ma co dalej iść. Nawet usatysfakcjonowani zeszliśmy do rozwidlenia dróg i udaliśmy się w stronę "jęzora" lodowca. To łatwa trasa, co potwierdzały mijane grupy turystów. Masy lodu pojawiły się dość szybko, a ja poczułem się malutki przy wielkiej ścianie lodowca. Wcześniej z góry widziałem niebieski odcień na białym lodzie i pomyślałem, że to jakieś złudzenie optyczne, ale teraz z bliska widziałem w szczelinach piękny kolor niebieski, który mienił się w słońcu - dzieje się tak dlatego, że lód zgodnie ze swoją optyczną naturą, jest zawsze niebieski. Niektóre czynniki mogą jednak przeszkadzać nam w dostrzeżeniu prawdziwego jego koloru, np. powierzchniowa tekstura lodu, czy też liczne pęcherzyki powietrza w nim zawarte. Pęcherzyki powietrza w lodzie redukują intensywność światła odbitego, rozpraszając światło padające na nie, co powoduje, że postrzegamy je jako białe. To jest wyjaśnienie, dlaczego lód z wieloma pęcherzykami powietrza jest białawy, natomiast lód "idealny" jest niebieski. Lodowiec od tej strony odgrodzony był barierką i nie można było podejść żeby go dotknąć - pozostała nam mała sesja zdjęciowa i ruszyliśmy korytem wyżłobionym przez stopniały lodowiec. Strumyki starały się nam utrudnić marsz, ale nie daliśmy za wygraną, kosztem naszych butów (znowu) i zaszliśmy lodowiec od innej strony, gdzie próbowaliśmy się wspinać. Niestety bez raków na buty nie było szans, a moje próby wdrapania skończyły się szybko i przez kilka minut miałem mocno odmrożone dłonie. Godzina robiła się późna, a rano mieliśmy wcześnie wstać, więc wróciliśmy do naszego RV i pojechaliśmy na zarezerwowany camping. Tutaj pierwszy raz wykorzystaliśmy w praktyce nasze umiejętności obsługi tego typu samochodu, co poszło bardzo sprawnie, podłączenie prądu, anteny tv (tak mieliśmy w środku LCD TV z DVD !) i wody oraz ścieków (RV posiada WC, prysznic i umywalkę). Rano zebraliśmy się dość sprawnie pomimo małej przestrzeni, postanowiliśmy używać pryszniców i toalet na campingach, żeby nie zanieczyszczać toalety w samochodzie (a tak naprawdę to chyba dla wygody). W samochodzie było wszystko czego potrzebowalismy - od ręczników po talerze i sztućce, a kończąc na kuchence mikrofalowej. Do miasta Seward dotarliśmy na czas i stawiliśmy się koło 8 rano w porcie przy wejściu na statek. Następny cel wyprawy to Kenai Fjords National Park, który mieliśmy zobaczyć z pokładu statku turystycznego w opcji 6 godzinnej za "jedyne" 140 dolarów. Jako że nie byliśmy pierwsi to wybór miejsc był mocno ograniczony, ale znaleźliśmy 4 osobowy stolik przy oknie. Spodziewając się zimnego wiatru na morzu ubrałem się we wszystkie ciepłe ubranka jakie miałem, zabrałem też czapkę, co jak się okazało nie wystarczyło. Po zaokrętowaniu wszystkich ludzi nasz katamaran ruszył do wyjścia z portu. Mijaliśmy port rybacki i malutkie miasto Seward nazwane tak na cześć sekretarz stanu Williama Sewarda, który w 1867 roku odkupił od Rosji Alaskę. Wszyscy wyszli na pokład żeby podziwiać uroki fiordów i od razu poczułem na sobie arktyczny lodowaty wiatr, moje 2 polary i specjalne koszulki nie wytrzymały naporu zimna, zmarzłem natychmiast. Postanowiłem ignorować zimno jak długo się da i biegałem z rufy na dziób z aparatem i chwytałem każdą ciekawą chwilę i widok w kadrze. Przy wyjściu powitały nas wydry, które olewczo przepływały koło naszej dryfującej łajby, to zabawne zwierzaki, które cały czas pływają na plecach, a złowione kraby rozbijają im się na "klacie". Po minięciu zrelaksowanych wydr nasz statek ruszył wzdłuż Resurrection Bay w stronę zatoki Alaskańskiej. Podziwialiśmy tam tak piękne widoki, że nie potrafię w słowach oddać uroku miejsc. Wysokie, porośnięte drzewami zbocza gór schodzących stromo do wody, małe zielone wysepki zatoczki z jaskiniami i dziką roślinnością, a każde inne i ładniejsze od poprzedniego. Na skałach fiordów wylegiwały się foki i lwy morskie (dla mieszkańca Kalifornii to żadna atrakcja, wystarczy pospędzać kilka weekendów w Monterey i foki opatrzą się jak gołębie). Do gustu szczególnie przypadł mi ptaszek zwany Puffin, przypominał trochę mewę zmieszaną z kolorową papugą :), małe, ale pocieszne. Pomimo dotkliwego zimna nie chciałem schować się do kabiny, widoki były jedyne w swoim rodzaju, a ja nie chciałem przegapić ani chwili. Dotarliśmy w pewnym momencie do miejsca, gdzie natkaliśmy się na stado Orek , które nie bojąc się nas podpłynęły prawie że do burty i zaczęły wyskakiwać jak w parku wodnym ! Tego się nie spodziewałem i byłem już mocno podekscytowany, bo nigdy jeszcze nie udało mi się zobaczyć tych ssaków na żywo. Show zrobiły jak na zamówienie aż nasz kapitan był mocno zdziwiony i postanowił przedłużyć rejs. Trwało to może z pół godziny i orki odpłynęły, a my ruszyliśmy w stronę lodowca. Kluczyliśmy między małymi skalnymi wysepkami, gdy obok nas wyskoczył Humbak ! To już było za dużo szczęścia :). Po chwili pojawiło się jeszcze kilka wielorybów, ale już nie zrobiły takiego przedstawienia jak orki (może bały się że te ostanie je zjedzą). Na skałach wypatrzyliśmy czarnego misia, który przyglądał się nam zaciekawiony, a obok na gałęzi siedział dostojnie wielki orzeł. Po tych atrakcjach potrzebowalismy mocnego akcentu na zakończenie i podpłynęliśmy pod sam lodowiec, manewrowaliśmy bardzo blisko odrywających się i spadających do wody kawałków lodu. Pękający lód wydaje dźwięk podobny do wystrzały z małokalibrowej armaty. Tutaj znowu lodowiec pokolorowany był na morski niebieski. Na koniec przebiliśmy się przez krę i ruszyliśmy w drogę powrotną, w oddali widać było pas ośnieżonych szczytów, który zachwycił mnie osobę nie przepadającą za górami. Jednym słowem byłem mocno oczarowany i myślę, że długo jeszcze zostanę pod urokiem Kenai Fjords. Po zejściu na ląd pozostało nam jeszcze sporo czasu i wybraliśmy się na spacer po Seward. Jest to bardzo malutkie miasteczko, gdzie życie skupia się w porcie i w centrum, które składa się z jednej ulicy i starych drewnianych domków. Ma to swój niezaprzeczalny urok i ciesze się że typowa dla Ameryki komercja nie zajrzała tutaj. Na nabrzeżu znalazłem pomnik upamiętniający gorączkę złota i zerową milę gdzie startowały psie zaprzęgi. Zjedliśmy (trochę drogi) obiad, ja oczywiście na wyjazd nastawiłem się tylko na rybki a w szczególności na słynnego alaskańskiego łososia, był pyszny. Wracając do samochodu ktoś wynalazł gdzieś w pobliżu trasę hikkingową i nie marnując czasu ruszyliśmy w las. Droga prowadziła wzdłuż strumienia i była bardzo trudna. Stąpaliśmy po kamieniach i przeskakiwaliśmy nurt żeby dotrzeć do miejsca gdzie droga została zawalona przez skały, trzeba było wracać. Pozostało na teraz wracać w stronę Anchorage i odebrać po drodze Dominikę. Spotkaliśmy się w umówionym miejscu i zabraliśmy piątego pasażera na pokład. Zrobiło się ciasnawo :). Następny cel to Denali.
Alaska - Part 1

Barbary Coast Trail czyli San Francisco w 1 dzień



The Barbary Coast Trail jest niemal czteromilową trasą przechodzącą przez historyczną część San Francisco. Szlak wyznaczają strzałki oraz medaliony z brązu wmurowane w chodniki, prowadzące do 20 najważniejszych miejsc w mieście, sześciu muzeów, trzech najstarszych skwerów i zabytkowych dzielnic. Trasa, stworzona przez San Francisco Historical Society, ukazuje historię miasta na przestrzeni wieków. Za ich sprawą powracają do życia hiszpańscy odkrywcy, uczestnicy „gorączki złota" i ocaleni z trzęsienia ziemi w 1906 roku. Opcją na trasie jest możliwość zboczenia z głównego szlaku do zapierającego dech w piersiach punktu widokowego z wieży na Telegraph Hill. Można też zatoczyć koło przez 6 przecznic na Nob Hill i w 4 miniparkach wzdłuż drogi podziwiać piękne widoki. Relaks gwarantowany!
Szlak zaczyna się w downtown (centrum) od budynku Old Mint (stara mennica). Potem prowadzi do najstarszego Chinatown w Ameryce Północnej, przechodząc przez Portsmouth Square, miejsce narodzin „gorączki złota", wokół Jackson Square Historic District, aż do North Beach i jego włoskich kawiarni. Docierając do Fishermans Wharf i w końcu do historycznych statków koło Aquatic Park. Dwa końce szlaku połączone są słynną linią tramwajową na trasie Powell – Hyde.
Zwiedzanie zaczynamy od [1] starej mennicy (Old U.S. Mint), na rogu fifth street i Mission. Zbudowany w 1874 r. budynek jest najstarszą budowlą w downtown (w USA mianem downtown określamy centrum miasta). Mennica jest z zewnątrz w dobrym stanie i przypomina grecką budowlę. Wewnątrz wygląda jak zapuszczona rudera i nie można w niej nic zwiedzić. Przy schodach wejściowych znajdujemy pierwszy znacznik (medalion) w chodniku oraz tablica informacyjna. Strzałka kieruje nas do następnego miejsca [2] Hallidie Plaza, placu na bardzo ruchliwym skrzyżowaniu ulicy Powell i Market. Plac nazwano na część Andrew Hallidie, który w 1873 roku wdrożył pierwszy na świecie system słynnej kolejki linowej (cable car). W tym miejscu zawsze panuje ruch. Znajduje się tutaj wejście do stacji BART-a i metra (jest tam dobrze zaopatrzone w darmowe mapki centrum informacji turystycznej). Jeśli ktoś zobaczy długą kolejkę ludzi, to oznacza że jest się przy "pętli" cable car :). Stoi tam budka, gdzie można kupić bilety komunikacji miejskiej. Obok widzimy Flood Building, zbudowany w 1904 roku 12 piętrowy (trójkątny) budynek – na początku XX wieku uznawany za największy biurowiec na Zachodnim Wybrzeżu. Na dole mieści się duży sklep GAP-a. Biegnąca obok Market street to najbardziej znana ulica w San Francisco. Na odcinku od tego miejsca do budynku odprawy promowej na Embarcadero mają tu swoje siedziby banki, outlety z ubraniami, duże sklepy i centra finansowe. Jest to ładniejsza część ulicy Market. Jak to bywa w centralnym miejscu miasta, gromadzi się tutaj sporo bezdomnych i różnego typu oszołomów (ludzie nienawykli do takich widoków będą trochę zszokowani). Tutaj zaczyna się dzielnica Tenderloin (m.in. ulice Turk, Eddy, O'Farell i kilka innych) – zamieszkała głównie przez ciemnoskórych. Jest to najgorsza część miasta (przynajmniej dla mnie). Na chodnikach można zobaczyć leżących pijaków lub narkomanów. Sklepy i budynki nie wyglądają za ciekawie :). Powszechne są zaczepki przez Murzynów. Częsty widok to awantury, jakieś bijatyki i policjanci biegający z bronią. Ma to oczywiście swój klimat :). Jeśli turysta chce zachować miły obraz miasta, to niech lepiej ominie te rejony. Wracajmy do naszej trasy :). Przedzieramy się na północ wiecznie zatłoczoną ulicą Powell, idziemy równolegle do trasy cable car i docieramy do [3] Union Square. J.W. GearyWestin pierwszy amerykański mer miasta wyznaczył ten plac na publiczny skwer w 1850 roku i… tak pozostało do dzisiaj. Jest to bardzo miłe miejsce, by odpocząć na chwilę, napić się kawy czy umówić na spotkanie (coś w stylu punktu spotkań przed warszawską Rotundą:) – znajduje się w centrum, każdy tu trafi, trudno się zgubić). Pośrodku placu wyrasta wysoki pomnik upamiętniający Admirała Dewey, który wygrał bitwę w wojnie hiszpańsko-amerykańskiej w 1898 roku. Na placyku pod pomnikiem wystawiane są galeryjki ze sztuką, głównie z obrazami. Na małej scenie odbywają się kameralne koncerty. Masy ludzi przesiadują na murkach i trawnikach. Przy planu od strony południowej mieści się słynny sklep Macy's, a od zachodniej duży hotel– gdzie można przeszkloną windą wjechać na ostatnie piętro i podziwiać panoramę okolicy (nieoficjalnie, udając gościa hotelowego :)). Po wschodniej stronie, pośrodku między dwoma budynkami, znajduje się słynna Maiden Lane. Jest to bardzo wąska uliczka, którą łatwo można przeoczyć. W przeszłości było to miejsce rozpusty z domami publicznymi i spelunkami, najniebezpieczniejsza ulica miasta. Obecnie to miejsce z dużą ilością galerii, sklepów i kawiarenek, w których można się schować przed gwarem miejskim. Trzymając się szlaku (znaczników na chodniku), skręcamy w ulicę Grant, która widzie nas prosto pod bramę w kształcie chińskiej pagody z zielonym daszkiem. Wkraczamy do Chinatown – wąskie ulice, wiecznie zatłoczone, ze sklepikami nastawionymi na turystów. Można tu kupić prawie wszystko. Turyści chętnie zaopatrują się tu w pamiątki z San Francisco i odwiedzają herbaciarnie. Stojący na ulicy Chińczycy zapraszają do swoich restauracji. Kolorowe neony, flagi i architektura pozwalają poczuć się jak w Państwie Środka. Idąc dalej ulicą Grant docieramy do [4] Katedry Św. Marii (Old St. Mary's Cathedral). Jest to jedna z najstarszych katolickich katedr. Można ją zwiedzić w środku. Wracamy na szlak i po kilku metrach skręcamy w ulicę Sacramento i prawie natychmiast w prawo w [5] Waverly Place. W tym miejscu zaczyna się naprawdę ładne Chinatown. Ten krótki odcinek nazywany jest Ulicą Malowanych Balkonów, jest to bardzo widokowe miejsce. Kolorowe dachy, fasady domów i balkoniki nadają temu zakątkowi niepowtarzalny klimat. Czuję się jak w Kantonie w latach 20. :). Wychodząc z tej bajkowej uliczki skręcamy w lewo i od razu w prawo w Ross Alley – bardzo wąską alejkę zwaną w XIX wieku ulicą hazardu. Znani z zamiłowania do gier Chińczycy urządzili sobie tutaj małe Las Vegas :). Obecnie nie ma tu śladu po okresie świetności, zwykła szara alejka, ale z klimacikiem slamsów. Wracamy z powrotem na szlak, robiąc małe koło, i mijamy [6] Bank of Canton, trzypoziomowa pagoda wkomponowana w duże budynki. Chwilka dla fotografa i… idziemy dalej. Po kilku krokach wchodzimy na [7] Portsmouth Square – miejsce narodzin „gorączki złota". 12 Maja 1848 roku Sam Brannan szedł przez plac i wymachując butelką pełną drobinek złota, darł się wniebogłosy: "Złoto! Złoto! Złoto z amerykańskiej rzeki!". Od tej chwili miasto przeżyło najazd poszukiwaczy złota :). Plac ma sporo ciekawych historycznie miejsc. Monument upamiętniający pierwszą w Kalifornii szkołę publiczną, miejsce gdzie załopotała pierwszy raz w San Francisco amerykańska flaga w 1846 roku, figurka galeonu Hispaniola z powieści Roberta Stevensona "Wyspa skarbów" i obok wysoki szkaradny budynek. Na placu jest jak w ulu :), całe masy Chińczyków zbitych w grupki grają w swoje gry, strasznie się przy tym ekscytują i drą się niemiłosiernie :). Nie należy się tym przejmować, mimo że wygląda to jak nielegalny hazard (czym zapewne jest). Wychodzimy z placu i szukamy znaczników na chodniku, tutaj można się pogubić. Zaczyna się [8] Commercial Street, przy której można zwiedzić Pacific Heritage Museum, Chinese Historical Society of America Museum i Imperial Palace. Jesteśmy w dzielnicy finansowej i specjalnych atrakcji już tutaj nie ma, same wieżowce i banki. Dochodzimy do [9] Montgomery Street, gdzie zwiedzamy Wells Fargo History Museum, Bank, który otworzył swoje filie w 1852 roku i jest na rynku do dzisiaj :). Inne atrakcje to tablice pamiątkowe na Clay street upamiętniające słynny Pony Express – początki poczty, kiedy to jeźdźcy rozwozili pocztę pokonując olbrzymie dystansy. Można zrobić tutaj małą dygresję i obejść bardzo charakterystyczny wieżowiec, Transamerica Pyramid. Budynek góruje nad miastem i jest w kształcie piramidy. Przed zamachami z 11 września w 2001 roku można było wjechać na piętro widokowe z panoramą miasta, obecnie jest ono niestety zamknięte dla turystów.
Zaczynamy spacer po uliczkach [10] Jackson Square Historic District, gdzie znajdziemy budynki z czasów Gorączki Złota. Tutaj łatwo zgubić szlak. Dzielnica jest bardzo zadbana i raczej nie tania :), budynki są stopniowo odnawiane albo już odnowione i spacerek po uliczkach to czysta przyjemność. Następny punkt to [11] Old Barbary Coast – historyczne miejsce (to tutaj marynarze spędzali wolny czas, tutaj mieściły się magazyny i sklepy oferujące produkty niezbędne na okręt). A wszystko to na granicy obecnego Little Italy, dzielnicy włoskiej. Wchodzimy na ruchliwą ulicę Columbus Avenue, przy której mieści się bardzo dużo mały włoskich kawiarenek. Tworzą fajny klimat, trochę jak w Europie :). Po kilku krokach jesteśmy w dzielnicy North Beach i szukamy znacznika numer [12] Beat San Francisco. Można usiąść tu na chwilę w kawiarni Vesuvio (bardzo charakterystyczna, jej ściany pokrywają różne malowidła), by napić się kawy lub piwa i poczuć się jak Jack Kerouac, Allen Ginsberg i Neal Cassady (bywający tu w latach 50. :)). Warto zajść też do księgarni City Lights Bookstore, gdzie na każdym kroku widać ślady pisarzy pokolenia beat. Opuszczając te rejony, docieramy do [13] Washington Square, gdzie można położyć się na trawie i zrobić sobie małą przerwę (o ile znajdzie się wolne miejsce ;)). Park jest naprawdę ładny (jak większość parków w SF). Tuż nad nim góruje przepiękna katedra Św. Piotr i Pawła.
Teraz zaczyna robić się trudniej, gdyż większość ulic biegnie pod górkę lub z górki (ale wspaniałe widoki warte są poświecenia)! Z daleka widać słynny odcinek Lombard street, bardzo kręte (wijące się jak wąż) serpentyny, gdzie zjechać można z prędkością 5 mil na godzinę i tylko "normalnym" samochodem. Wdrapujemy się na [14] Telegraph Hill. Wzgórze nie jest co prawda największe w mieście, ale wyróżnia się znacznie na tle panoramy miasta. Charakterystyczna i widoczna w tym rejonie i zatoce jest Coit Tower, wieża wyglądająca jak rzymska kolumna. Można wjechać na górę windą za jakieś małe pieniądze i podziwiać stamtąd panoramę okolicy. Małym minusem są grube (bardzo zabrudzone) szyby w windzie, chroniące pasażerów przez wypadnięciem. Przy wyjściu z wieży na ścianach znajdują się "Fresco Murals" – malowidła ścienne tak popularne w dzielnicy Mission. Z Coit Tower można zejść na kilka sposobów (m.in. schodkami Filbert Steps), ale trzymając się szlaku trzeba wrócić do ulicy Grant i kierować się w stronę zatoki. Na pewnym odcinku (trzeba uważać, żeby nie przegapić) znajdują się malutkie schodki prowadzące stromo do Jack Early Park. To dość osobliwe miejsce, postawiony jest tam podest z ławeczką, który pomieści zaledwie kilka osób (idealnie dla pary). Roztacza się z niego przepiękny widok na całą zatokę i most Golden Gate. Wracamy na szlak i po kilku krokach skręcamy w prawo w ulice Francisco. Idziemy do końca, gdzie znajdują się (na pierwszy rzut oka trudne do wypatrzenia) schody prowadzące w dół na ulicę Kearny, którą to docieramy do słynnej Embarcadero ciągnącej się wzdłuż zatoki. Mijamy Pier 39 – nastawione na turystów miejsce, gdzie można dobrze zjeść, zrobić zakupy, odwiedzić akwarium i Hard Rock Cafe. Spacerkiem docieramy do [15] Fisherman's Wharf, które było kiedyś portem rybackim, a teraz to najczęściej odwiedzane przez turystów miejsce w San Francisco (nie rozumiem dlaczego :). Znajduje się tu sporo sklepików z elektroniką (ale lepiej nic tu nie kupować!) i z pamiątkami. Co krok napotykamy restauracje oferujące owoce morza (słynny Clam Chowder w chlebie i kraby). To także stąd odpływają statki wycieczkowe po zatoce. Można tu też zwiedzić przycumowany okręt podwodny z czasów II wojny – USS Pampanito. (Ważne! Jeśli chcesz popłynąć na Alcatraz, to nie stąd, tylko z Pier 33). Osobiście nie przepadam za tym miejscem, denerwujące jest przeciskanie się przez tłumy ludzi, wieczne korki i zapchane (do tego drogie) restauracje. Idąc wzdłuż Fishermans Wharf dochodzimy do [16] Historic Ships at Hyde St. Pier. To muzeum, gdzie znajdziemy podobno największą kolekcję historycznych statków. Wejście jest za darmo i można pozwiedzać stojące tam takie okręty jak ogromny trzymasztowy Balculutha oraz 300-stopową Eureka. Dalej zbliżamy się do bardzo miłych rejonów: [17] Aquatic Park, piękny zielony park, gdzie można odpocząć i podelektować się widokami na zatokę i okoliczne stare stylowe budynki. Nad parkiem góruje budynek w kształcie okrętu – National Maritime Museum (zawsze zamknięty). Superzdjęcia z 360-stopniowym widokiem oferuje Municipal Pier. Idziemy betonową promenadą i dochodząc do jej końca widzimy wszystkie atrakcje zatoki: Pacyfik, Most Golden Gate, wyspę Angel, Alcatraz i Hyde Street Pier. Wracając można zboczyć do pobliskiego Fort Mason, jednego z najładniejszych parków w mieście. Świetny klimacik, palmy i widoczki urzekają. Wracamy na szlak i robimy rundkę, okrążając Aquatic Park, wchodzimy do [18] Ghirardelli Square. To kompleks budynków z czerwonej cegły, gdzie kiedyś mieściła się fabryka czekolady, a teraz znajduje się muzeum i dużo malutkich butików, fontanna i słynne włoskie lody (wcale nie takie dobre), po które zawsze ustawiają się kolejki. Nasza trasa powoli dobiega końca i pora udać się do punktu [20] Hyde-Powell Cable Car Line, czyli na "pętle" słynnej kolejki linowej. Zawsze, ale to zawsze w tym miejscu są takie kolejki, żeby dostać się do wagonika, że to tylko najwytrwalsi pozwalają sobie na czekanie. Jeśli już się uda wejść na pokład, to płacimy 5 dolarów. Szczęściarze siadają na bokach, a reszta wewnątrz. Wagonik jest zwykle oblepiony wiszącymi ludźmi :) i nie zawsze można delektować się trasą. Najlepiej pojeździć w jakichś mało popularnych godzinach, hehe. Trasa kolejki wiedzie przez bardzo stromą ulice Hyde (widoczki są super) i czasem warto podejść na piechotkę pod górę i wsiąść do wagonu na innym przystanku. Przejazd przez Russian Hill i Nob Hill to naprawdę niezapomniane wrażenia! Na trasie mieści się Cable Car Muzeum. Jadąc dalej, mijamy ulicę California, gdzie można zrobić mały przystanek i przejść się do ostatniego miejsca – na Barbary Coast Trail. Numerkiem [20] jest Nob Hill i jego bajkowe budynki takie jak Stanford Court Hotel, Mark Hopkins Inter-Continental Hotel, Flood Mansion i Katedra Grace będąca kopią Katedry Notre Damm w Paryżu. W tym rejonie znajdziemy najbardziej widokowe uliczki spadające stromo w dół!!! Odpocząć można w pobliskim Huntington Park. Powrót do wagonika i zjazd na końcową stację Powell. Koniec wyprawy. Cała trasa pozwala poznać najciekawsze miejsca San Francisco w jeden dzień. Mapkę można wydrukować z internetu lub kupić za 8 dolarów w Centrum Informacji Turystycznej na Powell. Szlak pomija oczywiście wiele miejsc, które warte są zwiedzenia.




Barbary Coast Trail