środa, sierpnia 13, 2008

Wyprawa na Wschodnie Wybrzeże - część 2

Ciąg dalszy wyprawy po wschodnim wybrzeżu. Pożegnaliśmy piękne New Haven w Connecticut i przekroczyliśmy granicę stanu New York. W planie mieliśmy odebrać nową towarzyszkę wyprawy, która miała przylecieć wieczorem z Polski do Newark w New Jersey - zostało trochę czasu, a nie chcieliśmy się władować na Manhattan samochodem, bo groziło to utknięciem na kilka godzin w korkach. Postanowiłem zboczyć lekko z trasy i podjechać do miejsca, które zawsze chciałem odwiedzić - West Point - słynną Akademię Wojskowa Stanów Zjednoczonych położoną w bardzo malowniczym miejscu nad rzeką Hudson, jakieś półtorej godziny od Nowego Jorku. Widoki z autostrady zmieniły się diametralnie, nareszcie było coś widać, a nie jak do tych czas tylko drzewa, które tworzyły swojego rodzaju żywopłot. Ponieważ był to spontaniczny wybór i nie mieliśmy żadnych namiarów, pozostało nam wpisanie w GPS nazwy - wyświetliło się kilka opcji wjazdu i niestety wybraliśmy złą, była to jedna z bram dla personelu i studentów. Żołnierz na warcie poinformował nas, że zwiedzanie Akademii Wojskowej i muzeum jest w zupełnie innym miejscu i że mamy bardzo mało czasu, żeby załapać się na wycieczkę po uczelni. Ruszyliśmy szybko, ale niestety nie udało się- następny żołnierz już pod właściwą bramą poinformował nas, że zwiedzanie jest niemożliwe i zaprasza na jutro... ale jutro mieliśmy inne plany. Nie pozwolono nam zrobić pamiątkowego zdjęcia pod herbem akademii i podjechaliśmy kilka metrów do muzeum, które mieści się niedaleko głównej bramy. Nie mieliśmy szczęścia, wszystko było pozamykane. Pozostało wrócić na trasę i już z lekkim stresikiem pędzić do Newark. Mknęliśmy przez "słabszą" część New Jersey, gdzie dominują fabryki i różnego rodzaju magazyny. Jaki duży kontrast do podobnych miejsc w Kalifornii... Jadąc główną autostradą na lotnisko po lewej stronie mieliśmy okazałą panoramę Manhattanu, złocącą się w promieniach zachodzącego słońca. Reszta przebiegła według planu i trzeci uczestnik wyprawy dołączył do nas o wyznaczonym czasie. Postanowiliśmy pojechać na Manhattan żeby zobaczyć Time Square nocą. Przejazdy płatnymi autostradami i tunelami na wyspę okazały się kosztowne, nie przywykliśmy do tak częstego płacenia (w Kalifornii chyba tylko 2 razy płaciłem za krótki odcinek, gdzieś koło San Diego). Osiem dolarów za przejazd tunelem to sporo i postanowiliśmy następnym razem używać bezpłatnych autostrad, co okazało się niespecjalnie dobrym pomysłem, a zdrowie psychiczne i nerwice są jednak cenniejsze, korki są ogromne i mogą rywalizować z tymi w Los Angeles :). Dotarcie na 42 i Broadway zajęło nam bardzo dużo czasu, a doskonale wiedzieliśmy, że nie wolno turyście wjeżdżać samochodem na Manhattan :), ale mimo to chcieliśmy przekonać się na własnej skórze. I chyba było warto, styl jazdy przypomina "warszawski", czyli jest "wolna - amerykanka" na ulicy, kierowcy jeżdżą zderzak w zderzak i kompletnie nie przejmują się przepisami, tak samo jak piesi nie zwracają uwagi na kolor sygnalizacji świetlnej! Czułem się jak w zwariowanej grze komputerowej. Zabawne jest też, że bywały momenty kiedy byliśmy jedynym cywilnym samochodem w morzu żółtych taksówek! Dojechanie na miejsce to jedno, a drugie to znalezienie miejsca do zaparkowanie - zadanie wręcz niewykonalne więc pozostało nam skorzystanie z płatnego (sporo) parkingu na bocznej ulicy. Dla znajomych to był pierwszy raz w Nowym Jorku, a ja mogłem się uważać za weterana :), pozwoliło to zaoszczędzić sporo czasu w błąkaniu się po nieznanym mieście. Weszliśmy na Time Square i znajomym opadły szczęki, wrażenie niezapomniane zwłaszcza w nocy, masy świateł z reklam pnących się w górę w kanionie wieżowców, a w tle muzyka ulicy z klaksonów samochodów i gwaru ludzkiego. Tam, gdzie przecina się Broadway i Seventh Avenue mamy nieformalne centralne miejsce w mieście i to właśnie tutaj co roku obchodzony jest na ulicy nowy rok. Tutaj znajdziemy masę sklepików z tanimi pamiątkami, dużo firmowych sklepów i restauracji, a nawet punkt werbunkowy Armii. Turyści często korzystają z autobusów wycieczkowych z otwartym dachem, które mają na Time Square swoją "zajezdnię" - co osobiście polecam, a pozwala to zaoszczędzić sporo czasu (ciekawa jest nocna wycieczka z przejazdem przez most do Brooklynu i panoramą Manhattanu w nocy). Trochę mnie śmieszą błąkające się wśród całej masy samochodów dorożki z turystami :). Przeciskaliśmy się z trudem przez tłumy ludzi, żeby stanąć na samym środku Time Square, skąd jest świetne miejsce do zrobienia pamiątkowych fotek. Zrobienie dobrego zdjęcia wymaga statywu lub bardzo jasnego obiektywu i pstrykanie zwykłym aparacikiem z fleszem nie oddaje klimatu tego miejsca. W dzień jest już lepiej, ale wysokie budynki dobrze zasłaniają niebo i słońce dociera tutaj tylko na chwilkę. Ciekawostką jest, że nasze dwa GPS miały cały czas problemy z sygnałem! Złaziliśmy okolice nie spiesząc się po czym wróciliśmy do samochodu i jak to bywa na naszych spontanicznych wyprawach - noclegiem zaczęliśmy się martwić dopiero pod koniec dnia. Wyszukanie miłego hoteliku za rozsądną cenę okazało się trudne i postanowiłem pojechać na drugą stronę rzeki Hudson do sąsiedniego stanu New Jersey, tutaj dość szybko znaleźliśmy sieciowy hotel i mimo dość sporej sumy za noc (Kalifornia przyzwyczaiła nas do w miarę rozsądnych cen) - zostaliśmy do rana. Okolica przypominała raczej jedno wielkie złomowisko samochodów z dużą ilością warsztatów. Zjedliśmy szybko śniadanko i pojechaliśmy bezpłatnym tunelem na Manhattan, co kosztowało jednak dużo czasu w korku. Podjechaliśmy w okolice Battery Park, na samym końcu wyspy skąd odpływają statki wycieczkowe na Ellis Island i Liberty Island ze Statuą Wolności. Z premedytacją wjechaliśmy na wyspę pamiętając o gigantycznych korkach :), ale co tam, lenistwo wygrało! Zaparkowaliśmy na płatnym parkingu za jedyne ... 40 dolarów za dzień :). Słońce pięknie świeciło i pogoda był idealna na zdjęcia, kupiliśmy bilety na rejs i przeszliśmy bardzo drobiazgową kontrolę osobistą niczym nie różniącą się od tych na lotniskach. Zaokrętowanie poszło sprawnie, usiedliśmy na górnym otwartym pokładzie, żeby mieć lepsze widoczki. Wystarczyło, że statek pokonał połowę drogi, a już zaczynał się raj dla lubiących fotografię - panorama dolnego Manhattanu już bez wież World Trade Center dalej robi oszałamiające wrażenie, widać ładnie Brooklyn Bridge i cel rejsu Statuę Wolności. Statek był pełny, mogliśmy się tego spodziewać - w końcu to okres wakacji, ale i tak przeraziła nas gigantyczna kolejka czekających na powrót turystów. Spacer po Liberty Island można zacząć od wejścia do Statuy co zrobiliśmy (przestrzegałem, że nie warto tracić na to czasu pamiętając poprzednie wizyty ale... nikt nie chciał słuchać). Cały proces polegał na staniu w następnej ogromnej kolejce w dużym białym namiocie i przejście jeszcze bardziej szczegółowej kontroli osobistej - trzeba było zostawić plecak w skrytce i zaopatrzony tylko w aparat ruszyć do windy lub schodami podejść kilkanaście kroków do ... jak się okazało - podstawy statuy - skąd widok niewiele się różni od tego jaki mamy z deptaka poniżej! Kiedyś można było wjechać do "głowy" i podziwiać widok z dużej wysokości (zabawne, że szybki były tak pobrudzone, że będąc tam 10 lat temu i tak niewiele widziałem). Pozostało zadowolić się muzeum i szybko wyjść. Obeszliśmy w okół całą wysepkę i odczekaliśmy swoje w kolejce do statku, który wysadził nas w następnym punkcie podróży - czyli na sąsiedniej wyspie Ellis, gdzie na początku XX wieku lądowali emigranci z całego świata. Znaleźć tutaj można obszerne muzeum z dużą ilością eksponatów, a na zewnątrz stojące tablice z nazwiskami pierwszych przybyłych emigrantów. Poukładane są one alfabetycznie i dość szybko znalazłem "przodków" legitymujących się takim samym nazwiskiem jak ja :). Tutaj też odczekaliśmy "swoje" w powrotnej kolejce i zadowoleni w końcu wylądowaliśmy na brzegu. Zrobiliśmy jeszcze rundkę po parku i zabrałem moich znajomych na przechadzkę po Manhattanie. Pierwszą atrakcją był najbliżej nas pomnik wielkiego szarżującego Byka, symbolu finansjery z pobliskiej Wall Street, na którą dotarliśmy po kilku chwilach - miejsce łatwo rozpoznać po ogromnej amerykańskiej fladze zawieszonej na budynku i betonowych zaporach mających zapobiec ewentualnym samochodom pułapkom. W tym miejscu jest wyjątkowo "ciasno", wieżowce zbudowane są blisko siebie i nie ma tu żadnych atrakcji, które można polecić. Wyszliśmy z ciemnego kanionu i przeszliśmy do miejsca wielkiej tragedii z 11 września 2001 roku, tak zwanej "Strefy Zero", teraz mamy tu wielki plac budowy (byłem tu ponad rok temu i jakoś specjalnie nie widać postępów, zapewne wszystkie prace prowadzone są na dole, czego nie widać). Cały teren można obejść dookoła, ale najlepiej według mnie widać plac budowy od zachodniej strony z holu budynku 2 World Financial Center. Wróciliśmy na Broadway i doszliśmy do City Hall Park przy okazji odwiedzając jeden z większych sklepów z elektroniką J&R - gdzie zaopatrzyliśmy się brakujące elementy aparatu, który kolega w międzyczasie uszkodził. Miejsce to jest dość przyjemne, mały kameralny park z starym budynkiem ratusza pośrodku wielkich budynków. Obok znajduje się wejście dla pieszych i rowerzystów na słynny most Brookliński. Spacerek zajął nam trochę czasu i trzeba było uważnie iść i pilnować swojej ścieżki, ludzie na rowerach rozwijają tu duże prędkości i łatwo zostać trafionym. Widoki z mostu są świetne tak jak i sam most. Zeszliśmy po stronie Brooklynu i skręciliśmy w lewo w ulicę Main z przepięknym widokiem na stare budynki z czerwonej cegły, a głębiej w tle Manhattan Bridge (ujęcie bardzo znane ze zdjęć i filmów). Podeszliśmy do małego parku z widokiem na część dolnego Manhattanu i praktycznie stanęliśmy pod filarem mostu Brooklińskiego - co za widok! Można tutaj zrobić niezłą sesję zdjęciową... muszę dodać, że sesja tylko na potrzeby własne, ponieważ zaczepił mnie strażnik i oznajmił, że nie można tu robić zdjęć w celach komercyjnych. Posiedzieliśmy trochę na ławeczkach lekko zahipnotyzowani widokiem. Przejście na drugą stronę filaru mostu zajęło trochę czasu i stanęliśmy na dość popularnym tarasie widokowym w dokach Brooklynu. Mamy tu podobny widok jak kilkanaście metrów dalej, z tą różnicą, że tutaj są tłumy ludzi i fotografów. Ciekawostką, której nie było wcześniej jest "wtopiony" w deski tarasu ogromny starodawny aparat fotograficzny, którego obiektyw skierowany jest na Manhattan - jest on wielkości dorosłej osoby. Zastanawiało mnie dlaczego przy szkle kłębi się cały czas tłum ludzi i przykłada kartki z tekstami lub gestykuluje - szokiem było dla mnie fakt, że jest to kamera, która transmituje na żywo obraz z tego miejsca, a po drugiej stronie stoją ludzie w ... Londynie! Ubaw niesamowity zwłaszcza jak się uda umówić z kimś znajomym :). Teraz zrozumiałem dlaczego obiektyw aparatu jest tak duży :) rzeczywiście sympatyczna atrakcja! Wróciliśmy na wyspę i energicznie ruszyliśmy Broadwayem w stronę Empire State Building, kolejka była ogromna, ale poświęciliśmy się i odstaliśmy swoje. Wjazd z przesiadką i po chwili stanęliśmy na tarasie widokowym. Było wietrznie jak to na górze, ale widoki świetne, cały Manhattan na dłoni i co tu pisać ...trzeba zobaczyć :). Widok z tego poziomu oddaje ogrom budynków i daje wyobrażenie o wyspie, człowiek chodzący po ulicach niczym w kanionach nie może złapać perspektywy, a to daje wjazd na Empire State (w nocy podświetlony). Powoli robiło się późno, a wiadomo, że nie da się Nowego Jorku zobaczyć w jeden dzień, a nawet tydzień :(, więc to co mieliśmy do zobaczenia to był czysto subiektywny wybór dokonany przeze mnie, biorąc pod uwagę również zainteresowania osób z którymi byłem. Pojechaliśmy po samochód metrem, którego system trudno zrozumieć jeśli się jest kilka chwil, ale na szczęście nie zapomniałem tego od ostatniego pobytu. W mniejszych korkach pojechaliśmy Fifth Avenue do Central Parku, zaparkowaliśmy cudem i poszliśmy na wieczorny spacerek - nigdy nie mogę się opanować i jak mam okazje zabrać tutaj ludzi z Polski to nic nie mówiąc prowadzę pod pomnik Jagiełły, zawsze mam ubaw ze zdziwionych i zszokowanych ludzi :). Dzień dobiegał końca i trzeba było poszukać noclegu który znaleźliśmy... na Jamaica Avenue w Queens. Miejsce mało przyjemne, ale znajomemu z warszawskiej Pragi przypominało dom :). Rano ruszyliśmy zobaczyć słynny Green Point, miejsce zwane Littel Poland. Dla mnie to folklor i atrakcja, więc zaparkowaliśmy samochód i ruszyliśmy uliczkami w poszukiwaniu polskich śladów. Szyldy w ojczystym języku co kilka kroków, sklepy pełne produktów z Polski i nawet ludzie tacy sami tylko jakby sprzed 30 lat :). Znajdziemy tu też fajne knajpki, gdzie można sobie usiąść i zjeść polskie jedzenie. Mimo wszystkich złych skojarzeń i opinii miejsce ma klimat. Podobno mocno się zmienia, a szkoda warto by zachować w stanie nienaruszonym. Tak spędziliśmy ostatnie pół dnia w Nowym Jorku, przed nami dlasza część wyprawy. Opuszczamy miasto jadąc mostem Kościuszki...

East Coast Part 2

Wyprawa na Wschodnie Wybrzeże - część 1

Wypad na Wschodnie Wybrzeże planowany był od dawna, ale wszyscy czekaliśmy na ładną pogodę. Bilety kupione zostały z dużym wyprzedzeniem także cena była bardzo dobra. Do wykorzystania mieliśmy dwa tygodnie i skrzętnie wziąłem się za dokładne przygotowanie trasy - tym razem nie poszedłem na żywioł. Chciałem przejechać Nową Anglię, Nowy York, Waszyngton DC i zatoczyć koło w stronę Kanady. Przylecieliśmy wczesnym rankiem do Bostonu i odebraliśmy z wypożyczalni zarezerwowany samochód. Po nocy w samolocie byliśmy trochę zmęczeni, ale od razu ruszyliśmy w miasto. Autostrada z lotniska zbudowana jest w tunelach pod zatoką i częścią miasta - niesamowite doświadczenie jechać w czymś takim - są tu nawet skrzyżowania i sygnalizacja świetlna. Wyjechaliśmy w samym centrum miasta i skierowałem w stronę parku Boston Common, gdzie cudem zaparkowaliśmy samochód. Boston znam dobrze z poprzedniej wyprawy, spędziłem tu kilka fajnych dni i miasto mnie zauroczyło - z czystym sumieniem przyznam, że to drugie najładniejsze miasto w USA po San Francisco (prywatna opinia). Znając już okolice łatwiej było się poruszać i zobaczyć jeszcze raz znane miejsca. Boston jest dla mnie magicznym miejscem - kameralne miasto z pięknymi wiktoriańskimi domami (murowane, a nie drewniane jak w SF), które ma niepowtarzalny klimat. Duży park w sercu miasta, w którym ludzie spędzają wolny czas, a pracownicy pobliskich budynków wychodzą na lunch idealnie komponuje się z pobliską zabudowę. Znajdziemy tutaj dużo miejsc związanych z historią Stanów Zjednoczonych, w końcu tutaj wszystko się zaczęło. Przespacerowaliśmy się po Boston Common i Public Garden, gdzie można wynająć łódkę i popływać w małym jeziorze. Doszliśmy do Massachusetts State Hose, gdzie mieści się stanowy parlament - budynek wyglądem przypomina spotykane wszędzie w USA parlamenty wzorowane na waszyngtońskim Kapitolu, ale w mniejszej skali - różni go jeszcze złota kopuła. Za parlamentem mieści się dzielnica Beacon Hill, która wygląda jakby czas sie dla niej zatrzymał, także spacer po wąskich uliczkach przy kamienicach pamiętających rewolucję amerykańską to czysta przyjemność. Jako zapalony fotograf dodam, że każdy kawałek miasta "pozuje" wdzięcznie do zdjęć. Przechodząc dalej wchodzimy na tak zwany Freedom Trail (Szlak Wolności), namalowana na chodniku czerwona linia prowadzi nas po wszystkich historycznych atrakcjach miasta. Szlak zaczyna się w Parku Boston Common i ciągnie się przez całe miasto żeby zakończyć się po drugiej stronie zatoki w w Charleston. Lubie miasta, które można zwiedzać na piechotkę i Boston należy do takich. 3-4 dni wystarczą żeby dokładnie poznać każdy zakamarek tego pięknego miejsca. Idąc po czerwonej linii przechadzaliśmy się uliczkami miasta, któremu bliżej do Europy niż do Ameryki. Pięknie prezentuje się stary Parlament pomimo, że jest upchany między wysokie szklane wieżowce. Nieopodal przeszliśmy do miejsca Bostońskiej Maskary, która była iskrą zapalającą lont rewolucji amerykańskiej. Idąc dalej zatrzymaliśmy się w Quincy Market, które jest wielkim targowiskiem i miejscem, gdzie mieści się dużo restauracji. Jest to gwarne miejsce, w którym zawsze kłębią się tłumy ludzi. Bez pośpiechu przeszliśmy cały szlak i przechodząc most Charlestown stanęliśmy pod obeliskiem na górze Bunker Hill. Teraz czekało nas nie lada wyzwanie - wejść po 294 schodkach na wysokość 67 metrów idąc stromo w "kominie". Wypluwając płuca i nie czując nóg stanęliśmy na szczycie budowli skąd mamy piekny widok - panoramę całej okolicy. Mimo wszystko warto było, nie polecam jeśli ktoś ma problemy z sercem lub słabą kondycję ... i klaustrofobię :). Na szczęście w parku pod obeliskiem mamy dużo zielonej trawy i ławki gdzie można odpocząć po "wspinaczce". Taki szlak wystarczy na cały dzień, teraz pozostało znaleźć hotel i odpocząć po ciężkim dniu. Rano ruszyliśmy na przechadzkę po włoskiej dzielnicypanuje w nich klimacik taki jak widzimy na filmach. Momentami w stylu rodziny Soprano :) - potężni mężczyźni ze złotymi łańcuchami na szyjach, siedzący na krzesełkach przy ulicy, którzy gestykulując kłócą się po włosku, to widok w tym miejscu niemal powszechny. Wszędzie restauracje serwujące włoskie jedzenie i kawiarnie z espresso. Niedaleko znajdziemy dzielnicę Waterfront z ładnym parkiem i słynnym Long Wharf. Z pobliskiego portu wypływają statki w rejs po zatoce. Lubie tego typu atrakcje chociażby ze względu na zdjęcia - świetna panorama miasta z wody i przyjemne kołysanie na falach. Wychodząc ze statku zatrzymaliśmy się w pobliskiej restauracji na obiad złożony z owoców morza - muszę przyznać, że za rozsądne pieniądze zjedliśmy wyśmienity posiłek. Czas przeznaczony na Boston powoli się kończył, a do zobaczenia był pobliski Cambridge ze słynnym Uniwersytetem Harvard i MIT (The Massachusetts Institute of Technology). Miasteczko pokazało się z dobrej strony i nie zawiodło moich oczekiwań, klimacik naprawdę luzacki. Stara zabudowa trzyma klasę, a lokalne restaurację i bary zachęcają do wejścia. Na ulicach oczywiście dużo młodzieży i ... rowerów. Pojeździliśmy po okolicy i po pewnym czasie uznaliśmy, że już wystarczy oglądania (zazdrość, że człowiek tutaj nie studiował była duża). Wyjechaliśmy z miasta kierując się na południowy wschód do miejscowości Plymouth - dojechaliśmy bardzo szybko, gdyż wschodnie wybrzeże ubogie jest w widokowe autostrady i po obu stronach drogi podziwiać można było gęsty las... :( Atrakcją Plymouth jest replika XVII-to wiecznego statku Mayflower II, który przywiózł pierwszych pielgrzymów z Anglii. Obok znajdziemy jeszcze malutkie Pilgrim Hall Museum, gdzie dowiemy się o historii pozostałych przy życiu pasażerów statku. Trochę rozczarowani miejscem pojechaliśmy do Cape Cod - półwyspu wyglądającego jak wyciągnięte ramię. Jest to miejsce najbardziej wysunięte na wschód w stanie i licznie odwiedzane przez turystów w okresie letnim. Do zwiedzania zachęca do długa piaszczysta plaża z domkami letniskowymi, ale zniechęca silny wiatr i częsta mgła. Przejechaliśmy do końca półwysep i wróciliśmy na autostradę stanową. Zatrzymaliśmy się na noc w New Bedford i rano przekroczyliśmy granicę najmniejszego stanu USA, Rhode Island. Zaparkowaliśmy samochód na małej uliczce między pięknymi domami z poprzednich epok. Byliśmy w stolicy stanu w mieście Providence. Już po pierwszych minutach w tym miejscu i czułem, że to miejsce mnie oszołomi i tak się stało. Nie widziałem dawno tak idealnie zachowanych domów i uliczek, zabudowa trzymała klimat i nawet małe downtown nie psuło niczego. Chodziliśmy jak zahipnotyzowani i czekaliśmy tylko aż pojawią się mieszkańcy ubrani w XVIII-to wieczne stroje. Doszliśmy tak do rzeki Providence, która wijąc się przez miasto tworzy długi wąski kanał. Wieczorami zapalane są pochodnie i przepływające gondole tworzą miłą atmosferę. Wzdłuż rzeki ciągnie się promenada i park z pomnikami upamiętniającymi wysiłek zbrojny USA we wszystkich wojnach. Idąc dalej Doszliśmy do Waterplace Park, które swoim stylem odbiega od reszty miasta - jest to nowoczesne architektonicznie miejsce zrobione pod kątem rekreacyjnym, można tu usiąść na ławeczkach lub na trawie czy zjeść coś w pobliskich knajpkach. Gdy wyszliśmy z Parku wyrósł przed nami ogromny budynek stanowego parlamentu - State House. Wyglądał imponująco - jak dla mnie najładniejszy Kapitol jaki widziałem - waszyngtoński nawet się nie umywa. Chodząc dookoła budowli delektowaliśmy się widokami jakie roztaczały się z tarasów przed głównym wejściem. Czułem niedosyt i wróciliśmy przejść się po Benefit Street i zapomnieć o XXI wieku. Miasto jest małe i dość szybko połapaliśmy się w jego topografii także mapa stała się zbędna. Dzień powoli mijał i trzeba było ruszać dalej. Ciężko było nam opuszczać Providence, a to już drugie takie miejsce po Bostonie, więc zapowiadało się ciekawie. Rhode Island to malutki stan i opuszczenie go nie zajęło dużo czasu. Wjechaliśmy do Connecticut i zatrzymaliśmy się w jego stolicy - mieście Hartford. Przybyliśmy akurat w okresie święta narodowego Puerto Rico (chyba mają tu ogromną społeczność portorykańską) i utknęliśmy w korkach. Na szczęście udało się zobaczyć lokalny Kapitol, który zbudowany jest w stylu wiktoriańsko- gotyckim, co bardzo wyróżnia ten budynek na tle pozostałych parlamentów stanowych. W mieście nie ma specjalnie żadnych atrakcji, można jedynie odwiedzić dom i muzeum Marka Twaina. Teraz nasza trasa prowadziła na południe, a jadąc rozglądaliśmy się za noclegiem, który w porównaniu z zachodnim wybrzeżem bardzo trudno znaleźć. Nie ma tu tak dużej liczby hoteli sieciowych, a z autostrady zasłoniętej drzewami trudno dostrzec jakieś miejsce noclegowe na trasie. Pozostało zdać się na tablice informacyjne na poboczach i GPS. Znaleźliśmy miejsce do spania, ale zajęło to nam sporo czasu. Wczesnym rankiem skierowalismy się do centrum New Haven w którym miści się słynny Uniwersytet Yale. Zaparkowaliśmy w samym centrum miasta i ruszyliśmy zwiedzać okolice. Tutaj dopiero czuć klimat akademicki. Gdy spacerowaliśmy zabytkowymi ulicami odnosiłem wrażenie, że chodzę po kampusie - wszędzie jakieś wydziały i katedry, a na ulicach grupki studentów. Będę się powtarzał, ale to miejsce też przypadło mi do gustu, nie czułem że jestem w Ameryce Północnej! Wszędzie kościoły, a każdy zbudowany w innym stylu i prześcigały się w swoim ogromie i wysokości. Równie dobrze filmowcy z Hollywoodu mogliby kręcić sceny ze średniowiecznej Europy nie buddując sztucznych scenografii. Zeszliśmy centrum miasta w szerz i wzdłuż aż nadeszła pora by ruszać dalej. Byłem zadowolony,bo w każdym z trzech stanów w których spędziliśmy czas znalazłem perełkę godną polecenia każdemu turyście. Boston, Providence i New Haven trzeba koniecznie odwiedzić. Przed nami kolejny etap, wjechaliśmy do stanu Nowy York...
East Coast Part 1