czwartek, stycznia 22, 2009

Ottawa

Nowy rok zaczął się optymistycznie, nowe plany... I już na początku powstał ambitny plan, żeby wyruszyć na podbój prowincji Quebec. Pozostało tylko mieć nadzieję, że nie pojawią się jakieś niespodziewane burze śnieżne i drogi będą przejezdne. Wstępny plan zakładał dotarcie do Ottawy i Montrealu. Pozostało poszukać w miarę dobrej cenowo wypożyczalni, ceny są podobne do tych w USA. Często korzystam z Enterprise, ale ta firma ma trochę dziwną politykę zabraniającą wyjeżdżania poza prowincje Ontario - hmm... a niby jak się dowiedzą, że nie pojechałem dalej? W Kalifornii nigdy się tym nie przejmowałem, ale tutaj nie było co ryzykować zwłaszcza jak pogoda była niepewna i łatwo o wypadek. Pozostał Hertz i moje zniżki. Wczesnym rankiem pojechaliśmy do wypożyczalni, która oferowała lepszą cenę i dostaliśmy całkiem spory samochód w cenie małego. Trafił się Buick Allure.
Ranek był przepiękny i słoneczny, to wróżyło dobrze. Ulice wyglądały na dobrze odśnieżone. Po samochód przyjechaliśmy już z torbami, żeby nie marnować czasu na powrót do domu. Ale samochód po nocy był oszroniony i chwilę potrwało zanim odmroziły się szyby. Z naszego miejsca mieliśmy bardzo blisko do autostrady numer 401, którą mieliśmy jechać przez następne 4 godziny na wschód. Trasa bardzo prosta i nie ma szans się zgubić :). Ruch za Toronto zrobił się rzadszy i można było płynnie jechać. Nieszczęściem autostrad kanadyjskich są limity prędkości. Średnio 100-110 km/h. Dla Europejczyków dużym plusem jest system metryczny i prędkość podawana w kilometrach, a paliwo w litrach. Jadąc taką autostradą człowiek niechcący rozpędza się do 140 km/h, nawet tego nie czując i tylko tablice informacyjne przypominają o kosztach przekroczenia limitu: 120=99 dol i rośnie odpowiednio wysoko. Ludzie nie szaleją i średnia prędkość utrzymana jest na poziomie 120 km/h. Jednak muszę przyznać, że sporo wypadków widziałem w Kandzie, więcej niż przez podczas moich wypraw po Stanach. Z rad jakie dostałem to szczególnie uważać miałem na pakistańskich kierowców ciężarówek, zniszczyli oni trochę rynek trackerski jeżdżąc za małe pieniądze nawet po pięć osób. Ich maszyny są w trasie non-stop, a swoje potrzeby załatwiają w ... wyciętej w podłodze dziurze w przedziale sypialnym! Mechanicy nie chcą dotykać ich wozów i robią się problemy. Faktycznie chyba dwa razy trafiłem na kogoś takiego i musiałem uciekać na pobocze, kiedy ciężarówka zjechała na mój pas bez żadnej sygnalizacji. Na pewno w trasie nie było nudno :).
Po 4 godzinach odbiłem na północ na drogę numer 416, która prowadziła prawie do samego centrum miasta. Na drogach i w miejscach publicznych w prowincji Ontario obowiązują dwujęzyczne napisy - po angielsku i po francusku. Stolica Kanady przywitała nas strasznym mrozem i przepięknym czystym niebem. Miejsce to przypomina z lekka inną stolicę, a mianowicie Waszyngton, podobna niska zabudowa bez wysokich drapaczy chmur, układ ulic bardzo czytelny i łatwy w poruszaniu. Wjechałem na główną arterię miasta ulice Wellington Street i po chwili znalazłem się przy słynnym budynku Parlamentu. Teraz pozostało poszukać miejsca do zaparkowania wozu co okazało się zadaniem bardzo trudnym. Zrobiłem kilka rundek równoległymi ulicami i nic w sensownej cenie nie udało się znaleźć. Lekko tym poirytowany przypomniałem sobie, gdzie parkowałem kilka lat temu i pojechałem na parking na tyłach Kanadyjskiego Sądu Najwyższego. Na sporym placu zarezerwowanym dla pracowników instytucji rządowych stało dużo prywatnych samochodów, widziałem wysiadających zdezorientowanych turystów, z których żaden nie wiedział czy można tu parkować :), ale psychologia tłumu zadziałała i nie wyglądało - żeby policja odholowywała wozy. Dodam, że była to sobota i urzędy nie pracowały. Wepchnąłem się w wolne miejsce w zaspie i wyszliśmy na zwiedzanie. Mróz był niesamowity, przeszywający i zacząłem obawiać się o aparat, nie mówiąc już o żywotności baterii. Po kilku krokach znaleźliśmy się na dużym placu zwanym Parliament Hill. W skład tak zwanego Parliament Buildings wchodzą Centre Block z wysoką Peace Tower, wewnątrz tej neogotyckiej budowli obraduje Parlament Kanady, który można zwiedzić wchodząc bocznym wejściem. W środku największe wrażenie robi Izba Gmin wzorowana na Brytyjskiej z miejscem dla Generalnego Gubernatora. Spacer po komnatach nie zabiera dużo czasu.
Po wyjściu z Parlamentu po obu stronach placu wznoszą się zrobione w podobnym stylu budynki rządowe West Block i East Block. Miasto "nadźgane" jest do przesady pomnikami, co również przypomina Waszyngton. Co chwila trafiamy na jakąś zasłużoną dla kraju postać od czasów podbojów Ameryki do współczesności. Spacer na tyłach centralnego gmachu daje nam nowe spojrzenia na okolicę, przed nami wyrasta zamarznięta rzeka Ottawa i most Alexandra, który jest jednocześnie mostem granicznym z prowincją Quebec i miastem Gatineau.
Ruszamy dalej ulicą Wellington i trafiamy na małe "zameczki", które okazują się być siedzibą Sądu i budynkami Archiwów Państwowych, a nasz samochód stoi na tyłach :). Zmieniając kierunek wchodzimy na zamknięty dla ruchu deptak - słynną ulicę Sparks Street, latem pełno tu ludzi i kawiarenek na zewnątrz. Teraz uliczka wydaje się być wymarła i całe życie przeniosło się do wnętrz sklepów. W połowie tej przyjemnej uliczki znajduje się Muzeum Pieniądza, niejeden numizmatyk oszalałby ze szczęścia mogąc pooglądać tutejsze zbiory. Muzeum nie jest wielkie, ale warto wstąpić i przyjrzeć się banknotom i monetom na przestrzeni wieków. Trochę rozgrzani znowu wychodzimy na mróz i po chwili trafiamy na Plac Konfederacji z dużym pomnikiem National War Memorial. Idąc dalej przechodzimy obok brzydkich budowli National Arts Center i docieramy do celu - czyli do kanału Rideau, który na zimę zamienia się najdłuższe lodowisko na świecie! Widok niesamowity, w takich warunkach można jeździć, a nie jak do tej pory kręcić się w kółko po malutkim lodowisku. Gdyby nie cały sprzęt jaki ze sobą taszczyłem i mróz - to chętnie bym spróbował szybkiej jazdy po prostej trasie.
Wracając od strony kanału docieramy do miejsca w okolicach Sussex Drive, które najeżone jest wszelakimi muzeami i galeriami. Mieści się tam między innymi National Gallery of Canada - przeszklony budynek o dziwnym kształcie, ale za to z rewelacyjnym widokiem na Parliament Hill i rzekę. A koło galerii spotkałem ogromnego pająka, dzieło artystki Louise Bourgeois, której - innego pająka podziwiam u siebie w San Francisco :). Ten kawałek terenu w stolicy jest wspaniałym miejscem dla pasjonatów sztuki, dostępne tutaj zbiory mogą zatrzymać turystę na kilka dni...
Przemarznięci doczłapaliśmy do wysuniętego na cyplu ogromnego pomnika Samuela de Champlaina, z którego roztacza się całkiem niezła panorama dwóch granicznych miast. To zabawne i zarazem ciekawe, że po stronie angielskiej stoi pomnik francuskiego podróżnika i odkrywcy, który spędził kilka lat w niewoli u Anglików. Całe miasto dobrze zwiedza się na piechotę i wszystkie atrakcje znajdują się blisko siebie, co czyni z Ottawy - całkiem przyjemny przystanek w drodze do Montrealu.
Ottawa - Ontario

Niagara On The Lake

Zostawiamy za sobą wodospady Niagara i jedziemy na wschód. Kilka kilometrów za miastem natrafiliśmy na coś osobliwego. Bardzo wielką chińską pagodę, kilka kondygnacji. A obok piękną zdobioną bramę i figurki typowe dla wschodniej Azji. Oczywiście wjechałem do środka na małą sesję zdjęciową, wyglądało to jak świątynia połączona z fabryką figurek. Ale było bardzo egzotycznie :).
Jadąc dalej przy Whirlpool Rapids, gdzie rzeka gwałtownie skręca, natrafiliśmy na lokalną atrakcję Spanish Aero Car - kolejka linowa nad wąwozem. Wagonik zawieszony na rozciągniętych po dwóch stronach punktach na skarpie. Tą samą odległość można pokonać pieszo lub samochodem, ale dla niektórych przejazd na dużej wysokości na rzeką jest wielką atrakcją. W ulotkach była informacja, że ta atrakcja czynna jest do października, ale widać to nie była prawda i przedłużyli ofertę. Wszystko działało, a chętnych było sporo.
Mijaliśmy duże połacie winorośli, co mnie bardzo zdziwiło, tego typu widoki to owszem, ale u mnie - w Napa, Sonoma lub gdzieś na południu Europy, a nie w zamarzniętej Kanadzie. Ale jednak wino z tego rejonu ma dobrą markę, a nawet jest lokalna winna atrakcja pod postacią Ice Wine - jest to rzadko spotykane słodkie wino, produkowane z zamarzniętych owoców, które następnie są wyciskane przed rozmarznięciem.
Czas zimowy nieubłaganie gonił nas i po chwili byliśmy w pobliżu naszego celu miasta Niagara-on-the-Lake. Ale zanim wjechaliśmy na główną ulicę zrobiliśmy mały postój w pobliskim Fort Gorge - brytyjskiej placówce granicznej z XIX wieku. W zimę nikogo w biurach nie ma i zwiedzać można za darmo. Fort jest dość skromny, kanciaste palisady i wykopane rowy miały chronić przez wojskami amerykańskimi - tak tak Kanadyjczycy mieli swój poważny epizod i małą wojnę z Amerykanami w 1812 roku i gdyby politycy zza południowej granicy uparli się bardzo, dzisiejsza mapa USA wyglądała by bardzo imponująco. W forcie znajduje się kilka drewnianych budynków i kilka armat i to wszystko. Obejście całego fortu nie zajęło dużo czasu i po chwili wjechaliśmy na Queen Street w dawnej stolicy Górnej Kanady.
Niagara-on-the-Lake to chyba jedno z najładniejszych miast Ontario, bo nie śmiem napisać Kanady po pobycie w prowincji Quebec :). Miasteczko jest jak dla mnie mikroskopijne, ale bardzo sympatyczne! Na wjeździe wita nas stary czerwony hotel w stylu wiktoriańskim Prince of Wales i to jest naprawdę perełka. Nieopodal wejścia zaparkowane są dorożki z ubranymi stylowo woźnicami, tak było i tego dnia. Miły XIX wieczny klimat. Troszkę dziwi na pewno wieża zegarowa, która mieści się... na środku ulicy. Zresztą środek ten jest też wykorzystywany jako ... parking, nie wygląda to zbyt ciekawie i nowoczesne samochody oszpecają eleganckie drewniane domki. Zostawiliśmy samochód gdzieś na bocznej uliczce i przespacerowaliśmy się wzdłuż zabytkowych budynków. Powszechnie znaną atrakcją jest sklep z ozdobami na choinkę czynny cały rok, ale teraz przeżywający oblężenie. Małe restauracyjki i kawiarenki, galerie sztuki i sklepiki mają niepowtarzalny klimat. Chętnie widziałbym w tym miejscu wodospad Niagara, wtedy nazwałbym to atrakcją :). Zgodnie z broszurką z wymienionymi atrakcjami znaleźliśmy neoklasyczny kościółek St. Andrews, który mnie niczym specjalnym nie ujął. Wróciliśmy jeszcze długą trasą przy jeziorze wzdłuż plaży z widokiem na amerykański Fort Niagara. Wszystko wydaje się być tak blisko, że dobry pływak spokojnie pokona ten odcinek bez problemu. Doczekaliśmy do zachodu słońca i ruszyliśmy przez pięknie podświetlone miasteczko. W drodze powrotnej zatrzymałem się jeszcze w przemysłowym mieście Hamilton - oczywiście na gorącą czekoladę, a miejsce było wyjątkowe, ponieważ znalazłem pierwszego Tima Hortonsa :) Sklepik numer 1. Niczym specjalnym się nie wyróżnia, a wręcz wydaje się być zapomniany.
Późno w nocy zaparkowałem samochód w zaspie pod domem, rano trzeba było znowu wykopać podjazd i maszynę. Dobrze, że w wypożyczalniach nie zapomnieli o szczotkach i „zdrapywaczkach". Niagara zimą dużo traci na swym uroku ale nie każdemu dane jest być tam w lecie.
Niagara On The Lake

Niagara Falls- Winter time.

Korzystając z dobrej pogody w przedostatni dzień roku postanowiliśmy wyrwać się na małą wycieczkę do Niagary. Zawsze byłem ciekaw oprawy zimowej wodospadu, miałem nadzieje na ładne widoki, dużo śniegu i sopli. Wynajęcie samochodu w pobliskiej wypożyczalni wyglądało tak samo jak w USA, więc sprawy załatwiłem szybko.

Dni o tej porze roku są krótkie, dlatego nie marnując chwili - ruszyliśmy autostradą główną QEW, przejechaliśmy ogromnym mostem Burlington Bay Skyway, "ścinającym" kawałek jeziora koło miasta Hamilton. Widoki z wysokiego mostu były rewelacyjne. Z Mississaugi do Niagara Falls jest niedaleko, ponad godzinna jazda minęła szybko. Nie było specjalnie godnych zatrzymywania się miejsc po drodze i o wczesnej godzinie wjechaliśmy do miasta. Postarałem się przejechać główną ulicą Niagara River Parkway i już z okien wozu zobaczyliśmy ogromny wodospad. Kilkanaście metrów za najliczniej odwiedzanym punktem znajduje się ogromny parking, na który liczyłem, że będę mógł w miarę niedaleko zaparkować. Rozczarowanie było wielkie, ceny były tak wysokie jak latem - 18-20 dolarów. Ale chętnych im nie brakowało. Przejechałem jeszcze kilka metrów dalej i trafiłem na prawie pusty parking za 8 dolarów - idealnie, trochę dłuższy spacer nie robił nam różnicy. A nawet miałem ciekawszą panoramę miasta z rzeką płynącą do wodospadu.
Pierwsze co rzuciło się w oczy to ... szarość. Brak kolorów i mdło. A dokładnie pół roku temu byłem w tym miejscu i witały mnie przepiękne kolory drzew i wody. Doszliśmy powoli do punktu, gdzie załamuje się skarpa i rzeka uderza z wielkim hukiem o dno koryta. Murek ze zdobieniami odgradzający nas od Niagary cały pokryty był - w dodatkowe ornamenty w postaci sopli i różnych form z lodu. Iście bajkowa kompozycja... Droga była bardzo oblodzona i trzeba było stąpać bardzo uważnie. Co chwila ktoś się wywracał. Gdzie te kolory? Zniknęły:(. Rzeka Niagara cała szaro brunatna... gdzie się podział ten turkus i błękit? Zimą to miejsce dużo traci ze swojego uroku. Ale masy turystów zawsze dopisują, kłębią się i potykają, a każdy chce zobaczyć z bliska wodospad. Co jakiś czas zawiał mocny wiatr i gęsty "kapuśniaczek" spadał na przechodniów, każdy w panice chował aparat i zakładał kaptur. Ja po kilku minutach byłem cały zmoczony i tylko dzięki nieprzemakalnej kurtce jakoś mogłem dalej funkcjonować.
Nad całym wodospadem górują wieżowce pobliskich hoteli i kasyn, szpetna komercja odbiera temu miejscu klimat. Nie znajdziemy tutaj chwili na refleksje, odpoczynek i podziwianie w ciszy uroków. To "fabryka" - autokary wysypują masy turystów, którzy pędem odhaczają w swoim planie następną atrakcję i z powrotem ruszają w trasę. Więcej o tym opisałem w wyprawie letniej i od tego czasu nic w "małym Las Vegas" nie uległo zmianie, a może tylko przybyło nowych żurawi budujących następne kasyno. Na szczęście nas nic nie goniło, żadna wycieczka czy przewodnik. Doszliśmy spacerkiem do miejsca, z którego w okresie wiosenno-jesiennym odpływają statki pod sam wodospad. Wszystko było pozamykane. Jedynie po drugiej stronie rzeki po stronie amerykańskiemu widać było mały ruch na tarasach schodzących do amerykańskiego wodospadu. Widziałem też kilka postaci na specjalnym wysuniętym nad rzekę moście, ale wyglądało na to, że ruch tam jest mały.
Przeszliśmy pod Rainbow Bridge - mostem granicznym i minęliśmy tabliczkę wskazującą drogę do USA :). Ruch pieszy na moście był mały i celnicy widocznie się nudzili. Za mostem idąc w stronę centrum miasta natknęliśmy się na sklep firmowy Hersheys - a to oznaczało dobrą gorącą czekoladę. Przyznam, że zachorowałem na to - od momentu przyjazdu do Kanady i każdego dnia wypijałem minimum dwa kubki tego gorącego „słodycza". Dobre wrażenie zrobiła na mnie sieć kawiarni Tim Hortons, chyba jedna z najbardziej rozpoznawalnych marek w Kanadzie. Coś na miarę Coca Coli :). Można tu wypić kawę, zjeść pączka, kanapkę i gorącą zupę. Wszędzie tego pełno. A ich firmowa czekolada była dla mnie rewelacyjna! W tym samym budynku co Hersheys znajdował się sklep firmowy Coca-Coli z wnętrzami stylizowanymi na lata 50-te. Można było zaopatrzyć się w różne pamiątki i co przyznam niektóre całkiem fajne. Właściwie cała okolica to jedne wielki sklep z pamiątkami, można tu kupić wszystko co związane z Kanadą, hmm... tak kupić tutaj i mieć potem z głowy prezenty:).
Nieśpiesznie przedostaliśmy się na uliczkę pełną kolorowych reklam i świecących neonów, raj dla dzieci - od Księgi Guinessa, poprze Believe or Not, a skończywszy na ogromnym kręconym młynie. Wszystko to swoim przepychem dorównuje znanym parkom rozrywki w USA. I jedyne co nie pasuje to - wszechobecne sklepy z cygarami :). Chyba Amerykanie mają embargo na kubańskie cygara, a kanadyjscy biznesmeni wywęszyli dobry interes i sprzedaż idzie na całego.
Połaziliśmy jeszcze pomiędzy mniej komercyjnymi uliczkami i wróciliśmy trasą przy wodospadzie. W pewnym momencie padające promienie słońca aktywowały przepiękną tęcze, a po chwili nawet dwie. Ludzie rzucili się do robienia zdjęć o mało co nie zabijając się nawzajem. A lód był cały czas na chodniku. Złapałem kilka ciekawych ujęć z tęczą i pozamarzanymi krzakami w lodowej otoczce. Wstąpiliśmy jeszcze do kawiarni po kawę na wynos do Tima Hortonsa oczywiście :). Ruszyliśmy dalej wzdłuż rzeki Niagara, kierując się na wschód do ujścia do Jeziora Ontario.

Niagara Falls- Winter