czwartek, października 09, 2008

Mono Lake na dwie raty

W wolnych chwilach przeglądam strony internetowe w poszukiwaniu ciekawych miejsc, które znajdują w miarę krótkim dystansie od mojego miejsca zamieszkania. Oglądam zdjęcia, czytam recenzje i w taki właśnie sposób znalazłem najstarsze jezioro w Ameryce - Mono Lake. Zaciekawiły mnie zdjęcia dziwnych formacji skalnych przypominających wyrastające z ziemi stalagmity! Zdjęcia przedstawiały piękne jezioro i krajobraz niespotykany nigdzie na ziemi. Od razu spodobało mi się to miejsce. Jedynym wolnym terminem był styczeń, nie wróżyło to dobrze, gdyż w tym terminie w tych rejonach panowała prawdziwa zima. Namówiłem kumpla i troszkę stęsknieni za śniegiem postanowiliśmy wyruszyć do Mono Lake. W San Francisco było wtedy koło 20 stopni i dobrze wiedzieliśmy co nas czeka w górach, przygotowaliśmy ciepłe ubrania i czapki, a z wypożyczalni wzięliśmy SUV-a z wysokim zawieszeniem, niestety bez napędu na 4 koła, ale zawsze coś. Sprawdziłem na GPS trasę, maszynka wyznaczyła trasę przez Park Narodowy Yosemite, co miało sens, ale nie zimą. Sprawdziłem mapę i droga numer 120 w połowie parku oznaczona było informacją, że w okresie zimowym jest zamknięta. U nas nad oceanem było słonecznie i ciepło i trudno mi było uwierzyć, że 4 godziny od nas szaleje poważna zima. Zignorowałem to uznając, że na pewno nie będzie problemu z dotarciem przez Yosemite (sic!). Byłem ciekaw jak wygląda przejazd porą zimową przez te rejony. Ruszyliśmy rano i pogoda nam dopisywała, śnieg pojawił się bardzo późno, a prawdziwe zaspy pojawiły się na terenie Parku Narodowego. Nie omieszkaliśmy wyskoczyć na pamiątkowe zdjęcia w zaspach po pas :). Ruszyliśmy dalej drogą na Lee Vining, mijaliśmy jadąc grupy narciarzy zjeżdżających na nartach na przygotowanych trasach w miejscach w których nigdy bym się tego nie spodziewał. Widoki były niesamowite, słońce świeciło mocno, a białe czopy śniegu przykrywały drzewa na naszej trasie, na szczęcie droga była perfekcyjnie odśnieżona. Momentami miało się wrażenie że jedziemy w wydrążonym w śniegu tunelu. Nadzieja, że przejazd jest otwarty rosła i ... niestety szybko zgasła. Dojechaliśmy do znaku drogowego Road Closed (Droga Zamknięta) stojącego pośrodku drogi - do tego miejsca dojeżdżały maszyny odśnieżające i wyglądało to niesamowicie. Ciemny asfalt drogi ginący w równo przyciętej ścianie śniegu. Było już po południu i stało się to czego można było się spodziewać, trzeba było zawrócić. Szybko wróciliśmy do punktu, w którym skręciliśmy na nieszczęsną drogę 120, przez chwilę zastanawialiśmy się nad powrotem, ale wybraliśmy dalszą jazdę. Ominęliśmy dużym łukiem od północy Yosemite i teraz krajobraz zmienił się na bardziej srogi. W GPS ustawione mieliśmy miasteczko Lee Vining, leżące nad samym Mono Lake. Na miejsce dojechaliśmy późno w nocy i bazując na przewodnikach spodziewaliśmy się dużej ilości hoteli. Kiedy nasz satelitarny przyjaciel oznajmił, że dotarliśmy do celu byliśmy w szoku. Słabo oświetlone miejsce i kilka domków wyglądających na wymarłe, zamknięta stacja benzynowa i żywej dyszy. Trochę jak z niezłego amerykańskiego horroru. Pierwszy motel na liście okazał się... dziurą w ziemi. Drugi był zamknięty, a trzeci nie nazywał się tak jak w naszym przewodniku, ale najważniejsze - był czynny. Cena jak na tamte warunki spora - ponad 70 dolarów za pokój z dwoma łóżkami. Spytaliśmy grzecznie czy będą miejsca, bo chcemy się rozejrzeć za czymś tańszym. Pan z obsługi uśmiechnął się grzecznie i nawet wskazał kierunek, w którym możemy szukać czegoś. Po godzinie błądzenia wróciliśmy do uśmiechniętego Pana. Nic nie znaleźliśmy, a co gorsza nie było śladu po hotelach, było tak ciemno w miasteczku, że mogliśmy przejechać obok nie widząc zabudowań. Pogoda w trakcie naszej podróży była rewelacyjna i dobrze wróżyło na przyszłość, trochę mnie martwiła zapowiedź lekkich opadów śniegu w tym rejonie. W "miasteczku" wszystko poza naszym hotelem było zamknięte, a my byliśmy głodni i spragnieni. Pozostała maszyna do Coli za 75 centów, szczęśliwy wypiłem połowę kiedy kumpel stwierdził że coś dziwnie smakuje. Data ważności minęła już rok temu... trudno, aby przetrwać do rana. Jak zwykle obudziłem się pierwszy i ubrałem się, żeby wyjść na zewnątrz popatrzeć na jezioro, które miało być na wprost naszego hotelu. Otworzyłem drzwi i ... szok! Wielka zaspa śniegu sięgała do połowy drzwi! Dalej było biało, padał bardzo gęsty śnieg i widoczność była ograniczona do 10 metrów. Pozbieraliśmy się szybko i przez śnieg dotarliśmy do odśnieżonego kawałka chodnika. Teraz powstał duży problem, nie widać było samochodu, musieliśmy ustalić mniej więcej, gdzie stał i zaczęliśmy kopać ... gazetami. Nikt nie miał łopatki, a na recepcji nie było żywej duszy. Trafiliśmy na nasz SUV, a że był wysoki to trudno było całego odkopać, po półgodzinie pojawił się drugi gość z hotelu i miał łopatę, teraz poszło szybciej, ale i tak byłem przemoczony. Opady przybrały na sile. Kiedy odpalaliśmy samochód, wyjechaliśmy na drogę i ruszyliśmy wzdłuż kilku zabudowań - po chwili przestaliśmy widzieć ślady kół przed nami. Zrobiło się niesamowicie, nigdy w życiu nie spotkałem się z podobną sytuacją, NIE MIELIŚMY ŻADNEGO PUNKTU ODNIESIENIA!, jechaliśmy w bieli. Nie widziałem gdzie jest droga, gdzie góry, gdzie las. Widoczność spadła do 5 metrów, zatrzymaliśmy samochód i nie wiedzieliśmy co dalej. Wpadłem na pomysł, żeby powoli toczyć się trzymając się wskazań GPS-a, który pokazywał pozycję wozu. W ten sposób doturlaliśmy się do odcinka drogi, gdzie operowała odśnieżarka, jeździła wahadłowo i trzymaliśmy się jej z tyłu, a potem zmienialiśmy na następną i tak dojechaliśmy do autostrady. Byłem świadkiem pędzącego przed nami samochodu, który jechał zdecydowanie za szybko i minął czający się wóz policji. Policjanci wyskoczyli na sygnale z zatoczki i ... zrobili kilka bączków lądując w rowie. Było ślisko. Na międzystanowej 80 ruch odbywał się w tempie 10 mil na godzinę. Na pewnym odcinku drogi zaczęły pojawiać się tablice informujące o konieczności założenia łańcuchów na koła! Nie mieliśmy. Punkt kontrolny wyglądał trochę strasznie - w zamieci śnieżnej stali na poboczach ludzie w kapturach z palącymi się racami i kierowali na bok wszystkich posiadaczy samochodów bez łańcuchów. Można było je kupić za 30 dolarów. Mimo tego podjechaliśmy do kontroli trochę na bezczelnie licząc, że unikniemy kupna łańcuchów... i udało się, widocznie wzięto nasz samochód za terenówkę z napędem na 4 koła. I tak tocząc się dotarliśmy nad ranem do San Francisco. Nie widziałem Mono Lake... :( Jednak mimo wszystko dobrze wspominam ten wypad, na pewno będzie to dla nas duże doświadczenie.
Nie minęło pół roku i pomysł wyprawy nad jezioro odżył ponownie. Wrzesień to dobra pora i na pewno droga była przejezdna. Ruszyłem tą samą trasą i nie poznawałem żadnego z miejsc, które mijałem zimą. Niesamowite ile widoków może ukryć śnieg. Trasa przez Tioga Road jest bardzo widokowa, co opisałem w wyprawie do Yosemite. Drogą 120 dojechaliśmy do skrzyżowania z 395 przy, którym to jest zjazd na stację benzynową (ze złodziejskimi cenami za paliwo) i mały sklep z restauracją. Kierując się w głąb parkingu trafiliśmy na zjazd na punkt widokowy na okolicę, łatwo go niechcący ominąć, tak jest dobrze ukryty. Byliśmy sami na wzniesieniu, z którego widać było jak na dłoni całe jezioro Mono Lake, kolor zielono-turkusowy i dwie wyspy pośrodku jedna wtapiająca się w krajobraz, a druga czarna kompletnie nie pasująca do reszty psuła ten obrazek. Było już po południu, a ja lekko obawiałem się o nocleg pamiętając ten nieprzyjazny teren. Zdecydowałem jednak, że załatwianie miejsca na sen zostawimy na koniec i zdamy się na łut szczęścia - co będzie to będzie. Skręciliśmy na południe i po kilku milach dojechaliśmy do South Tufa podobno najlepszego miejsca ze słynnymi formacjami skalnymi z kalcytu - Tuf. Zostawiliśmy samochód na ogromnym parkingu i po wniesieniu małej opłaty 3 dolary od osoby weszliśmy na teren rezerwatu przyrody. W oddali widziałem już te kształty słupków - wieżyczek jak z baśni fantasy. Przyznam, że prawie pobiegłem i na miejscu oniemiałem (znowu hehe), krajobraz był hm... inny, obcy jak z kosmosu. Wyglądało to jakby ktoś wyrwał z ziemi ogromną jaskinię, odwrócił do góry nogami i wstawił do jeziora. Zatrzymaliśmy się przy brzegu robiąc serie zdjęć. Słupki tuf miały różne kształty, wchodziliśmy do mini jam i wspinaliśmy się na wieżyczki, żeby potem wyjrzeć przez okienka na panoramę "stalagmitów" wystających z wody. Wszędzie czuć było sól. Przedzierałem się przez las tuf nadający się na scenografię filmu fantasy lub następnego odcinak Star Treka :). Super miejsce na oryginalną sesje zdjęciową. Nie da się przejść obojętnie obok takich okazów, tak więc chodziliśmy lekko zahipnotyzowani urokiem Mono Lake. Tabliczki "proszą" o uszanowanie miejsca i nie wspinanie się na tufy, ale czasem trudno to zrobić, przejścia między różnymi odcinkami wymagają trochę gimnastyki. Wszystko wydaje się tutaj nierealne i jedynie zdjęcia oddadzą urok miejsca - i obrazy Salvadora Dali :). Słyszałem wcześniej, że miasto Los Angeles kupiło to miejsce i zbudowało 18 kilometrowy tunel wodociągowy, co spowodowało tak duże obniżenie poziomu jeziora. Staliśmy teraz poniżej poziomu jeziora, a tabliczki informowały nas jak wyglądało tutaj życie w epokach lodowcowych, paradoksalnie Mono Lake przetrwał kilka epok lodowcowych i aktywności wulkaniczne, a największym zagrożeniem dla niego jest... Los Angeles! Na szczęście dużo aktywistów broni tego miejsca przed zagładą i wygląda, że jezioro będzie uratowane. Czas nieubłaganie nas gonił i powoli robił się wieczór. Prosto z parkingu pojechaliśmy nieutwardzaną drogą do punktu Navy Beach, dojazd była na samochodów z napędem na 4 koła, ale co tam, zaryzykowałem - zwykłym też dojadę :), i dojechałem. Miejsce oddalone jest o kilometr od South Tufa i w sumie można było ten odcinek przejść wzdłuż plaży. Navy Beach to... plaża - tylko zamiast piasku mamy sól, wilgotne i gąbczaste podłoże sprężynowało pod bosymi stopami - dziwne uczucie! W oddali majaczył całkiem spory "zamek" z tufy. Spróbowaliśmy wejść do zielonej wody i lekka fala zdołała nas trochę zmoczyć, ubranie natychmiast stało się sztywne jak po krochmalu. A zapomniałbym dodać - cała ziemia tuż przy wodzie pokryta jest milionami małych czarnych muszek, nie przeszkadzają one zbytnio, są raczej ospałe i trzymają się nisko przy ziemi :). W drodze powrotnej tą wąską i wyboistą drogą miałem chyba za ciężką nogę i uderzyłem przodem wozu w ziemię odrywając osłonę silnika w podwoziu. Zauważyłem to dopiero po kilku godzinach jazdy na autostradzie, jak zaczęło rzucać samochodem na boki. Po wizycie w South Tufa Area zajechaliśmy do Lee Vining, po pół roku miałem okazje zobaczyć jak wygląda to miasteczko w dzień i gdy nie jest nieprzykryte białymi zaspami! Byłem lekko zszokowany, kiedy okazało się całkiem spore. Teraz widziałem dużo hoteli, restauracje i sklepiki! Minęliśmy je i po kilku metrach zjechaliśmy na północną stronę do Mono Lake County Park. Gdy zaparkowaliśmy, ruszyliśmy po drewnianym podeście na punkt widokowy. Tutaj spotkała nas mała, niemiła niespodzianka - nie można było schodzić z podestu i podejść na plażę przy jeziorze, jak to robiliśmy wcześniej. A już się zdążyliśmy przyzwyczaić, że nad Mono Lake można wszystkiego dotknąć :) - w przeciwieństwie do Yellowstone, gdzie wszędzie są drewniane mostki widokowe. Pewnie taka ochrona akurat na tym kawałku plaży jest ze względu na żyjące tutaj licznie ptaki. Miejsce to słynie wśród ornitologów, jest doskonałym spotem obserwacyjnym i tego dnia siedziało kilku maniaków z lornetkami i książkami obserwując ptactwo. Widoki ładne i tutaj zastał nas zachód słońca. Pozostało wrócić do miasta i poszukać noclegu. Miejsc w hotelach nie było :(. Już byłem głodny, miałem już ochotę na dobre jedzenie i zimne piwo, więc zajechałem do RV Parku (RV- samochody z wbudowanym "domkiem"), tam mieli miejsce na namiot. Wzięliśmy pomimo, że nie mieliśmy namiotu, noc spędziliśmy z samochodzie, a było bardzo zimno i trzeba było odpalać silnik co godzinę, żeby nie zamarznąć. Rano zwiedziliśmy miasteczko, które można przejść w 5 minut. Cieszę się, że zobaczyłem Mono Lake za drugim podejściem i w innych warunkach atmosferycznych. Jednak ani na moment nie żałuję zimowej wyprawy zakończonej niepowodzeniem - widok zimy, gdy u mnie w San Francisco było gorąco, był naprawdę przyjemny... mimo wszystko :) – spontaniczne podróżowanie ma po prostu swój urok. Pora była ruszać w trasę - następne atrakcje czekały...

Mono Lake