środa, stycznia 21, 2009

Toronto - Winter time. Part II

Okres świąteczny to czas przy domowym ognisku, stół suto zastawiony produktami polskimi. Nie ma tutaj z tym problemu, wszędzie gdzie się człowiek nie ruszy jakiś polski sklep :). Pogoda poprawiła się znacznie i zelżały mrozy i wyszło słońce, więc długo się nie zastanawialiśmy nad decyzją o dalszym zwiedzaniu Toronto.
Tym razem wyprawa była nastawiona na część kulturalną i postanowiliśmy zobaczyć wybrane muzea. Nie skorzystaliśmy z GO Busa i dla odmiany pojechaliśmy zwykłym miejskim autobusem, który dostarczył nas do stacji metra Islington. Stąd czekała nas jeszcze długa droga do centrum miasta, zaopatrzeni w malutkie żetony, które służą tutaj za opłatę do metra, weszliśmy na peron. Metro całkiem przyzwoite, zamontowane ekrany wyświetlają informację a na wagoniki przyjemne. Przez kilka stacji jechaliśmy na zewnątrz i można było podziwiać krajobrazy przedmieść Toronto, uwagę moją przykuła wielka reklama PEKAO i uśmiech na twarzy wyrósł natychmiast. Nasi tu byli. System metra nie jest specjalnie wyszukany, jest prosty - jedna linia ciągnie się z zachodu na wschód (zielona), druga w kształcie litery U prowadzi z północy (żółta) na południe, gdzie przecina się w trzech miejscach (Spadina, St, George i Bloor/Yonge) z zieloną. Jest jeszcze nitka fioletowa, ale to mało znacząca i krótka trasa na północy miasta. Wysiedliśmy grzecznie przy ulicy Bloor, która jest dość sporą arterią miejską, mieści się tutaj dużo dobrych sklepów i restauracji oraz cel naszej wyprawy - dwa muzea.
Na pierwszy ogień poszło Muzeum Obuwia - Bata Shoe Museum. Okazały budynek w kształcie czworokąta bez okien ze szklaną wejściową fasadą, jest to nowa architektura. Wejście kosztowało 12 dolarów i otrzymaliśmy mały znaczek do przypięcia, żeby było widać, że zapłaciliśmy oraz mapkę z rozrysowanymi salami z ekspozycjami. Pani poleciła zacząć zwiedzanie od poziomu piwnicy co uczyniliśmy. W pierwszej sali "wszystko o butach" można zobaczyć całą historię obuwnictwa, od czasów prehistoryczny przez Rzym aż do średniowiecza. Przyznam, że nastawiłem się na ogromną ilość obuwia i ciekawe przygotowane wystawy. Moje rozczarowanie było bardzo duże, o ile pierwsza sala mogła zaciekawić, to ilość przedmiotów była bardzo mała. Na piętrze za szybą z ekranem telewizyjnym można obejrzeć buty sławnych osób min Marylin Monroe i Elvisa Presleya. Na pozostałych dwóch piętrach można zobaczyć malutkie zbiory na dużej powierzchni, sala poświęcona obuwiu Indian Ameryki Północnej zajmuje chyba największą przestrzeń, a salka o tematyce baletowej najmniejszą. Generalnie wrażenie było takie, że miałem ochotę upomnieć się o zwrot pieniędzy! Liczyłem niesamowitą ilość butów z różnych epok, a dostałem kilka mokasynów, baletek i japońskich dziwadeł. Wielkie rozczarowanie :(.
Opuściliśmy to miejsce z nadzieją, że pobliskie Royal Ontario Museum będzie ciekawsze. Odległość pomiędzy tymi dwoma miejscami jest bardzo mała. Jest to największe muzeum w Kanadzie. Budynek ROM jak w skrócie nazywane jest Królewskie Muzeum Ontario , wygląda przedziwnie, można go polubić lub uznać za szkaradny. Do starej części Muzeum dobudowano (wkomponowano) nową część w kształcie ogromnych "kryształów". Jest to połączenie dwóch kompletnie różnych stylów, a architektem był nie kto inny jak słynny Daniel Libeskind. Wygląd wzbudza kontrowersje i nie dziwię się :). Tego dnia trafiły nam się specjalne ekspozycje dotyczące Sztuki Starożytnej Ukrainy i Natura Diamentu. W środku mieści się ponad 40 różnych galerii i ponad 6 milionów eksponatów. Na opisanie całej wycieczki po muzeum nie starczyło by miejsca, ale żeby zobaczyć wszystko dokładnie nie wystarczy jeden dzień. Każdy z nas wytyczył sobie trasę po ekspozycjach, które go interesowały. Od sklepienia z weneckiego szkła, malowidła z Azji, grobowiec z dynastii Ming, malarstwo Europejskie, kolekcje broni, mumie z Egiptu a kończąc na szkieletach ogromnych Dinozaurów. Podobno muzeum odwiedza rocznie ponad milion osób - w co łatwo uwierzyć. Za oknem już dawno zrobiło się ciemno i czas zwiedzania dobiegł końca.
Temperatura spadła znacznie i chodzenie po nocy nie miało już sensu. Przeszliśmy jeszcze na południe w stronę centrum miasta, mijając po drodze spory park Queens Park Circle z przepięknym budynkiem Zgromadzenia Ustawodawczego Ontario. Tego typu budynki zawsze kojarzyły mi się z Anglią. Wnętrza można zwiedzać bezpłatnie. Kilkaset metrów w stronę zachodnią zaczynają się siedziby wydziałów Uniwersytetu Toronto. Budynki pokryte bluszczem i neogotyckie wnętrza przypominają nie tak dalekie budynki w New Haven i Bostonie, gdzie mieszczą się prestiżowe uczelnie amerykańskie z korzeniami na starym kontynencie.
Duże zaspy śniegu mocno utrudniały spacer, nieodśnieżone przez pługi miejsca nie pozwalały nam określić położenia chodników lub ścieżek, trzeba było improwizować i iść po kolana w śniegu. W końcu po długim marszu dotarliśmy w okolice City Hall, gdzie podświetlone lodowisko nabrało uroku, pomimo późnej pory cała tafla zapełniona była po brzegi, jazda już nie jest wtedy przyjemnością. Starając się wrócić do Union Station do GO Busa natknąłem się na wejście do podziemi oznaczone kolorowymi literkami układającymi się w słowo PATH - ścieżka. I wtedy dostałem olśnienia, przypomniałem sobie o słynnym Podziemnym Mieście! Teraz stało się jasne dlaczego podczas naszych spacerów na mrozie ulice były tak opustoszałe, wszyscy chodzili w tym czasie pod ziemią. PATH to system dróg i pasaży pod powierzchnią ścisłego centrum miasta. Wejścia znajdują się głównie na parterach wysokich biurowców, banków lub centach handlowych i trzeba uważnie patrzeć na elewacje szukając znaku PATH. Właściwie można przemieścić się w dowolne miejsce w obrębie miasta nie wychodząc na powierzchnię, sklepy, restauracje i różnego typu punkty usługowe zapewnią nam wszystko co niezbędne. Nie dziwią masy ludzi nie opatulonych w ciepłe kurtki, czy bez właściwego na tę porę roku obuwia np. trampki czy bose stopy w balerinkach - zamiast kozaków. Zwykle osoby przyjeżdżające do pracy zostawiają samochód w podziemnym parkingu, przechodzą pasażem do budynku swojej firmy lub docierają do pracy ze stacji kolejowej lub autobusowej nie wychylając nosa na zimno. Niesamowity pomysł. Po zejściu na dół pochłonęła nas rzeka ludzi, próba wyrwania się gdzieś w bok była bardzo trudna, ale w końcu udało się. Co kilka metrów ustawione są mapki pokazujące cały rozkład PATH, ale pomimo tego łatwo się zgubić. W ten sposób już w cieple przedostaliśmy się do Union Station - skąd zatłoczony autobus zabrał nas do domu.
Następnego dnia zaczęliśmy naszą wędrówkę od mekki fanów hokeja czyli Hockey Hall of Fame, muzeum mieści się niedaleko Union Station na rogu Front Street i Yonge. Stary neoklasyczny budynek z 1885 roku, który kiedyś był siedzibą banku teraz mieści pamiątki związane z to zimową dyscypliną sportową. Małą "zmyłką" jest to, że wejście znajduje się nie od frontu jak wydaje się, ale trzeba udać się z boku przez hol biurowca, zjechać na dolną kondygnację i po kilku metrach wita nas oszklone wejście. Po drodze mijamy ogromny sklep z pamiątkami na widok którego niektórzy turyści dostają drgawek i wpadają w amok. Nie jestem fanem hokeja i gabloty ze strojami znanych sportowców, puchary i replika szatni nie robiły na mnie wrażenia - zrobiły za to maski bramkarzy, które miały przedziwne kształty i malunki wystarczające żeby wystraszyć napastnika :).
Po wyjściu skierowaliśmy się na wschód w okolice Starego Toronto, architektura już przyjemniejsza, nie ma szklanych wieżowców tylko stare stylowe kamieniczki i domki. St. Lawrence Market tętni życiem zapewne jak za starych dobrych czasów. Zdecydowanie bardzo ładna okolica. Za podpowiedzią naszego gospodarza doszliśmy do Pierwszej Poczty w Toronto. Zachowany w świetnym stanie budynek mieści w sobie normalnie działającą pocztę. Jest jednak jedna, ale za to bardzo ciekawa atrakcja, w małej salce mieści się muzeum i jest możliwość na małą opłatą napisania listu na specjalnej kartce papieru za pomocą ... pióra z gęsi. Mamy możliwość potrenowania przed napisaniem właściwego listu. Cała procedura jak za dawnych lat, łącznie z posypaniem piaskiem arkusza. Potem umiejętne złożenie kartki, zalanie woskiem i przystawienie pieczęci. Pozostaje tylko postawić kilka pamiątkowych stempli i gotowe. Ciekawe tylko czy jakiś filatelista w Polsce nie przywłaszczy sobie naszej misternej pracy?
Po wyjściu z poczty mieliśmy jeszcze sporo dnia zanim zajdzie słońce, spacer pobliskim Yonge Street do skrzyżowania z Dundas nie zajął dużo czasu. Ulice jak zwykle zapchana ludźmi i turystami. To skrzyżowanie pełni rolę głównego punktu w mieście, coś na styl Picadilly Circus w Londynie. Plac a wokoło wysokie budynki centrów handlowych min słynnego Eaton Center, a na nich ogromne kolorowe reklamy. Zwykłem unikać takich lokalizacji i szybko przeszliśmy Yonge dalej na północ mijając kawałek dzielnicy gejowskiej z wywieszonymi tęczowymi flagami.
Szybkim marszem doszliśmy do stromego podejścia na szczycie którego znajduje się ogromna rezydencja z wieżyczkami i basztami - najzwyklejszy na świecie Zamek - Casa Loma :). W tej chwili mieści się tutaj muzeum, w którym można podziwiać wnętrza, pomieszanie stylów i jak dla mnie najciekawsze to tajemnicze przejścia, pokoiki i tunel. Z okiem można podziwiać świetną panoramę całego miasta. Obok przy zejściu do parku znajduje się następne muzeum Spadina Historic House - mała wiktoriańska rezydencja niczym specjalnym z zewnątrz nie przyciąga, a gdyby nie duży znak informacyjny łatwo ją pominąć. Wnętrza są imponujące, a masywne drewniane meble i sala bilardowa mogą się spodobać. Powoli zaczynało się ściemniać i pozostał jeszcze spacer na drugim końcu miasta, czyli odwiedziny w Queens Quay (ach te nazwy wszędzie takie same :) czy to Londyn, Toronto czy Sydney ...). Nabrzeże w zimę nie wygląda zachęcająco, kra na jeziorze, statki wycieczkowe pochowane w przystaniach i ohydne apartamentowce zasłaniające panoramę miasta. Spacerem wzdłuż nabrzeża żegnamy się z Toronto, miastem, które raczej nie przypada turystom do gustu. Ale mimo zimy ma dużo do zaoferowania. Tylko niech ktoś coś zrobi z tą szaloną - dziką zabudową bez żadnego pomysłu, która oszpeca to miasto jeszcze bardziej...

Toronto - Winter time. Part I

Pogoda powoli się poprawiła na tyle, że można było się ruszyć poza dom na dłużej, nie było już mrozów. Trzeba było wykorzystać czas i zobaczyć jak wygląda Toronto w okresie zimy. Niedaleko od domu miałem przystanek autobusów GO Bus, wygodne biało-zielone autokary, które kursują pomiędzy rejonami podmiejskimi Toronto i zapewniają transport w obie strony do wielkich sypialni. W opcji jest też GO Train czy to samo - tylko na torach. Z mojego miejsca cała przyjemność to koszt około 6 dolarów w jedną stronę, bilet można kupić w automacie lub u kierowcy. Wybrałem na rozkładzie wersję Express i po półgodzinie byłem w na dworcu w Toronto. Union Station to spora stacja kolejowo-autobusowa, budynek w starym brytyjskim (solidnym) stylu, z przeogromną halą główną nadaje się idealnie jako miejsce skąd można zacząć zwiedzanie.
Tego dnia postanowiliśmy zrobić sobie spacer po śródmieściu i odwiedzić słynny CN Tower z wieżą widokową. Dla osoby nie dysponującej dużą ilością czasu zwiedzanie Toronto można "zamknąć" w obszarze swoistego czworokąta, od wschodu tą granicą będzie ulica Jarvis, od południa Front Street, od wschodu Spadina Avenue, a od północy Bloor street. Główną arterią jest Yonge Street, która rozgranicza miasta na część wschodnia i zachodnia i od której zaczynają się numeracje ulic. Jest to chyba najbardziej rozpoznawalna ulica w mieście i ... na świecie, ma swoje miejsce w księdze rekordów Guinessa. Jej długość to 1,896 km. Jak dla mnie to trochę oszukane, normalnie długość ulicy powinno się liczyć w obrębie miasta, a Yonge wybiega daleko poza ramy Toronto. Ale każdy kraj i miasto chce mieć coś unikalnego - naj. Obok Union Stattion wznosi się ogromny Hotel, pozostałość po czasach świetności korony brytyjskiej. Fairmont Royal York wybudowany w 1927 roku był przez długie lata największym hotelem Imperium i do dzisiaj zachował swoisty "majestatyczny" wygląd. Niestety dzika zabudowa jak ma obecnie miejsce w Toronto przysłoniła ów hotel od strony nabrzeża jeziora i drugi symbol miasta został brutalnie pozasłaniany przez apartamentowce, które wyrastają jak grzyby po deszczu i swoim wyglądem szpecą niesamowicie całą linię - skyline. Przy Front Street można jeszcze podziwiać "złoty" wieżowiec, który w zależności od światła traci lub zyskuje na swoim blasku, przy mocnym słońcu odbija się od niego dużo światła, które tworzy swoiste lustro i... o które niestety zabija się dużo ptaków.
Gdy stoimy obok głównej stacji w mieście i mamy przed sobą ulicę Bay, w oddali widać idealnie po środku budynek i wieżę zegarową Starego Ratusza (Old City Hall), pseudo romańskiej budowli z 1899 roku, kolor brązowy i zaśniedziałe zielone dachy są dość częstą widokówką w mieście i przypominają o historii Toronto. Właśnie w tym kierunku postanowiliśmy ruszyć, spacer pomiędzy wysokimi drapaczami chmur, które skrzętnie próbowały schować przed nami promienie słońca był całkiem przyjemny, a to ze względu na brak ludzi na ulicach, no może trochę ale nie zbyt wiele, bardzo mnie to zastanawiało ale winę zwaliłem na mroźną pogodę. Zaspy śniegu skracały znacznie powierzchnię chodników ale tego dnia nie było pluchy i można było bezpiecznie iść. Krążąc w dzielnicy finansowej minęliśmy budynek giełdy z ruchomym wyświetlaczem pokazującym nam wszechobecne spadki na giełdach, ciekawostką było - że został on wbudowany w wieżowiec i teraz wygląda dość dziwnie ale widać taki był zamysł architekta. Niestety nie było na ulicach tak popularnej pary buchającej z wodociągów jaką znamy z filmów o Nowym Yorku, ale w zamian była para z otworów wentylacyjnych i kominów na szczytach wieżowców, wyglądało to niesamowicie, biała para wydobywająca się wielkimi ilościami jak z kominów elektrociepłowni! Przy dobrej pogodzie i klarownej widoczności widok był niesamowity. Dotarliśmy w końcu na Nathan Philips Square przy Queen street, gdzie mieście się nowy Ratusz (City Hall), plac ten zaprojektował fiński architekt Viljo Revella i umieścił przez budynkiem prostokątną sadzawkę - fontannę z łukami. W okresie zimowym w tym miejscu robione jest lodowisko. Tłumy ludzi na tafli lodu nie bardzo dają rozwinąć skrzydła, a jazda w ścisku nie daje frajdy, w pobliskim budynku publicznym jest małe okienko, gdzie można wypożyczyć łyżwy. Wszystko jest ładnie udekorowane świątecznymi lampkami, co nadaje miejscu przyjemny charakter. Sam budynek Ratusza to niska kopuła i wyrastające po bokach otaczające ją zagięte w łuk - wieże ze szkła, które w nocy podświetlane są na różne kolory. Dwa ratusze stary i nowy sąsiadują ze sobą, a oddziela je tylko ulica Bay i rząd flag wszystkich prowincji Kanady, które warto obejrzeć dokładnie.
Spacer kontynuowaliśmy na zachód i minęliśmy mały (to dziwne) pomnik Winstona Churchila, troszkę w mało eksponowanym miejscu. Obok znajduje się kompleks neoklasycznych budynków otoczonych wysokim płotem i nazywa się Osgoode Hall (jakieś stowarzyszenie prawnicze - jakie to brytyjskie:). Po przeciwnej stronie University Avenue, dość dużej alei można odwiedzić Campbell House, małą rezydencję w stylu georgiańskim, która kompletnie nie pasuje do otaczającej zabudowy, taki mały domek z serialu Północ-Południe wciśnięty w wielki miasto. Za domkiem wyrasta ogromny gmach typowy dla lat 30 XX wieku, budynek ma szpicę z barometrem, który świeci się w zależności od ciśnienia panującego na zewnątrz, fajnie wygląda nocą. W tym miejscu skręcamy na południe do ulicy King Street przy której mieści się Roy Thompson Hall - siedziba Orkiestry Symfonicznej Toronto, budynek ma podobno świetną akustykę, czego łatwo można domyślić się po nietypowym krągłym kształcie. Tuż obok, w małym wyludnionym parku mamy okazję poszaleć po śniegu, kilka metrów dalej na trawniku mijamy dziwne rzeźby chyba królików, jest ich pełno i zastanawiam się jak tu ludzie koszą trawę latem.
Jesteśmy już coraz bliżej słynnej wieży CN Tower, mijamy ponownie Front Street i wchodzimy po schodkach na taras, gdzie znajduje się jedno z wejść. Stać pod tym ponad 550 metrowym kolosem przypominającym jakąś rakietę kosmiczną (niektórym nowoczesny minaret :), to dopiero doznanie, zrobienie w całości zdjęcia nie ma szans, pozostaje trochę gimnastyki i ujęć w pozycji leżącej. Wewnątrz mały tunel prowadzi nas do podnóża CN Tower i kas biletowych. Ceny są w pakietach i najprostszy - czyli pierwszy dek widokowy i restauracja to wydatek 21 dolarów + 8 dol i mamy dostęp do Sky Pod czyli najwyższego tarasu widokowego na wysokości 447 metrów na ziemią. Przejście przez system zabezpieczeń trwa chwilkę, sprawdzane są też torby. Przeszklona z jednej strony winda wwozi nas na szczyt, widoki po drodze spektakularne, dlatego najlepiej wsiąść jako ostatni - stoimy wtedy przy samej szybie :). Na górze w okresie zimowym platforma na zewnątrz jest zamknięta, widoki podziwiać można tylko przez szyby, a jest co! Połowa pierwszego deku to restauracja, zwykła, nie jakaś wykwintna. Druga połowa to miejsca dla ludzi, a jest ich zawsze pełno. Cały moduł jest ruchomy i kręci się bardzo powoli wokół osi, trwa to długo (nie to co Stratosphere w Las Vegas, gdzie tempo jest niezłe i przy jednej kawce można zrobić pełen obrót). Za oknem widoki są zapierające dech, można bardzo dokładnie obejrzeć miasto i odczuć na jak wielkiej powierzchni się roztacza. Schodkami w dół i jesteśmy na poziomie, gdzie latem można wyjść na zewnątrz i przez siatki oglądać miasto. Jest tam też jedna super atrakcja, oblegana przez masę śmiałków, którzy chcą zmierzyć się ze swoimi lękami - szklana podłoga. Jest to kilka tafli pancernego szkła, po których można chodzić, kłaść się lub skakać :). Uwierzcie trzeba na tym stanąć, żeby poczuć co znaczy lęk wysokości. Wracając z powrotem do poziomu restauracji znajdujemy dodatkową windę, która zawozi nas do Sky Pod, to małe pomieszczenie z zakrzywionymi szybami tak żeby było widać miasto pod nami, przy świetnej pogodzie widać wodospady Niagara i okolice. Doczekaliśmy do zmroku, kiedy centrum finansowe ze swoimi drapaczami chmur rozświetli się co zawsze daje ładny widok. Jeszcze kilka chwil refleksji z nosem przyciśniętym do szyby i zjechaliśmy na dół. Tutaj przywitała nas gra świateł i kolorów, CN Tower jest podświetlana w różnych kolorach, obręcze na platformach widokowych zmieniają barwy i wzdłuż toru jazdy wind mamy migające i pędzące światła. Postaliśmy chwilkę i mijając ogromną halę sportową, która teraz nazywa się Rogers Ceneter (Rogers to chyba największy operator komórkowy i nie tylko, coś w stylu Polskiej Orange). Okrążając wieżę natrafiliśmy na wejście pod oszklony hol co było bardzo miłe bo temperatura mocno spadła w nocy. Ta droga doprowadziła nas do samego Union Station i nie musieliśmy wychodzić na zewnątrz, ciekawe że też wtedy nie przypomniałem sobie o tym wspaniałym wynalazku, jakim jest... nie to będzie w następnej części. Na stacji przywitała nas spora kolejka, ludzie wracali z pracy i dostanie się do GO Busa to był nie lada problem. Wystałem swoje w kolejce i udało się dotrzeć na noc do Mississaugi.

Toronto - Winter

Żeby tylko samochód nie zamarzł.

Kierowcy w Kanadzie mają dużo dodatkowych zajęć zimową porą. Przy dużych mrozach warto nie zapomnieć podłączyć samochód do gniazdka na noc...

...a rano trzeba odkopać.

Z ciepłej Kalifornii do mroźnej Kanady...

Pierwszy raz w życiu zapragnąłem świadomie pojechać do "zimnego" i na dodatek byłem tym podekscytowany. Pogoda w gorącej Kalifornii rozpieszcza i człowiek przywykł do słońca i całorocznej zieleni za oknem. Okres świąteczny nieodłącznie kojarzy się ze śniegiem, a moje dotychczasowe święta przeważnie spędzałem w jakichś tropikalnych rejonach świata. Tym razem spragniony prawdziwej świątecznej atmosfery skorzystałem z zaproszenia moich starych znajomych z Kanady. Rezerwując bilet za oknem miałem 23 stopnie Celsjusza, a miasto do którego zmierzałem, czyli Toronto pokryte było grubą warstwą śniegu, a temperatura była odwrotnością mojej - czyli 23 stopnie Celsjusza. To dopiero wyzwanie. Wbrew pozorom w Kalifornii nie trudno o ciepłe ubrania, ale z czystego lenistwa nie zaopatrzyłem się w nic specjalnego - poza zimową kurtką, która wyglądała na solidną.

Przelot musiałem tak zaplanować, żeby znaleźć się jak najbliżej granicy z Kanadą - loty bezpośrednie są kosmicznie drogie i kosztują prawie tyle samo co do Europy! Szaleństwo. Zakupiłem przelot z San Francisco do Chicago, a tam przesiadka do Buffalo - miasta w stanie New York, które leży prawie na granicy z Kanadą. Bałem się tylko niespodziewanych burz śnieżnych, które potrafią zamknąć każde lotnisko na wschodzie USA.
Na miejsce doleciałem bez większych kłopotów, jednak na lotnisku okazało się, że mój bagaż nie zdążył się przesiąść tak szybko jak ja i pozostało wypełnić odpowiedni druczek z podanym adresem, gdzie mają dostarczyć mi moją walizkę. Nie miało znaczenia, że podane namiary były w Kanadzie. Dzień wcześniej zarezerwowałem sobie on-line przejazd specjalnym busem, który kursuje pomiędzy lotniskiem w Buffalo a lotniskiem w Toronto. Wygodny, przestronny i co ważne przy przekraczaniu granicy - mniej formalności. Było późno w nocy i nie mogłem skorzystać z zwykłych autobusów|: Coach Canada czy Greyhound, których godziny kursowania nie bardzo mi pasowały. Oczekiwany transport zjawił się znacznie przed czasem i szczęśliwy, że nie muszę czekać pojechałem z jeszcze jednym pasażerem.
Dojazd do granicy zajął kilka minut, a pustki w budkach świadczyły o słabym ruchu. Niestety trafiła nam się pani, która chyba miała zły dzień lub pierwszy tydzień w pracy. Wymaglowała nas niesamowicie, aż zrobiło się nieprzyjemnie. Dostałem nawet tak głupie pytanie czy nie zamierzam przypadkiem pracować w Kanadzie - na co ja zrobiłem chyba wielkie oczy i bez zastanowienia odpaliłem "Ale tutaj jest zimno!" i chyba tym przekonałem służbistkę. Pasażera obok mnie też spotkał zestaw męczących pytań, a człowiek był jakimś wiceszefem wielkiej firmy, dla nich nie ma to znaczenia. Generalnie bardzo nie lubię przekraczać granicy USA lub Kanady, o ile oficer sprawdzający paszporty jest w miarę miły, to celnik może zgnoić równo każdego i samopoczucie po takim maglu może się bardzo zepsuć. Na szczęście nie kazali wyjmować bagaży i ruszyliśmy dalej dyskutując z mocno zdziwionym kierowcą, którego też ostro przemaglowano. Pierwszy raz spotkałem się z czymś takim od Kanadyjczyków, widać to kwestia ludzi i humoru. Oglądałem zza okna zaspy śniegu jakich dawno nie pamiętałem. Moje wszystkie ciepłe rzeczy były w zagubionej walizce :(. Bus odstawił mnie na wyznaczony "przystanek", gdzie czekał na mnie mój znajomy. Dotarcie do domu zajęło małą chwilkę, a wszystko przez ogromne zaspy i pługi które nie nadążały ze zgarnianiem śniegu. No to miałem swoją zimę!
W domu czekało mnie miłe powitanie, piękna choinka i ciepły kominek. Rano zaspy były tak wielkie, że trzeba było wykopać wejście do domu, oczywiście zabrałem się na ochotnika i latałem z łopatą jak nawiedzony, nawet sąsiedzi patrzyli dziwnie. Odśnieżanie wystarczyło na 2-3 godziny i potem trzeba było powtarzać wszystko od nowa. Kilka dni przed świętami spędziłem w mieście Mississauga, które można właściwie nazwać sypialnią Toronto. Osiedla domków jednorodzinnych wyglądają tutaj tak samo i szczerze nawet wprawny tropiciel indiański mógłby łatwo się zgubić. Wszystko wygląda identycznie. Nudno. Przywykłem do ciekawych widoków zza okna, a w tym rejonie nie miałem czego się spodziewać. Tylko piękny biały puch i przebijające słońce dodawało miejscu uroku.
Trudno zwiedzać miejsca przy dużych ujemnych temperaturach, ale spróbowałem, pojechaliśmy do starej dzielnicy Missisauga - Streetsville, gdzie jedna ulica po obu stronach z pięknymi starymi domkami pozwalała odczuć atmosferę świąt. Piękne ozdoby, światełka i choinki tworzyły trochę bajkowy krajobraz na małej przestrzeni. Po kilku minutach na mrozie - człowiek nie był w stanie już funkcjonować i szybko uciekliśmy do samochodu.
Po 24 godzinach o zagubienia bagażu pod drzwiami pojawił się Hindus (trzeba wiedzieć, że port lotniczy w Toronto to chyba interes rodzinny i pracują tam głównie ludzie z Pakistanu lub Indii, co troszkę szokuje) - dostarczył mi moją walizkę i coś tam marudził, że nie mógł się dodzwonić na numer podany na formularzu. Nie miał szans, nie dodał +1 przed moim numerem! Tak to wygląda, roaming jest automatyczny, numery podobne (w San Francisco zaczyna się od 415 a w Toronto od 416) ale na miejscu trzeba niestety dodać jedynkę przed numer wtedy dopiero uzyskamy połączenie.
Polubiłem bardzo lokalną sięć sklepów alkoholowych LCBO za Polskie browary, jest tutaj prawie wszystko co potrzeba :)

Winter Impression - Mississauga