czwartek, września 18, 2008

Yellowstone

Zostawiamy za sobą Cody i tamę Buffalo Billa. Przed nami cel wyprawy - Park Yellowstone. Najstarszy i najbardziej znany park na świecie. Przyznam, że nigdy mnie to miejsce nie pociągało i "zostawiłem" je na później :). Specjalnie też nie przygotowywałem się merytorycznie i nie przeczytałem nic o tym parku. Zostawiłem to na ostatni dzień i czekałem na jakieś zaskoczenie. Oglądając kilkakrotnie zdjęcia i słuchając opowieści nastawiłem się raczej negatywnie i teraz wszystko było w "rękach" Yellowstone, niech mnie przekona do siebie, niech mnie zaskoczy czymś czego jeszcze nie widziałem. A poprzeczkę postawiłem wysoko. Osobiście nie lubię miejsc, do których przyjeżdżają tysiące turystów zaczarowanych słynną nazwą Yellowstone i obawiałem się tłumów depczących po sobie ludzi. Droga numer 20 doprowadziła nas piękną trasą widokową do bramki wjazdowej zwanej Wschodni Wjazd (East Entrance), a do wyboru był jeszcze Północno-Wschodni Wjazd (Northeast Entrance), które przegrało jednak z odległością jaką trzeba by było pokonać, żeby tam dotrzeć. Zresztą z opinii ludzi spotkanych po drodze wynikało, że wschodni wjazd ma najciekawsze. Zatrzymaliśmy się na pamiątkowe zdjęcie przy tablicy z napisem Yellowstone i wjechaliśmy na teren Parku - legendy. Na bramkach wjazdowych trzeba było pokazać Pass lub zapłacić 25 dolarów, dostaliśmy tutaj mapki i gazetkę z aktualnymi informacjami o parku. Teraz pozostało szybko wybrać miejsce bazę z kampingiem, od której zaczelibyśmy zwiedzanie. Park Yellowstone przygotowany jest głównie dla zmotoryzowanych, nie znajdziemy tutaj tak dużej ilości tras hikingowych jak w innych parkach. Yellowstone to tak naprawdę dwie duże pętle tworzące cyfrę 8 i można przejechać ten park na wiele sposobów. Przejechanie północnej pętli to w zależności od zatoru na drodze może zająć około 2-3 godzin, a przejazd południową pętlą to ponad 3 godziny. Oczywiście jeśli trafimy na wolne RV lub zwierzęta na drodze to podróż może wydłużyć się o kilka godzin. Dopuszczalna prędkość na terenie parku nie pozwala na szybkie przedostanie się z miejsca na miejsce :) średnia 40-50 mil na godzinę, ale trafiają się też momenty że musimy toczyć się 25 mil na godzinę. Rangerzy i Policja jest wszechobecna na drogach. Tak więc obserwując "ósemkę" postanowiłem zrobić główną bazę wypadową na spojeniu dwóch pętli w miejscu (nie nazwę tego miasteczkiem ani wioską) zwanym Canyon Village. Byłem na bramce wjazdowej i do pokonania było niecałe 70 kilometrów, a po drodze chciałem zobaczyć najwięcej jak się uda. Droga była kręta co bardzo mi się spodobało, czego nie mogli powiedzieć pasażerowie :). Pierwsze co nas powitało to wyświetlacze policji informujące, że pali się jakaś część parku... Widzieliśmy śmigłowce latające nad nami z wodą do gaszenia płomieni. W oddali i to akurat z miejsca do którego jechaliśmy widać było wielki dym. Po kilku milach okazało się, że na szczęście pali się w miejscu oddalonym od szlaków turystycznych. Dojechaliśmy do wielkiego Jeziora Yellowstone i zatrzymaliśmy się w punkcie widokowym, jakoś nie czułem się porażony widokami i jak dla mnie brakowało mi czegoś, było za "płasko", bez ciekawej oprawy w postaci wysokich gór, po prostu jezioro i otaczający je las. Pojechaliśmy wzdłuż jeziora do Fishing Bridge, które było reklamowane jako miejsce, gdzie mogę zaopatrzyć się w niezbędne rzeczy i paliwo. Przejechałem to miejsce ... i wróciłem zdziwiony, że to ma być to miejsce! Kilka drewnianych domków i ogromny sklep-bar z pamiątkami, kilka pomniejszych sklepików oraz centrum informacji turystycznej. Benzyna droga, a w sklepach nic ciekawego. Wracając do samochodu na parkingu pod sklepem koło nas przeszedł jakby nigdy nic... bizon! Tubylcy nawet nie podnieśli wzroku, a turyści stali w szoku, a tylko nieliczni łapali za aparaty. Wyluzowany bizon przyszedł by zwyczajnie pochodzić po wiosce :). Ruszyliśmy trasą na północ do Canyon Village. Po drodze krajobraz specjalnie się nie zmieniał i tylko wypalone kikuty drzew urozmaicały widoki. Za to po kilku milach dotarł do nas zapach siarki, co oznaczało, że gdzieś w pobliżu są jakieś gejzery. Zjechaliśmy na pierwszy napotkany parking i okazało się, że trafiliśmy do Mud Volcano, miejsca - w którym z ziemi wydobywa się masa szarego błota, bulgocze, paruje i wydziela przykry zapach. Chodząc po specjalnie przygotowanych podestach można dokładnie z bliska przyjrzeć się tym zjawiskom. Ruszyliśmy dalej. Gdzieś w połowie drogi zatrzymał nas wielki korek, samochody stały, a ludzie na zewnątrz gdzieś biegli do przodu lub stali na poboczu, już nawet przestraszyłem się, że był wypadek i utkniemy na kilka godzin - droga jest jedno pasmowa. Po jakiejś chwili wyszliśmy zobaczyć co się dzieje, i ku naszemu zdziwieniu duże stadko bizonów postanowiło przejść z jednego pastwiska na drugie wybierając najwygodniejsza dla nich trasę, która akurat przebiegała przez naszą drogę. Kilka bardziej dowcipnych bizonów stanęło dęba na środku drogi i uparcie stało nie ruszając nawet ogonem! Po kilkunastu minutach spora część zeszła z jezdni i pozostał jeden największy, nie pozostało nam nic innego jak ruchem wahadłowym omijać sterczącego złośliwie po środku drogi bizona. Całe wydarzenie trwało około godziny. Tuż przed Canyon Valley na mapce wyszczególniona była atrakcja w postaci wodospadu, a że byliśmy blisko to postanowiliśmy tego samego dnia tam zajechać. Skręciliśmy w prawo na Upper and Lower Falls w kierunku South Rim, po kilku milach zatrzymaliśmy się na wielkim parkingu oczywiście zapchanym na maxa. Atrakcją okazał się taras widokowy na ogromny wodospad w dolinie przed nami. Widok warty był zjazdu z drogi. Byliśmy na sporej wysokości, z której widać było całkiem ładną panoramę okolicy z perełką w postaci wodospadu. Kilka chwil na zdjęcia i spacer po okolicy i ruszyliśmy z powrotem do wioski. Widziałem z góry ludzi stojących przy barierce tuż przy wodospadzie i tam skierowaliśmy samochód. Dojazd do tego miejsca nie był możliwy, z jakiś powodów droga była zamknięta dla samochodów i pozostało udać się tam na piechotkę. Widoki już nie tak urzekające, ale blisko wody. Wróciliśmy na parking jak się okazało zaparkowaliśmy w Canyon Valley, a na to miejsce składał się hotel-resort z restauracją, sklep i kilka budynków... wyszło na to, że przez przypadek wylądowaliśmy u celu który nas mocno rozczarował. Kilka metrów dalej droga prowadziła do bardzo dużego jak się okazało campingu. Obsługa i procedury biurokratyczne jak w hotelu wysokiej klasy! Recepcja z kilkoma stanowiskami i miły pan, który bardzo dokładnie sprawdził moje dokumenty i pobrał opłatę chyba 20 dolarów. Wiedziałem wszystko :) Gdzie dojechać, gdzie się wykąpać i czego nie robić, a tego było najwięcej. Generalnie schować wszystko co mamy do bagażnika i nic poza śpiworami i latarkami nie brać do namiotu. Misie są wszędzie i na ich punkcie panuje tutaj prawdziwa psychoza. Oczywiście dużo ludzi, którzy rozbili się koło nas za bardzo się tym nie przejmowała i dookoła roztaczały się zapachy grillowanego mięsa... Miejsca na nocleg na kempingach to Amerykanie mają świetnie przygotowane, nikt na nikim nie leży - stanowiska są wystarczająco oddalone od siebie, więc każdy ma sporo prywatności. Spoty na namiot i samochód przygotowane są bardzo dobrze, każdy na swój stół i ławy, oraz miejsce na grilla i ognisko. Odległości pomiędzy stanowiskami są duże co pozwala nawet trochę pohałasować. I tak jest w większości pól namiotowych w USA. Noc minęła spokojnie, bez misiów. Rano zaczęliśmy następny etap i ruszyliśmy na północną pętle (Loop). Poranek był słoneczny, a niebo - niebieskie idealnie pod zdjęcia :). Po kilku minutach zatrzymał nas mały korek, wcześniej nauczeni wiedzieliśmy, że oznacza to, że ktoś coś zobaczył i obserwuje lub robi zdjęcia, albo jakiś zwierzak przechodzi przez jezdnię. Tym razem był to czarny niedźwiedź, przechadzał się zboczem wzdłuż drogi. Ludzie robili zdjęcia nie wychodząc z samochodów, żeby nie zablokować drogi. Jak tylko misio schował się między drzewami korek natychmiast się rozładował. Po następnych kilku minutach natrafiliśmy na duże stado bizonów pasących się przy rzeczce, widok tych dzikich zwierząt już nie robił takiego wrażenia i tak miało pozostać do końca, po prostu bizony widzieliśmy już co chwila i stały się takim "normalnym" widokiem, że aż nudnym. Po kilku milach zjechałem na punkt widokowy, z którego widać było wielki połacie lasów, jeden wielki dywan z drzew, wszędzie jak okiem sięgnąć. Zastanawiałem się jakby to było zapuścić się w tą dzicz... ile by zajęło przebycie tego terenu pod warunkiem, że by nas nikt nie zjadł :). Następnym punktem na mapie był Tower Fall i jak to bywa w Yellowstone, wszystko jest przy głównej drodze. Zatrzymaliśmy się na parkingu koło jedynego w okolicy budynku z pamiątkami i barem. Dalej trzeba było przejść !!! :) kilkanaście metrów i wyszliśmy na punkt widokowy na wysoki wodospad. Zdecydowanie jedyna atrakcja w okolicy. Wodospad nie imponuje - jest jedynie ładnie wkomponowany między skały, co ładnie wygląda z daleka. Nieopodal mamy szlak, którym można wybrać się na niewielki hiking. Ruszamy dalej i mijamy Tower-Roosevelt i skrzyżowanie z drogą na północno-wschodnie wrota parku. Jedziemy chwilę równolegle do grupy ludzi na koniach, którzy postanowili skorzystać z lokalnej atrakcji jaką jest przejażdżka koniem po okolicy. Mijamy też rowerzystów, którzy mają niesamowitą kondycję jeżdżąc po okolicy. Po kilku milach skręciliśmy do następnej atrakcji na mapce, tym razem to kawałek skamieniałego drzewa, które dla odmiany stoi, a nie leży - jak większość skamieniałych drzew w innych parkach. Warto zobaczyć jeśli ktoś nie widział. Widoki nie zmieniają się dalej, za oknem drzewa, drzewa, wypalone drzewa itd. Docieramy do Mammoth Hot Springs skrzyżowania z drogą do północnych wrót parku. Miejsce przypomina lokalny odpowiednik "Ciechocinka" :) Miejsce wydaje się tętnić życiem w porównaniu z innymi miejscami w Parku. Atrakcją są Mammoth Hot Springs Terraces czyli wapienne tarasy, które wydają się być kopią tarasów z Pamukale w Turcji z tą różnicą że tutaj nie można wchodzić. Przemieszczamy się po drewnianych podestach. Dominują śnieżnobiałe kolory, ale często są przemieszane z pomarańczą i brązem od porastających je glonów. To spory kawałek do przejścia i droga wije się na szczyt wzgórza z wapnia, z którego mamy świetny widok na okolicę - przyznaję, że rzeczywiście wartą zobaczenia. Większość pętli przejechaliśmy, teraz droga prowadzić zaczyna na południe. Czas mija, a widoki bez zmian, jedyną atrakcją po drodze są jelenie, które stadami pasą się przy drodze. Wygląda na to, że turyści stosują się do ograniczenia prędkości i nie widzę żadnych potrąconych zwierząt na poboczach. Po niecałej godzinie docieramy do Norris, skrzyżowania dwóch pętli (środek cyfry 8), można tu zwiedzić pobliskie Muzeum Randżersów. W tym rejonie zwanym Norris Geyser Basin znajdziemy jedną z większych atrakcji parku, Steamboat Geyser, podobno największy gejzer na świecie, który wyrzuca w trudnych do przewidzenia odstępach czasu wodę na wysokość ponad 100 metrów. Wracamy łącznikiem między dwoma pętlami w stronę naszego campingu w Canyon Village. Zbaczamy tylko na równoległą widokową drogę Virginia Cascade Drive, gdzie widoki są naprawdę niezłe, a jazda momentami nad krawędzią urwiska robi duże wrażenie zwłaszcza na towarzyszach podróży :). Camping witamy z radością, zmęczenie jednak jest i każdy marzy o odpoczynku. Oczywiście Park można przejechać w jeden dzień, ale jeśli mamy czas - to warto to zrobić bez pośpiechu. Rano opuszczamy nasz kamping, północna pętla cała zaliczona, pozostaje nam dolny "brzuszek ósemki" czyli południowy Loop. Postanawiam wrócić łącznikiem do Norris, żeby zacząć od zachodniej strony i kierować się na południe. Po kilku minutach zatrzymał nas korek, pierwsza myśl to jakiś zwierzak na drodze, niestety kiedy tylko zobaczyłem samochody zakręcające i wracające z powrotem usłyszałem, że w połowie drogi był wypadek - i postój w korku może zająć kilka godzin. Co za pech, najbardziej newralgiczny punkt - droga między Canyon Village i Norris była nieprzejezdna! Cały plan w tym momencie się sypał. Pytanie jak dotrzeć do Old Faithful, żeby nie stracić za wiele czasu i nie jechać tą samą drogą... Decyzja zapadła i ruszyliśmy na południe. W połowie drogi do Lake Village trafiliśmy znowu na stado bizonów przebiegające przez drogę, już przed oczami miałem wizję stania w korku i czekania aż bizony zejdą z jezdni... Szczęście w nieszczęściu, że samochody przed nami były kierowane przez tubylców, nikt się nie zatrzymywał do zdjęć i dość sprawnie udało mi się "wymusić" na stadzie bizonów zatrzymanie się, zatarasowałem wozem ich trasę przemarszu i wykręcając poboczem jako ostatni wóz uciekłem przed stadem, reszta wozów za mną utknęła w korku i tylko widziałem tumany kurzu przewalające się na drugą stronę drogi. Zatrzymaliśmy się na chwilkę w Bridge Bay i chwilkę pozazdrościłem ludziom łódek w marinie, hmm dobry pomysł przywieść swój jachcik i popływać po Jeziorze Yellowstone... W West Thumb odbiłem na zachód i po niecałej godzinie byłem w atrakcji numer jeden Parku Yellowstone - Old Faithful. Miejsce to już ogromny turystyczny kompleks, jak dla mnie to "fabryka". Duże hotele, restauracje i przeogromny parking. Pierwsze kroki skierowaliśmy do Centrum Informacji Turystycznej (Visitor Center), gdzie na drzwiach wywieszona była kartka, o której nastąpi następna erupcja gejzera. Szczęście powoli zaczynało się do nas uśmiechać, mieliśmy 10 minut na podejście kilka metrów do ławek ustawionych w półkolu, tworzących swego rodzaju amfiteatr. Większość miejsc była zajęta przez tłumy turystów. Znaleźliśmy wolny kawałek ławki w pierwszym rzędzie i po 15 minutach (opóźnienie 5 minutowa :) wystrzeliła woda na kilkanaście metrów. Trwało to nie więcej niż pięć minut i wszyscy rozeszli się oglądać pozostałe miejsca. Przyznam, że nie rozumiem dlaczego wszyscy upodobali sobie ten "stary wierny gejzer" ? Może dlatego - że da się przewidzieć bardzo dokładnie każdą erupcję. Mnie tego typu atrakcje jakoś nie przyciągają, ale że jestem ciekawy wszystkiego - to spróbowałem. Od miejsca gdzie znajduje się Old Faithful zaczyna się szlak, który prowadzi nas pomiędzy pomniejszymi gejzerami i oczkami wodnymi w przeróżnych kolorach. O ile słynny gejzer mnie jakoś nie przekonał do swojego uroku, to cały szlak po okolicy warty był poświęconego mu czasu. Szlak jest bardzo długi, można nawet wejść na pobliską górę, gdzie mamy świetny widok na całą okolicę. Koloryt i kształty małych jeziorek i gejzerów może oczarować. Palety barw niesamowite, czasem miałem wrażenie, że koło mnie płynie lawa z wulkanu lub stoję przy turkusowym jeziorze. Ale najlepsze było przede mną. Po sporym spacerze na szlaku wróciliśmy do samochodu i po kilku kilometrach zatrzymałem się w Midway Geyser Basin. Podreptaliśmy do pierwszego cudu natury czyli pastelowo "soczyście" niebieskiego jeziorka, z którego unosiła się para powodując, że czułem się jak w bajce. To jak chodzenie we mgle, gdzie co jakiś czas kurtyna odsłania piękne jezioro. Ale ja spieszyłem się do Grand Prismatic Spring, następnego jeziorka - tylko że ... i tutaj zastanawiam się jak tu opisać coś co nie da się słowami opisać. Tu jest gra kolorów, odcieni. Wyobraźmy sobie jezioro zrobione z płynnego złota (albo powierzchnię słońca) które w środku ma turkusowe oczko, a na krawędziach wszystkie odcienie brązu i pomarańczy z palety czarodzieja :) A nad tym unosi się para, która nadaje temu miejscu niepowtarzalny klimat. Oj posiedziałem tam długo, naprawdę nie chciałem wracać. Widziałem ludzi na przeciwległym wzgórzu, z którego świetnie widać panoramę jeziora, ale już nie miałem siły wdrapywać się tam. Pora się zbierać i cieszę się, że na koniec zobaczyłem to miejsce, jest to według mnie numer jeden całego Parku Yellowstone. Pojechaliśmy jeszcze do Lower Geyser Basin i Firehole, ale po Prismatic Springs nic już nie zrobiło wrażenia. Pora była opuścić Park, który jak dla mnie jest mocno przereklamowany, jedynie duża ilość dzikich zwierząt jest niezaprzeczalnym atutem tego miejsca. W kolejce czekał Grand Teton National Park.