środa, lipca 09, 2008

Kraina wygasłych wulkanów.

Następny długi weekend oznaczał następną wyprawę, a że lato w pełni można poważnie eksplorować północ Kalifornii i Oregon, nie obawiając się śniegu i opadów deszczu. Tym razem nie planowałem trasy i z wielką chęcią podłączyłem się do dużej grupy znajomych. Ruszyliśmy bardzo wczesną porą w konwoju złożonym z trzech samochodów - w każdym po cztery osoby - skład był mieszany narodowościowo co ciekawie prognozowało na przyszłość. Celem był południowy Oregon z jeziorem w wulkanie Crater Lake i Lassen Volcanic Park w północnej Kalifornii. Wyruszyliśmy nietypowo dla mnie, bo z miejscowości Concord na wschód od San Francisco - jest to miejsce, które upodobali sobie Polacy także język polski nie dziwi na ulicy. Przebiliśmy się mniejszymi drogami do biegnącej wzdłuż oceanu na wysokości miasteczka Bodega Bay autostrady numer 1. Trasę tą pokonywałem już wiele razy ale przyznam, że zawsze jestem oczarowany jej urokiem. Minęliśmy Fort Ross, Manchester i zatrzymaliśmy się na śniadanie w kameralnym miasteczku Mendocino. Stare, drewniane domki i piękne klifowe wybrzeże sprawiły, że chętnie zasiedliśmy na balkonie jednej z lokalnych restauracji. W tym czasie odbywała się parada z okazji 4 lipca i ulice były pełne ludzi. Zabawnie było kiedy zobaczyliśmy napis przy pikniku "Polish Dogs", chwila konsternacji - czy sprzedają tutaj polskie psy :) ? Z pomocą przyszedł nam mieszkaniec miasta i okazało się, że to specjalne hot dogi. Najedzeni (i to był błąd dla niektórych) ruszyliśmy dalej i po kilkudziesięciu milach droga numer 1 łączyła się z autostradą 101. Na tym odcinku droga jest bardzo kręta - osoby z chorobą lokomocyjną doświadczyły tego na sobie bardzo mocno. Wszyscy pasażerowie jednego z samochodów w konwoju wymiotowali. Spowodowało to przerwę w podróży. Hm może jestem dziwny, ale ja uwielbiam jeździć po serpentynach i robić ostre zakręty. W miejscowości Leggett droga zrobiła się już w miarę prosta bez zbytnich zawijasów i wjechaliśmy na teren Humboldt Redwoods State Park. Pokierowałem znajomych na zjazd z autostrady 101 w miejscowości Phillipsville, gdzie zaczynała się słynna Avenu of the Giants. Droga prowadzi równolegle do autostrady między ogromnymi drzewami Redwoods - uczucie jest niesamowite, porównywalne do jazdy w kanionie z tym wyjątkiem, że zamiast skał po bokach mamy gigantyczne drzewa. Dociera tu niewiele światła, a drzewa rosną tuż przy samej drodze i nie ma pobocza. Co chwila są zjazdy na małe punkty postojowe skąd można wybrać się na treking lub w wyznaczonych miejscach rozbić namiot. Avenu ciągnie się przez kilkanaście mil i kończy przed miejscowością Scotia. Po tak przyjemnej dla oka przejażdżce wróciliśmy na główną drogę i mknęliśmy do Eureki - całkiem sporego miasta w tym rejonie. Zrobiliśmy zapasy jedzenia oraz picia w supermarkecie i kontynuowaliśmy podróż. Po południu dojechaliśmy do pierwszego celu wyprawy Redwood Park, który ciągnie się wzdłuż wybrzeża Pacyfiku. Zajechaliśmy do centrum turystycznego i zebraliśmy potrzebne informacje na temat tego, co można zobaczyć w okolicy. Jako, że była to spora grupa, każdy miał inny pomysł na spędzenie reszty dnia, w końcu doszliśmy jednak do kompromisu i wjechaliśmy na teren parku. Godzina była późna i musieliśmy dotrzeć do wyznaczonego miejsca przed zamknięciem bramek. Wąska i wyboista droga, pełna dziur i kałuż doprowadziła nas do miejsca zwanego Fern Canyon na terenie Praire Creek Redwoods State Park (część całości Redwoods). Wszyscy ruszyliśmy na przechadzkę między wielkimi drzewami, trasa prowadziła faktycznie przez kanion, którego ściany porośnięte były paprociami i mchem, a ścieżka wiła się i mieszała z małym strumykiem. Zwalone drzewa blokowały drogę i trzeba było sporo wysiłku żeby ominąć wszystkie przeszkody. W połowie szlaku kanion zwężał się bardzo i szedłem w tunelu z paproci, niesamowite wrażenia! Brakowało tylko dinozaurów - miejsce wyglądało jak nieruszone od tysięcy lat. Nakarmieni pięknymi widokami wróciliśmy do rzeczywistości, wydzwoniliśmy pobliskie kempingi i wybraliśmy jeden w mieścinie Klamath (nazwa Klamath występuje tak często, że trudno się momentami połapać, jakby mało było nazw do wyboru). Wieczorkiem zrobiliśmy sobie kolacje z kiełbasek pieczonych przy ognisku. Rano latynoska koleżanka zrobiła pobudkę w dość piskliwy sposób - zerwałem się zaniepokojony czy kogoś nie mordują, na szczęście okazało się, że nie :). Szybkie śniadanie i pora ruszać w drogę. Pojechaliśmy w stronę Crescent City uroczego miasta prze granicą z Oregonem. Zatrzymaliśmy się jeszcze w punkcie widokowym, z którego widać wielką plaże i skaliste wybrzeże, zdjęcia wyszły pocztówkowe :). Za miastem odbiliśmy na autostradę numer 199, która biegła przez piękne tereny Lasów Siskiyou, na pewnym odcinku wjechaliśmy w góry i stopniowo wjeżdżaliśmy na wyższą elewacje. Widoki jaki mieliśmy zapierały dech w piersiach, zielone zbocza gór i kręte koryta rwącej rzeki z pięknym słońcem czarowały nas na tyle, że zwolniliśmy aby delektować się miejscem i chwilą. Brakowało jedynie miejsc do zatrzymania na zdjęcia, a szkoda. Po pewnym czasie minęliśmy Medford, duże miasto jak na Oregon i zjechaliśmy na widokową drogę 62, która zaprowadziła nas do celu wyprawy. W rejon Crater Lake wjechaliśmy od południa i zatrzymaliśmy się na pierwszym postoju widokowym. Krater jest jedynym Parkiem Narodowym w Oregonie i honorują tu kartę na wszystkie parki narodowe w USA. Jest to najbardziej malowniczy krater wulkaniczny w Ameryce Północnej, w którego wnętrzu kryje się przepiękne, głębokie szmaragdowe jezioro. Dwie wysepki wynurzające się nad powierzchnię jeziora są w rzeczywistości wierzchołkami mikroskopijnych wulkanów, powstałych już po wybuchu na dnie krateru. Crater Lake jest głębokie na 592 metry i jest 7 najgłębszym jeziorem na świecie. Bardzo trudno było nam znaleźć miejsce do zaparkowania samochodu i musieliśmy zostawić samochód na poboczu, gdzie między soczyście zielonymi drzewami prześwitywał mocny granatowy kolor jeziora. Wyrwałem się pierwszy z aparatem i dotarłem nad krawędź wulkanu. Stanąłem jak wryty, wiele widziałem, ale to co teraz zobaczyłem było rewelacyjne - na wprost mnie płaska tafla granatowego jeziora wydawała się wręcz nienaturalna, nie wiem czy znajdę w palecie kolorów ten kolor! Kontrastowała z nim zieleń otaczających drzew i biel śniegu na ścianach krateru. Po prostu bajkowo. Widziałem miny ludzi, którzy podchodzili do krawędzi i tak samo jak ja stawali oszołomieni. Uroku dodawała mała wysepka Wizard Island, na którą można popłynąć łodzią i wdrapać się na jej szczyt. Dookoła Crater Lake biegnie droga (Rim Drive), którą można objechać jezioro, ale w czasie kiedy my byliśmy północno-wschodnia część była zamknięta. Ruszyliśmy na objazd zatrzymując się w każdym punkcie widokowym - zaskoczyły mnie tłumy ludzi jakie odwiedzały to miejsce, tego dnia 80% turystów to byli Hindusi, a reszta Azjaci. Wzdłuż drogi leżały wielkie ilości śniegu, który nie topniał mimo panujących upałów. Zatrzymaliśmy się w punkcie gdzie zaczyna się trasa piesza wzdłuż ściany krateru i schodzi do jeziora. Zeszliśmy szybkim tempem - zajęło to nam około 20 minut - na dole znajduje się pomost, z którego odpływają łodzie na Wizard Island ale tego dnia nie było rejsów. Mocno rozbawiły mnie tabuny miniaturowych wiewiórek, chipmonk (wiewiórka ziemna-pręgowiec), nie spotkałem bardziej pociesznego zwierzątka, przeurocze i lubi pozować do zdjęć ! Wejście na górę zajęło już dwa razy więcej czasu. Wsiedliśmy do wozu i pojechaliśmy na pozostałe punkty widokowe, widok z różnych miejsc zachwycał, zmieniała się perspektywa i kolory w zależności od kąta padania promieni słonecznych i zachmurzenia. Powoli kończył się dzień i ruszyliśmy w drogę powrotną, szkoda opuszczać to miejsce, ale polecam je każdej osobie odwiedzającej tą część Ameryki. Pojechaliśmy na południe drogą numer 97 w stronę Klamath Falls gdzie mieliśmy zamiar poszukać kempingu, krajobraz po drodze uspokajał się powoli, nie było tylu ładnych widoków. Minęliśmy jezioro Upper Klamath, które wyglądało ładnie ale niczym szczególnym nie przyciągało, znaleźliśmy miejsce noclegowe i rozstawialiśmy namioty. Rano nie spiesząc się zbytnio podjechaliśmy kilka mil do centrum informacji turystycznej w której dostaliśmy mapki a na pytanie czy znajdują się tutaj jakieś wodospady (w końcu nazwa miejsca to Wodospady Klamath), panie się tylko uśmiała :). Pozostało nam zobaczyć tylko mokradła Klamath Wildlife Area ale to bardziej świat ornitologów niż miejsce warte zatrzymania się na dłużej. Następnym miejscem do zobaczenia były Lava Beds National Monument już na terenie Kalifornii. Pogubiliśmy się trochę na lokalnych drogach co wprowadziło nerwową atmosferę ale wybrnęliśmy z tego i dojechaliśmy do celu. Lava Beds do mało znany park z ogromną ilością wulkanicznych jaskiń i ogromnych mas czarnej lawy. Główną atrakcją tego miejsca są jaskinie, które można zwiedzać samemu lub z przewodnikiem, warto zaopatrzyć się w latarkę (można wypożyczyć) i ciepłe ubranie. Wejścia do sieci ciemnych tuneli znajdziemy tuż za centrum informacyjnym, jest to tak zwany Cave Loop Road. Zwiedziliśmy kilka wybranych miejsc i wróciliśmy na główną drogę żeby dojechać do pobliskich małych kopców które są wygasłymi kominami wulkanicznymi. Wróciliśmy do wjazdu do Parku i skręciliśmy na drogę która prowadziła do miejsca w którym w 1872 armia amerykańska toczyła wojnę z lokalnym plemieniem indiam Modoc. 52 wojowników pod dowództwem "Kapitana Jacka" przeciwstawiała się 600 żołnierzom armii amerykańskiej przez ponad 5 miesięcy! Ostatecznie indianie wycofali się tracąc jedynie 5 wojowników. Przechadzając się po terenie bitwy, przestałem się dziwić jak Indianie mogli tak długo bronić się przed przeważającymi siłami wojska. Cały teren to jedna wielka fortyfikacja, połączona ze sobą labiryntami ścieżek i otworów wulkanicznych, bardzo trudna do zdobycia. W środku pola stoi indiański "totem", przy którym ludzie zostawiają pamiątki. Wróciliśmy z pieszej wędrówki i wyjechaliśmy z terenu parku. Zatrzymaliśmy się na chwilkę w Petroglyph Point gdzie na ogromnej skale wyryte były rysunki zachowane w dobrym stanie. Ostatnim celem wyprawy był oddalony o kilkadziesiąt mil Lassen Volcanic National Park, który warty odwiedzenia jest tylko latem. 22 Maja 1915 roku miał miejsce wybuch wulkanu Lassen, który wyrzucił masę lawy na wysokość 9 kilometrów a szczyt został rozerwany. Do parku wjechaliśmy widokową drogą numer 89, przejechanie całego parku bez chodzenia po szlakach to niecała godzina. W informacji turystycznej zostaliśmy poinformowani gdzie można się udać a ja dostałem nawet wykaz miejsc z widokami dla fotografów!. Nie wracając do samochodu ruszyliśmy do pobliskiego Jeziora Manzanita, które można obejść w kilkanaście minut. Woda była w nim tak przejrzystą, że widziałem dokładnie roślinność na dnie, ryby i bobry. Widoczki były piękne ale najlepsze czekało mnie w połowie drogi gdzie widok mnie oszołomił, w tle pasmo gór z sosnowym lasem w dole odbijające się w tafli jeziora ... zrobiłem chyba jedna z najładniejszych "fototapet" w życiu :). Zabawne że jak fotografowałem koło mnie na wyciągnięcie ręki pod drzewem stała wystraszona sarna, która bała się ruszyć. Uciekła jak podeszła reszta ludzi. To było drugi po Crater Lake miejsce, którego nie da się zapomnieć. Wróciliśmy na drogę i przejechaliśmy park zatrzymując się w wyznaczonych punktach. Droga wiła się wśród gór i pozostałości po wybuchu wulkanu, porozrzucane wielkie głazy i połamane drzewa. W środku parku leży malownicze jezioro Summit, wokół którego rozciągają się tereny kempingowe (dla twardzieli, tyle tu komarów że strach wychodzić z namiotu) wjazd od Summit North i South. Kilka mil dalej na południe zaczyna się strome, wysokie na ponad 3000 metrów wzniesienie, na którego szczyt zwany Lassen peak prowadzi szlak długości 8 kilometrów. Jadąc dalej dotarliśmy do jeziora Emerald, które słynie z intensywnego zielonego koloru wody. Opcją z której nie skorzystaliśmy były pobliskie gorące źródła Bumpass Hell Valley. Przed końcem parku mijaliśmy jeszcze Sulphur Works, miejsca w którym z kominów w ziemi wydobywa się żrąca para a wszędzie czuć siarkę. Park oferuje dużo szlaków i myślę, że to będzie cel wyprawy na więcej niż jeden dzień, boje się pomyśleć jakie widoki mnie ominęły gdybym poszedł na treking. Powoli robiło się ciemno a przed nami kawał drogi do pokonania, w połowie drogi do głównej autostrady zostaliśmy zatrzymanie przez czujnego CHP (California Highway Patrol), za szybko jechaliśmy. W miejscowości Red Bluff spotkałem kolegę z dziewczyną i przesiadłem się do ich samochodu, mieszkają w San Francisco co było mi bardzo na rękę. Do domu dojechaliśmy nawet szybko mijając Sacramento i Oakland. Wyprawa narobiła mi smaka na północne tereny Kalifornii i na pewno odwiedzę je szybko, Mt. Shasta i okolice wołają...

Crater Lake / Lassen Park