piątek, stycznia 30, 2009

Magic places: Coolbrith Park

Jeśli dasz radę dotrzeć w to miejsce, to możesz je mieć tylko dla siebie, albo poczuć że możesz :). Wspaniałe miejsce aby odpocząć po wspinaczce ulicą Taylor lub wdrapywaniu się po schodach od ulicy Vallejo. Parku kryje w sobie tarasy, które leżą na stromym wzgórzu i z żadnego z nich nie sposób zobaczyć, kto znajduję się na następnym. Miejscowi kochają ten park, gdyż czuje się jak w ukrytym przed turystami ogrodzie ze spektakularnym widokiem na zatokę i Downtown. Park nazwano na cześć Iny Coolbrith, poetki żyjącej w latach 1842-1928. Bibliotekarki i siostrzenicy Proroka Mormonów - Josepha Smitha. Ina wprowadziła w świat książek Jacka Londona i Georga Sterlinga, późniejszych twórców literatury amerykańskiej. W 1915 roku została pierwszą laureatką w dziedzinie poezji w Kaliforni nadawaną przez Uniwersytet Kalifornijski.
Coolbrith Park

Zielone papugi

Okolice Telegragh Hill i Coit Tower do niedawna w cicha dzielnica stała się hałaśliwa a wszystko za sprawą małych zielonych papug. Dzikie stada krążą nad domami i wydzierają się wniebogłosy. Dodają kolorytu okolicy i są swoistą atrakcją. Jeszcze rok temu można je było spotkać w Coolbrith Park na Russian Hill, gdzie wdzięcznie pozowały do zdjęć. Potem wszystko przycichło i myślę, że dużo zasługi w tym siedzącym cicho na gałęziach sokołom :).
Jak na razie najwięcej zielonych ptaszków z czerwoną główką można spotkać na drzewach przy Coit Tower.


Paliwo w San Francisco - styczeń

Styczeń 2009

cena za 1 galon (3.7 litra)

środa, stycznia 28, 2009

Rower na godziny w SF.

Władze miasta San Francisco postanowiły (w końcu) wprowadzić pilotażowo publiczny system wynajmu rowerów wzorowany na słynnym Paryskim -Vélib’.
Program ten obejmie 50 rowerów umieszczonych na pięciu stacjach. Na każdej stacji będzie znajdowało się od 9 do 12 rowerów i dana stacja będzie musiała zapewnić około 50 procent więcej rowerowych miejsc parkingowych w celu prawidłowego funkcjonowania systemu zwrotu rowerów. Pilotażowo pierwsze stacje znajdować się będą w FinancialDistrict, Mission Bay, the Presidio, Civic Center and the City College campus.
Chętni do używania rowerów będą musieli zarejestrować się przez internet na stronie San Francisco Municipal Transport Agency (SFMTA), która to agencja zarządza programem "City's Bicycle". Rejestracja wymagać będzie karty kredytowej z której potrącona zostanie opłata roczna i opłaty godzinowe oraz w celu zabezpieczenia na wypadek utraty roweru. Mam nadzieje, że stacje będą dobrze zabezpieczone, ParyskiVélib’ miał swoje wzloty i upadki, tysiące rowerów ginie lub jest niszczone przez wandali... zobaczymy jak będzie to wyglądać w SF (w końcu Paryż już dawno stracił swoją tożsamość i równie dobrze mógłby być stolicą Afryki :). Patrzę na nazwy stacji i zastanawiam się czy pomysł z umiejscowieniem jednej na Civic Center jest dobrym pomysłem? Możliwe, że już niedługo trzeba będzie wybudować na Tenderloin dodatkowe ścieżki rowerowe :):):)

Telewizja Cyfrowa coming [NOT so] soon...

Amerykański Senat zgodził się opóźnić o 4 miesiące planowane przejście z telewizji analogowej na cyfrową. Zamiast 17 lutego USA przejdą na telewizję cyfrową 12 czerwca. Zwolennikiem późniejszego przejścia na sygnał cyfrowy był sam Barack Obama. Według Senatu Stany Zjednoczone nie są jeszcze gotowe na taką zmianę. Cztery miesiące powinny pomóc. Obywatele USA potrzebujący pomocy finansowej przy przejściu z sygnału analogowego na cyfrowy otrzymali od państwa bony warte 40 dolarów - można je zamienić w odpowiednich punktach na dekodery. Decyzja zapadła ale jest to chyba zły czas na nową telewizję, duża liczba ludzi nie jest finansowo przygotowana na takie wydatki.

UPDATE: Nie przeszło w House of Representatives i nie będzie opóźnienia!
Wracamy do daty 17 Luty 2009...

Telewizja Cyfrowa w USA

Moje Lapidarium: Podróż przez Meksyk.

Pamięć bywa ulotna, wspomnienia zanikają, zdjęcia w albumach blakną a te na cyfrowych nośnikach dobrze chronione może pożyją trochę dłużej.
Podróże, które są moją wielką pasją zacząłem jeszcze w epoce, kiedy media cyfrowe dopiero raczkowały i jedyną formą zapamiętywania chwil była karta papieru. Nie jestem w stanie spamiętać ile straciłem zdjęć a ile mogłem zrobić... Do niedawna ta forma przedstawiania świata jaki widziałem została wsparta przez wspaniały wynalazek jakim jest Blog. Pozwala na spisanie wypraw, które odbyłem, podzielenie się refleksjami i udzieleniu rad.
Przemyślenia, które przelatują mi przez głowę nasunęły mi pomysł spisania podróży, które odbyłem w przeszłości.
Warto zostawić jakiś ślad po sobie i dla siebie a przy obecnym stylu życia obawiam się, że dość szybko mogę doczekać się wizyty gościa z Niemiec - Pana Alzheimera :).
Pozwoliłem sobie na rozpoczęcie całej serii wspomnień nawiązujących tytułem do serii książek naszego rodaka Ryszarda Kapuścińskiego... Lapidarium.



Alkohol w Ontario

Detaliczna sprzedaż piwa i innych alkoholi jest zmonopolizowana w Ontario - odbywa się pod szyldem LCBO (Liquor Control Board of Ontario). "Liquor Store" LCBO obok win i mocnych alkoholi oferuje piwo importowane. Firma ta jest tylko dystrybutorem. Dostępność jakiegoś gatunku uzależniona jest od importera i od lokalnego zapotrzebowania. W Toronto i okolicach, a w szczególności w Mississauga , gdzie mieszka bardzo wielu Polaków, polskie piwa są łatwo dostępne i to w dość szerokim wyborze. W przeciętnym sklepie piwnym w moim mieście więcej jest gatunków piw polskich niż czeskich lub niemieckich. Generalnie dostępne są min: Żywiec, Leżajsk, EB, Warka, Okocim.

Innym miejscem gdzie można kupić TYLKO PIWO (głównie produkowane w Kanadzie i USA) jest sieć sklepów "Beer Store" - przypomina małe hurtownie i raczej nie jest to rodzaj sklepu gdzie można wpaść po jedną butelkę piwa.
Kanadyjczycy preferują browary Molson Canadien i Lobbatts Blue. Browary te także wytwarzają szereg europejskich piw na licencji np. Stella Artois, Old Vienna, Carlsberg czy Tuborg.
Mieszkańcy Quebecu mogą kupować alkohol w każdym sklepie lub stacji benzynowej :)
Alkohol jest w Kanadzie bardzo drogi i niech nikogo nie dziwią wypady weekendowe do USA w celach zakupowych.
Jack Daniel's Whisky --> 0.75 L --> około 30 dolarów kanadyjskich w Ontario
Jack Daniel's Whisky --> 1.75 L --> około 29 dolarów amerykańskich w New York.

a kolejki też bywają - jak za PRL-u :)

wtorek, stycznia 27, 2009

Québécois

Kanada to oficjalnie kraj dwujęzyczny angielski i francuski, ale realia są takie, że po angielsku nie mówi się w Quebecu. Napisy dwujęzyczne można spotkać w prowincjach anglojęzycznych - jak widać wszystko działa tylko w jedną stronę.
Język francuski przypłynął do ameryki północnej w XVI wieku wraz z pierwszymi osadnikami z Francji. W owym czasie język francuski na nowych terytoriach Francji niczym się nie różnił od tego z Europy, ale na przestrzeni wieków język zaczął ewoluować. Warto nadmienić fakt, że do dzisiejszej Kanady przybywało niewielu Francuzów, przez co język w kolonii nie był "odświeżany". Zmiany powstawały stopniowo i ich głównym powodem był drugi język ojczysty - angielski, którym posługiwała się większość społeczeństwa. Dlatego władze Quebecu postanowiły kontrolować rozwój swojego języka. Powołano organizację "Office québécois de la langue française", która czuwa nad rozwojem języka francuskiego.
Przykładowo: w odróżnieniu od francuskiego europejskiego, kanadyjski zwraca uwagę na wyznaczniki żeńskie w zawodach: la docteure, la professeure. Kolejne różnice można zauważyć w np. w terminologii informatycznej courriel zamiast e-mail, pourriel zamiast spam mail.
Mieszkaniec Paryża zapyta na ulicy o godzinę w ten sposób: Quelle heure est-il? a mieszkaniec Quebecu: Y'est quelle heure?
Ale przyznam, że milo zacząć dzień od Bonjour :)



Dwie ulice...

Co wspólnego mają ze sobą miasta - San Francisco w Kalifornii i Mississauga w Ontario ?

Symbol Kanady

Przeciętny Kanadyjczyk nie wyobraża sobie rozpoczęcia dnia pracy bez kubka kawy. W takiej chwili z pomocą przychodzi symbol Kanady w przemyśle szybkiego żywienia. - Tim Hortons Inc. – kanadyjska sieć barów szybkiej obsługi, wyspecjalizowanych w kawie, czekoladzie, ciastkach i kanapkach. Nazwa pochodzi od nazwiska założyciela, hokeisty Tima Hortona, który w swoich najbardziej optymistycznych przewidywaniach nie zakładał, że mała restauracyjka, którą otworzył 17 maja 1964 w Hamilton (Ottawa Street), rozrośnie się w Kanadzie do potęgi prawie dwukrotnie większej niż sieć McDonald's.

Tim Horton rozpoczął hokejową karierę w wieku 17 lat. Po kilku latach był już cenionym obrońcą NHL. Ceniono go za skuteczność, a przy tym za to, że jak na tak walecznego obrońcę, spędzał wyjątkowo mało czasu na ławce kar. Był lubiany przez działaczy i publiczność. W 1964 roku Tim postanowił ulokować zarobione w sporcie pieniądze. Jako chłopak z prowincji znał się trochę na wszystkim, ale najbardziej na kuchni. Dlatego w pierwszym menu kawiarni, którą otworzył pojawiły się jego własne przepisy. Ponieważ Kanada przoduje w świecie w ilości tanich cukierni (donuts) oraz w spożyciu pączków na głowę mieszkańca to pomysł na biznes nasuwał się sam.
Czynny sportowiec nie miał czasu na siedzenie przy garach, więc Tim zatrudnił do pomocy byłego policjanta, Rona Joyce'a, który często zachodził na kawę i pogawędkę podczas rutynowych patroli. Była to chyba najbardziej znacząca w skutkach decyzja, ponieważ wspólnik okazał się człowiekiem obdarzonym niezwykłym instynktem inwestycyjnym, który wierzył w skuteczność systemu franczyz.
21 lutego 1974 roku Tim Horton rozbija się sportowym samochodem na trasie z Buffalo do Toronto. Nieprzypięty pasami wylatuje przez szybę i ginie na miejscu. Dopiero w 2005 opublikowano raport z sekcji zwłok, która wykazała, że w chwili śmierci Hortona, poziom alkoholu we krwi przekraczał podwójnie dopuszczalny poziom. Po śmierci wspólnika, Joyce spłacił jego rodzinę i został wyłącznym właścicielem sieci Tim Hortons, rozwijającej się prężnie i agresywnie, zarówno jeśli chodzi asortyment wyrobów, jak i ekspansję terytorialną. W 1991 pod szyldem Tim Hortons działało już 500 barów, z końcem 2006 - 3000. ekspansja na rynku wewnętrznym doprowadziła nieomal do eliminacji w Kanadzie ciastkarni niezależnych, nie związanych siecią. Trzydziestu paru lat potrzeba było, aby mała restauracyjka w Hamilton ewoluowała w wielomiliardowy system franczyzowy. Dziś roczne obroty firmy zatrudniającej w sumie 100 tysięcy pracowników sięgają nieomal dwóch miliardów dolarów. Los bywa czasem przewrotny: syn Rona Joyce'a ożenił się z córką Tima Hortona. W ten sposób rodzina założyciela powróciła do swego biznesu, którego siedziba główna mieści się w Oakville (Ontario).

Tankowanie na mrozie

Ciekawostka z Kanady. W prowincji Ontario prawnie zakazane jest używanie blokadki na spustu od "pistoletu" do nalewania benzyny. Przepis ten wprowadzono po powtarzających się wypadkach z samozapłonem i wyciekami paliwa. O ile latem nikomu to nie przeszkadza to w czasie zimy biedni posiadacze samochodów zmuszeni są do stankowania na mrozie. Ale jak to w życiu bywa można to obejść min przy pomocy korka, który wkładamy pod spust. Mieszkańcy Quebecu nie mają tego problemu...
(wpis dotyczy tylko tych dwóch prowincji i jeśli ktoś wie gdzie istnieją podobne restrykcję to proszę o komentarz)

piątek, stycznia 23, 2009

Montreal - Part II

Opuszczamy Vieux Montreal i kierujemy się do sąsiadującej ze starówką międzynarodowej dzielnicy Quartier International. Krajobraz zmienia się, stare kamienice powoli zastępują wysokie budynki ze stali szkła. Jesteśmy w centrum biznesowym Montrealu. Chodzimy już trochę i wypadałoby coś zjeść i napić się czegoś ciepłego. Koło nas wyrasta gigantyczna budowla Centre de Commerce Mondial, nie wygląda zbyt nowocześnie, a raczej monumentalnie.
Kierujemy się na północ i po chwili zauważam wejście do tego ogromnego kompleksu. Nad drzwiami wisi logo RESO z mała strzałeczką. Jest to wejście do ... podziemnego miasta. Skądś już to znamy hmm... z Toronto :). Wygląda na to, że Montreal zafundował sobie coś podobnego. Cały system przejść podziemnych łączy większość budynków w obrębie centrum, można przemieszczać się podziemiami bez potrzeby wychodzenia na powierzchnię. Pasaże połączone są też ze stacjami metra - co powoduje, że nie trzeba przejmować się pogodą na zewnątrz. Budynek do którego weszliśmy to World Trade Center czyli Światowe Centrum Handlu - w podziemiach trafiliśmy na szereg butików i ogromną sale z restauracjami. Na froncie witał nas kawał muru Berlińskiego i rzędy dziwacznie poprzebieranych sztucznych Świętych Mikołajów. Nad nami strzeliste łuki ze szkła osłaniały ogromną fontannę z posągiem żony Posejdona, czuło się tutaj przepych i dostojność.
Wychodząc z drugiej strony znaleźliśmy się na Square Victoria z secesyjnie okratowanym wejściem do metra. Skwer otaczają stare neorenesansowe budynki. W ulotce jaką znalazłem widziałem ciekawą kolorową fasadę i koniecznie chciałem się tam dostać, musieliśmy obejść centrum handlowe, ale tym razem na zewnątrz. Po chwili byliśmy na Place Riopelle, gdzie mieści się Montreal Convention Center, która przyciąga turystów swoim oryginalnym wyglądem. Przednia fasada pokryta jest prostokątami w różnych pastelowych kolorach, przy odpowiednim padaniu promieni słonecznych cały pobliski park mieni się tęczowo. Może nie bardzo pasuje to do okolicy, ale przecież zawsze jakiś rozświetlający element przyda się dla urozmaicenia szarości dnia :).
Z daleka wypatrzyliśmy wrota do chińskiej dzielnicy - Quartier Chinos, miejsce nie przypomina znanych nam chinatown i w swoim wzornictwie jest bardzo konserwatywne. Duże rozczarowanie dla osób spodziewających się uliczek Szanghaju :). Następny cel to downtown - śródmieście Montrealu. W oddali widać już wysokie drapacze chmur, to miejsce wygląda już "po amerykańsku". Przecinamy szeroką i bardzo stromą ulicę Univerity i już po chwili jesteśmy w samym środku "studni" otoczeni przez wieżowce. Perłą w panoramie miasta jest niewątpliwie Atrium Le 1000 - 205 metrowy budynek z czynnym cały rok ogromnym lodowiskiem wewnątrz. Wychodząc z atrium, wschodzimy na szeroki podest, który prowadzi ruchliwymi ulicami i ciągnie się do Palce du Canada. Z tarasu rewelacyjnie widać całe śródmieście. - z całego szeregu wieżowców szczególnie wyróżnia się Sun Life Building, niegdyś największy budynek w całym Imperium Brytyjskim, wybudowany w 1918 roku reprezentować miał siłę anglo-saxońskiej władzy.
Na ogromnym Square Dorchester i Place du Canada znajdziemy trochę przestrzeni i drzew. Teraz wszystko pokryte śniegiem, ale już za kilka miesięcy będzie tu z powrotem zieleń... Parki zdobią pomniki upamiętniające wygrane wojny i sławne postacie - głównie brytyjskie :). Ale główną atrakcją tego miejsca jest przykuwająca wzrok wielka Bazylika Najświętszej Marii Panny Królowej Świata - i jeśli ktoś był w Watykanie - nie oprze się wrażeniu, że już gdzieś widział taki budynek :). Tak - jest to prawie replika Bazyliki Św. Piotra, gdzie zamiast posągów apostołów - mamy posągi patronów parafii. Wnętrza wyglądają też imponująco, ale daleko im do Watykańskiego oryginału.
Po przeciwległej stronie Placu znajduje się malutki wiktoriański kościół St. George Anglican Church zbudowany w 1870 roku. Obok mamy urokliwą XIX wieczną stację Windsor, idealnie komponującą się z otoczeniem. Niedaleko od tego miejsca stoi potężny gmach Centre Bell - siedziba drużyny hokejowej Montreal Canadiens, tutaj też odbywają się duże imprezy i koncerty. W tym miejscu - wysokie budynki powoli zanikają i teren stopniowo łagodnieje, chcemy zrobić mały łuk i wrócić do śródmieścia słynną handlową ulicą Ste-Catherine pełną sklepów i restauracji. Tutaj robi się tłoczno i postanawiamy wstąpić po centrum handlowego. Kilka pięter i podziemny system miejski RESO - robią z tego miejsca gigantyczne mrowisko, trudno się swobodnie przemieszczać, całe jedno piętro to „gwarna stołówka" – (Food Court), gdzie mieszają się wszystkie zapachy, języki... po prostu hałas. Odnieśliśmy wrażenie, że tłumy głodnych Montrealczyków oblężyło to miejsce... trzeba uciekać :). Na zewnątrz jest przyjemniej, trudno - posilimy się - w innym miejscu - nie umiem sobie wyobrazić jedzenia w takich warunkach.
Po chwili zatrzymujemy się przy budynkach Laurential Bank Tower, przed wejściem fotografujemy się z rzeźbą przedstawiającą kłębiący się tłum ludzi (niektórzy skaczą sobie do gardeł) - czyli tak jak w normalnym życiu :). Figury wydają się być zrobione z alabastru, a odbijające się promienie południowego słońca rozjaśniają je jeszcze bardziej. Wychodzimy na McGill College Avenue, która wygląda czarująco pomimo wielkich witryn sklepowych, świetnie nadawałaby się na deptak. W tle świetnie widać górujące nad miastem wzgórze Mont Royal. Spacerujemy między wieżowcami podziwiając architekturę i w końcu wracamy na ulicę Św. Katarzyny, która wiedzie nas do następnego kościoła Christ Church Cathedral wybudowanego w XIX wieku i wciśniętego pomiędzy wielkie budynki, które niestety całkiem dobrze go zasłaniają :).
Kilka metrów dalej znajduje się Square Phillips, jedno z najstarszych miejsc w Montrealu, w tym miejscu swoje budynki miały pierwsze sklepy w mieście min Hudson Bay Company. Gwar powoli ucicha, a to oznacza że oddalamy się od śródmieścia, zerkam na mapę i okazuje się, że jesteśmy w Quartier des Spectacles, dzielnicy sztuki. Z całego kompleksu budynków wyróżnia się okrągłe Muzeum Sztuki Współczesnej całkowicie poświęcone sztuce nowoczesnej. Wielkością nie imponuje, a architekt projektujący to miejsce chyba też do wybitnych nie należał :). Idąc dalej na wschód docieramy do Quartier Latin utrzymane w lekko hipisowskim klimacie - dziwne domy, murale na ogromnych ścianach i sporo dziwnych sklepików.
Skręcamy na południe w okolicach wielkiej Biblioteki Narodowej i Kompleksu Budynków Montrealskiego Uniwersytetu UQAM, które to miejsca nie są specjalnie atrakcyjne wizualnie. Zrobiliśmy dużą pętle i docieramy na Starówkę od drugiej strony, przy Rue Berri na wprost Square Vigor mijamy ładny zameczek, przypominający wyglądem fragment Zamku Fronternac w Quebec City, przyjemne dla oka miejsce. Mamy jeszcze czas do zachodu słońca i możemy spokojnie pospacerować po brukowanych uliczkach starego miasta, jest przyjemna atmosfera, ludzie uśmiechnięci i brakuje tylko gwarnych kafejek na uliczkach, ale na to trzeba poczekać do wiosny. Idąc Rue Saint-Paul wychodzimy na Place d'Youville ze szpiczastym obeliskiem fundatorów miasta. Na środku placu stoi ładny stylowy budynek, podobno przerobiony z remizy strażackiej, a teraz to Muzeum Historii Montrealu. Idąc w stronę portu odwiedzamy Muzeum Archeologii i Historii - budynek mieści się na rogu ulic, co czyni go podobnym do żelazka, trochę dziwaczny z wieżą przeciętą na pół i nowoczesną architekturą - nawet całkiem fajnie zlewa się ze starymi kamieniczkami.
Wracamy trochę zmęczeni przez port i sztuczne lodowisko zrobione na zamkniętym fragmencie przystani. Parking za cały dzień wyniósł nas tylko 8 dolarów, z czego byłem wielce rad. Ruszamy dalej w stronę Parku Olimpijskiego, jest to dość blisko, ale nie na tyle żeby przejść ten odcinek na piechotę. Charakterystyczna Stade Olympique, czyli wielki stadion z podnoszoną kopułą (która z powodów technicznych nie jest podnoszona od lat) -widać daleka, ale sporym problemem jest znalezienie miejsca parkingowego. Wjazd do środka płatny - srogo - parking tutaj nie ma sensu. W końcu udaje się zatrzymać w okolicach parku i tylko przejść przez ulice. Atrakcją jest tutaj wjazd na pochyloną wieżę, z której mamy świetną panoramę miasta. U podnóża mieści się Montreal Biodome z muzeum przyrodniczym, które ma sale z czterema ekosystemami. Słońce gaśnie za horyzontem, miasto przygotowuje się do nocy. Latarnie rozświetlają uliczki, a reflektory kierują swoje promienie na fasady kościołów i zamków. Jest pięknie i nie ma znaczenia, że jest zima - w Montrealu zawsze jest ładnie...

Montreal - Part I

Smutno opuszczać przepiękny Quebec City, pozostaje ogromny niedosyt... Pierwsza myśl jak przyszła do głowy, kiedy wieże Zamku Fronternac powoli znikały za nami, to myśl o powrocie w to miejsce okresie letnim na kilka dni, zaczęły się rozważania i plany... Warto już teraz nawiązać kontakty z mieszkańcami Quebec. Ciekawą opcją jest bardzo popularny w Ameryce CouchSurfing i polega na udostępnianiu (wymianie) miejsc noclegowych we własnych domach przez uczestników tej społeczności - ja przyjmę Ciebie pod swój dach, a Ty lub ktoś inny odwdzięczy się tym samym. I na to bardzo liczę, bo koszty noclegu – zwłaszcza, te w tutejszych hotelach - nie są małe:(.
Następny cel na naszej trasie to Montreal, wielokulturowe miasto z przepięknymi starówkami pamiętającymi XVII - XIX wiek. To nie będzie moja pierwsza wizyta i wiem, że to miasto jest u mnie na 3 miejscu lokacji, gdzie bym chciał żyć-mieszkać. Jedynie 4 pory roku zniechęcają mocno, ale... kto wie może wszystko się zmieni. W drodze powrotnej postanowiłem przejechać autostradą numer 20 - od południowej strony rzeki Św. Wawrzyńca. Do pokonania było 250 kilometrów - co powinno było zając niecałe 3 godziny. Jazda wieczorem ma swoje plusy, droga była w miarę pusta i można było utrzymywać dobrą prędkość. Plan zakładał nocleg gdzieś pod Montrealem, człowiek nie bardzo ma ochotę na szukanie hoteli po mieście po całym dniu zwiedzania i jazdy. A poza tym był mróz! Poszedłem na łatwiznę i na kilka kilometrów przez miastem znalazłem całkiem przystępny motelik z parkingiem. Jak to bywa w takich miejscach w recepcji znalazłem dużo broszurek i darmowych mapek miasta - najbardziej cieszą mnie takie z trójwymiarowymi modelami budynków, łatwo odnaleźć i zlokalizować obiekt. Przez noc napadało trochę śniegu i pojawiły się chmurki co mnie mocno zmartwiło. Zaopatrzony w szczotkę z wypożyczalni odgarnąłem "białe" z samochodu i poczekałem aż szyby się odmrożą. Jeszcze tylko śniadanie w pobliskiej kawiarni i o poranku wjechaliśmy w granicę Montrealu.
Miasto położone jest na ... wyspie, ale nie takiej jak człowiekowi od razu przychodzi do głowy. Wyspa jest na rzece i przypomina bardzo inną wyspę - Manhattan. Ale przyznam, że gdybym nie czytał o tym i nie patrzył na mapkę, nigdy bym na to nie wpadł. Faktycznie tylko od strony południowo-wschodniej Św. Wawrzyniec jest na tyle szeroki, że trzeba było zbudować solidne mosty. I właśnie przez jeden taki stalowy most Pont Jacques-Cartier wjechaliśmy do Starego Montrealu. Pozostało teraz trudne zadanie znalezienia parkingu. Przy zjeździe z mostu zauważyłem znaki kierujące do miejsc parkingowych - zielone P ze strzałeczką. Po chwili dotarłem do nabrzeża przy dużej ulicy Rue de la Commune, gdzie znajdowały się przystanie i jedna z nich z ogromnym hangarem okazała się przerobioną na parking. W środku było całkiem dużo miejsca i co ważne samochody stały pod dachem. Byliśmy w Vieux-Port czyli Starym Porcie, pozostawionym ponad 30 lat temu przez stocznię a obecnie zagospodarowanym pod kątem publicznym. "Nasz" hangar sąsiadował z Tour de l'Horloge - ponad 50 metrową wieżą zegarową zbudowaną w latach 20 tych XX wieku, zbudowanej ku pamięci poległych w I wojnie światowej marynarzy. Spacer po promenadzie wzdłuż przystani dał nam całkiem ciekawy widok na rzekę pełną kry i na dwie pobliskie wysepki Ile Ste-Helene i Ile Notre-Dame, które wchodzą w skład ogromnego Parku Jean-Drapeau. Pierwsze co rzuca się w oczy, to ogromna kopuła wystająca ponad drzewa w parku. Jest to Muzeum La Biosphere, gdzie mieści się interaktywne muzeum poświęcone środowisku naturalnemu. Obok mieści się Fort de Ile Sainte-Helene z Museum Stewarta, w którym można podziwiać kolekcje militariów i poznać historię konfliktów zbrojnych, jakie targały miastem przez wieki. Wyspę przecina most, którym niedawno przejechaliśmy i rozdziela ją na dwie części - gdzie znajduje się słynne wesołe miasteczko La Ronde. Druga wysepka to ... słynny tor wyścigów Formuły 1 i Kasyno. Latem są tu świetne warunki do uprawiania sportów na powietrzu, trasy rowerowe i rolkowe oraz dużo zieleni i... nawet małe plaże. Zimą miejsce dużo traci na atrakcyjności - niektóre przejścia i mostki są pozamykane, zresztą przy dużych zaspach trudno o przyjemność w spacerach – chyba, że wypożyczymy "rakiety śnieżne", ale to już dla tych co mają dobrą kondycję :).
Wróciliśmy na starówkę zostawiając za sobą pięknie ośnieżony port. Teraz pozostało przemyśleć trasę - było kilka opcji i wybrałem najbardziej popularną. Zaczęliśmy od Starego Miasta - Vieux Montreal. Przeszliśmy szeroką ulicę de la Commune i pierwszy ładny budynek na jaki wyszliśmy okazał się być przepiękną budowlą Marche Bonsecours. Kiedyś była to siedziba władz miejskich, a od ponad 15 lat jest to wielka 4 piętrowa hala targowo-restauracyjna. Marche Bonsecours jest bardzo charakterystyczny dla panoramy miasta, dobrze widoczny z portu i z wysp zawsze "załapie" się na jakieś zdjęcie panoramy miasta. Usytuowany jest na froncie Starego Miasta, równolegle do nabrzeża, a jego srebrna kopuła widoczna jest z daleka. Kilka kroków dalej skręciliśmy na Plac Jacques-Cartier, który jakoś specjalnie mi placu nie przypominał, a raczej szeroka aleję. Brukowana uliczka i stare budynki nadają miejscu przyjemną atmosferę, gdyby tylko nie szpeciły tego jakieś sceny koncertowe lub budki obklejone reklamami można by się poczuć jak w zamierzchłych czasach. Zimą wszystkie kawiarnie pochowały się we wnętrzach, teraz brakowało gwaru ulicy...
Na końcu placu stoi pomnik Admirała Nelsona, replika tego z Trafalgar Square w Londynie tylko trzy razy mniejszy - to chyba pomysł złośliwych Anglików, którzy chcieli podrażnić Francuzów :). Po wschodniej stronie znajduje się malutki Placyk De La Douversiere, dziwne że ma swoją nazwę, wygląda jak część Placu Cartiera. Zimą przykryty białym puchem z rzadkimi drzewami, z pięknym zegarem jest bardzo "pocztówkowy" zwłaszcza, kiedy w tle widać bogato zdobiony XIX wieczny Hotel de Ville, który pełni rolę ratusza. To właśnie tutaj w 1967 roku francuski prezydent de Gaulle podburzał Francuzów wykrzykując słynne słowa "Niech żyje wolny Quebec". Przy tymże samym mały placu de la Douversiere znajduje się jedna z najstarszych budowli w Ameryce Północnej - Zamek Ramezay. Malutki dwukondygnacyjny zameczek bogaty jest w historyczne eksponaty, które można podziwiać wewnątrz za drobną opłatą. Przebiega tędy Rue Notre-Dame, co bez patrzenia na mapkę pozwoliło nam zorientować się, że idziemy w dobrym kierunku w stronę katedry.
Mijamy cały kompleks Pałacu Sprawiedliwości, na który składa się kilka sąsiadujących ze sobą budynków, z których największe wrażenie robi Edifice Ernest Cormier ze swoimi kolumnadami i secesyjnymi lampami. Ulica prowadzi pomiędzy starymi wysokimi kamienicami - co nie pozwala przejść obojętnie. Montreal zaczyna czarować i cokolwiek zobaczę potem, myślę - że miasto jest bezdyskusyjnie jednym z najładniejszych na tym kontynencie. Jeszcze kilka kroków i lądujemy na Place d'Armes - co oznacza Plac Broni i trochę mnie zaskakuje, do tej pory wszystkie Place Broni jakie spotkałem były hiszpańskie teraz widzę pierwszy francuski. Po środku znajduje się wysoki pomnik założyciela Montrealu Paula Sieur Chomedey de Maisonnneuve, a na czterech jego bokach znajdziemy mniejsze posągi przedstawiające min Irokeza. Największą atrakcją tego placu jest replika Paryskiej Bazyliki Notre-Dame. Na szczęście skończyły się wszelkie remonty i można podziwiać kościół w pełni bez rusztowań. Wielkie masywne wrota prowadzą przez ... kasę biletową do środka bazyliki. Wnętrza powalają, trudno to opisać, ale są przepiękne, witraże, rzeźby, zdobienia, ołtarz i niesamowite organy mogą poruszyć nawet najbardziej nieczułego na piękno - człowieka :). Warto tu przyjść wieczorem na 35 minutowy pokaz świateł i dźwięku "And Then There Was Light". O równej godzinie zegar na wieży wybija melodię. Ciekawostką jest że do bazyliki przylega XVII wieczny kościółek Seminaire de St-Sulpice z najstarszym publicznym zegarem w Ameryce Północnej. Po kilku godzinach - jedno muszę przyznać, że takiej ilości kościołów w jednym mieście - to jeszcze nie widziałem. Pierwszy cel został osiągnięty, teraz pozostało wybrać kierunek następnej trasy. Ruszyliśmy dalej wiekowymi uliczkami Montrealu w stronę nowoczesności...

Montreal - Quebec

Quebec City

Najładniejsze miasto Ameryki Północnej.
Cel naszej wyprawy był już blisko i na noc planowaliśmy zatrzymać się w Montrealu. Trasa była wyjątkowo prosta i stwierdziłem, że jazda poza rejonem Toronto i Hamilton jest przyjemna. Główne autostrady łączą wszystkie wielkie miasta Kanady i nie ma możliwości zgubienia się lub co jest w tych czasach niesamowite można jechać bez GPS :). Nas Buick Allure okazał się bardzo ekonomiczny i to co najbardziej cenię w wozach z wypożyczalni to komputer pokazujący ile jeszcze zostało paliwa w baku. Dzięki temu można bezstresowo zaplanować zjazdy na stacje.
Cały odcinek pokonaliśmy w dwie godziny, Montreal przywitał nas dobrą pogodą, a to u mnie oznacza brak śnieżycy lub zasypanego miasta. Miasto można przejechać bezkolizyjnie prawie całe - sieć podziemnych tuneli z drogami jest imponująca, a z drugiej strony mało ciekawa dla spragnionych ładnych widoków. Nie wiedząc nawet kiedy znalazłem się na drugim końcu miasta - z czego byłem niezadowolony, trzeba było wrócić, ale już unikając tuneli. W oddali widać było podświetlone budynki centrum finansowego mogącego dorównać Toronto ze swoimi drapaczami chmur.
Mając na kartce wydrukowane adresy polecanych hotelików i hosteli wybrałem pierwszy, który szczęśliwie okazał się być położony ma "starym mieście" Old Montreal w zabytkowej kamienicy. Przyznam, że byłem już zmęczony, ale ceny za nocleg 70 dolarów i oddalony trochę od tego miejsca parking za 15 dolarów - wydały mi się mało atrakcyjne. Zorientowałem się, że w Montrealu podobnie jak u mnie w San Francisco wielkim problemem jest znalezienie miejsca parkingowego.
Siedząc tak chwilę w wozie na jednej ze starych uliczek podjąłem decyzję - znajomi którzy mnie znają wiedzą, że nie trzymam się ściśle planów tylko moderuje je co chwila w zależności od sytuacji... i w tym momencie postanowiłem ruszyć dalej do miasta Quebec! A dlaczego by nie, skoro jestem tak blisko to zamiast tracić godziny w nudnym hotelu można było znaleźć się w fajnym miejscu. Wiązało się to z przedłużeniem o jeden dzień wynajęcia samochodu a to zawsze jest dopuszczalne. Ruszyłem, bo do pokonania było ponad 260 kilometrów jadąc autostradą numer 40 po zachodniej stronie rzeki Św. Wawrzyńca. Warto tutaj wspomnieć nazewnictwo miast i znaków na drogach. Znajdowałem się już od jakiegoś czasu w prowincji Quebec, a to oznaczało, że mówimy tylko po francusku! O ile Ontario było dwujęzyczne to Quebec słynący ze swoich tradycji i silnych dążeń do suwerenności był wyłącznie francuski, po prostu „Druga Francja". Pamiętam, kilka lat temu jak wielkim problemem było dogadanie się gdziekolwiek po angielsku. Teraz liczyłem na większą tolerancję i mniej arogancji ze strony ludzi w Quebecu. Jadąc coraz wyżej na północ - na termometrze skala obniżała się stopniowo. Było koszmarnie zimno, ale przynajmniej nie wiał wiatr i nie padało z nieba. W okolicach miasta Trois-Rivieres, mniej więcej w połowie drogi - zdecydowałem się na poszukanie motelu. Niestety Kanada nie ma tak rozwiniętej infrastruktury turystycznej jak USA nawet w 1/3 ! Jest tragicznie i nie można liczyć na znalezienie zwykłego moteliku co kilka kilometrów. Myślałem, że w tej prowincji będzie inaczej, ale się przeliczyłem. Znalazłem w końcu coś, ale ceny były jak dla mnie za duże, źle robią nie oferując po nocy zmęczonym turystom noclegu za połowę ceny. Jest poza sezonem i przynajmniej by coś zarobili, a tak to tracą. Następny motel też nie miał ciekawych cen i zły kontynuowałem jazdę do samego miasta Quebec. Na przedmieściach wyszukałem w bazie danych najbliższy hotel jednej z tańszych sieci w USA Super 6, ale na miejscu zostałem zaszokowany ceną 130 dolarów za pokój! Ale na szczęście po drodze widziałem kilka lokalnych motelików, gdzie w końcu wylądowaliśmy za w miarę rozsądną - nie tanią - cenę 60 dol z parkingiem. Drogi były koszmarnie oblodzone i wyjeżdżając ze stromej ulicy samochód zsunął się na środek głównej drogi! Jezu ale się wystraszyłem, człowiek nie ma żadnej kontroli, ale na szczęście była noc i ruch był minimalny. Ciśnienie się trochę podniosło, musiałem przyzwyczaić się do jady po lodzie. W pokoiku było nieprawdopodobnie gorąco, aż do przesady - ale to dobrze, odtajaliśmy trochę.
Rano szczęście co do pogody nas nie opuszczało, podjechałem na stację zatankować i ucieszyłem się wielce z blokadki na spust do pistoletu od dystrybutora, można było zablokować i poczekać w samochodzie - to coś normalnego, ale ... nie w Ontario! Tam prawo zabrania posiadania blokadki i trzeba na zimie stać i trzymać spust! Zresztą w Quebecu prawo jest luźniejsze i choćby alkohol można kupić nawet na stacji benzynowej. Ontario posiada dwie sieci sprzedające alkohol w wyznaczonych miejscach :). Polubiłem od razu Quebec, mimo swoich wcześniejszych uprzedzeń do Francuzów teraz wszystko po woli ulegało zmianie. Poszliśmy na śniadanie i... miło zacząć dzień od Bonjour. Jak do tej pory nikt nie bronił się przed rozmową po angielsku, ludzie swobodnie się wysławiali. Francuski kanadyjski, powszechnie znany jako francuski z Quebecku nieco różni się od francuskiego pochodzącego z Europy. Różnice można zauważyć w wymowie, słownictwie i składni, gdzie widoczny jest duży wpływ języka angielskiego. Pozostało przestawić się i robić dobrą minę, na szczęście uczyłem się trochę francuskiego co trochę pomagało. Zabawne sytuacje zdarzały się, kiedy ktoś zadawał nam pytanie w tym ślicznym języku i po chwili orientując się, że nic nie rozumiemy płynnie przechodził na angielski. Zdążyły się chyba tylko dwa przypadki, kiedy min kelnerka w Dunkin Donuts - nic a nic nie rozumiała po angielsku, sytuacja była przezabawna i trudno mi było uwierzyć, że ona nie udaje. Proste słowo takie jak „sandwich" powinno być powszechnie znane, ale jednak tak nie jest. Oczywiście menu mają tylko po francusku i pozostawało pokazywanie palcami :), ale tego też nie mogła zrozumieć :(. W końcu na pomoc zjawiła dziewczyna władająca oprócz francuskiego - również językiem angielskim. Ale - to jak mówię wypadki sporadyczne.
Zwiedzanie Miasta Quebec nie wymaga samochodu i pozostało się go pozbyć. Pojechałem prosto do centralnego miejsca w mieście, przejechałem przez mury obronne otaczające stare miasto i skręciłem w stronę Cytadeli. Tutaj mieliśmy rozpocząć zwiedzanie, w miejscu które chyba drażni każdego mieszkańca Quebecu. Stacjonuje tutaj 22 Pułk Królewski z tradycjami monarchii brytyjskiej. W lecie odbywają się tutaj parady i zmiany warty, a żołnierze ubrani są w tradycyjne czerwone kurtki z wielkimi czarnymi czapami. Byłem raz świadkiem podobnej parady na promenadzie, ale w wykonaniu żołnierzy w historycznych francuskich mundurach. Wjechaliśmy do cytadeli wąskim przesmykiem pomiędzy murami, wewnątrz nie było żywej duszy, jeździłem po całym terenie i nikogo nie spotkałem. W jednej z wewnętrznych fortyfikacji był szlaban i przejazd był niemożliwy. Próbowaliśmy wchodzić na mury w wyznaczonych punktach, ale śniegu był po pas i nie dało się przejść. Cytadela wyglądała na wymarłą. W pewnej chwili jedna z wąskich uliczek schodziła stromo w dół i nie wiedząc, że na końcu jest tylko ściana pojechałem - co spowodowało zsunięcie się wozu. Byłem wściekły, maszyna kręciła kołami w miejscu na lodzie, a podjazd pod stromą górę wydawał się niemożliwy. Ale w końcu udało się wypchnąć na tyle, że złapał przyczepność i wyjechaliśmy z cytadeli. Przejechałem urokliwą starą uliczką St. Luiz, która doprowadziła mnie do promenady.
Tutaj zaparkowałem w garażu największego hotelu-zamku w mieście Chateau Frontenac. Byliśmy w samym sercu jednego z najładniejszych miast na świecie i chyba najładniejszego w Ameryce Północnej - to moje zdanie :). Nad nami górował przepiękny Zamek Fronternac, który jest wizytówką nie tylko miasta, ale całej prowincji. Kilka lat temu przy pierwszym pobycie miejsce to oczarowało mnie i teraz stwierdziłem, że pomimo zimy nic a nic nie stracił ze swojego uroku. Zamek jest potężny, ceglany kolor fasady kontrastuje z zaśniedziałymi dachami i wieżyczkami. Teraz mieści się w nim hotel i restauracje. Zdecydowanie najbardziej "kolorystyczny" obiekt w mieście, każdy aparat sam zaczyna robić zdjęcia :). Postanowiłem wrócić spacerkiem po wąskich schodach w stronę murów Cytadeli. Przy Avenue St. Denis znajduje się mały park, który styka się z jedną ścianą warowni. Stąd roztacza się przepiękny widok na okolicę i Chateau Fronternac na pierwszym planie. Widoki pocztówkowe, a do tego piękny biały śnieg i byłem w stanie zapomnieć o wszystkich plażach świata :). Miejsce jest niesamowite i kompletnie nie pasuje do tego kontynentu, odnosi się wrażenie, że jesteśmy gdzieś we Francji. Silny mróz przeszkadzał w robieniu zdjęć, bałem się poważnie o aparat. Z tego miejsca widać było umieszczoną na stoku cytadeli budkę na rusztowaniach z długim torem saneczkowym, który kończył się na promenadzie u podnóża zamku. Tor budowany jest w prosty sposób i rozstawiany w okresie zimowym.
Wróciliśmy na promenadę zwaną Terrasse Dufferin, gdzie można było za 2 dolary wypożyczyć sanki - stare drewniane, ciężkie i wdrapaliśmy się na szczyt. Zjazd był szybki, ale widok z góry mógł lekko wystraszyć. Na dole stała budka z gotującym się karmelem. Za dolara można było zwinąć wylany słodki, gęsty płyn na śniegową ladę stoiska... na patyk i tak powstawał lizak! Można było tego samego skosztować w rożku. Słodkie dawało siłę. Proste rzeczy, a były taką atrakcją. Tego mi brakuje w USA, tam wszystko jest plastikowe i kiczowate. Ludzie szukają takich atrakcji, powrotu do korzeni, do starych sprawdzonych rzeczy - uciekając od cywilizacji.
W tym momencie mój Canon 40D odmówił współpracy! Error i koniec, byłem jak bez ręki. Spora chwila minęła zanim ochłonąłem po stracie maszyny, pozostał mały back-up owy aparacik, który na szczęście robił dobre zdjęcia. Z promenady można było zejść do malutkiej stacyjki skąd pudełkowatą stromą windą dojeżdżało się na najsłynniejszą ulice Miasta Quebec - Rue Du Petit-Champlain. Wąziutka uliczka żywcem przeniesiona z XVII wieku, sklepiki, galerie i restauracje zachowały swój klimat i oparły się czasowi i komercji. Pokręciliśmy się po okolicznych zaułkach i uliczkach, na wielu budynkach widzieliśmy piękne murale - malowidła ścienne. Wróciliśmy przez Park Montmorency, z którego można zrobić bardzo dobre ujęcia Zamku Fronternac w całej swojej wielkości. Z murów parku przy wielkich armatach roztaczała się panorama na stare miasto i starą dzielnicę portową. Domki z góry wyglądają nieprawdopodobnie bajecznie jak zabawki. Pamiętam pobyt latem, kiedy okolica pełna była mieszkańców przebranych w stroje z dawnych epok - co dodawało czaru miastu, które i tak jest bajkowe. W tym miejscu można trzymać się szlaków opisanych w przewodnikach lub pobrać darmowe mapki z wyznaczonymi kolorami trasami. Ruszyliśmy po wysokich schodach Escalier Fronternac i po chwili znowu byliśmy przy zamku. Szczerze nie umiałem się powstrzymać od patrzenia na tego giganta, Fronternac hipnotyzował.
Przeszliśmy rundkę dookoła i wyszliśmy na Place d'Armes, gdzie wokoło wyrastają piękne kamieniczki wyglądające raczej jak dekoracje z jakiegoś filmu historycznego, niż jak domy mieszkalne a na ulicy mimo mrozu artyści wystawiają swoje obrazy. Snując się Cote de la Fabrique i trafiliśmy na drugi najstarszy kościół parafialny w Ameryce Północnej - Basilique-Cathedrale Notre-Dame. Kościół przypomina imiennika z Paryża. Zwiedzanie wnętrz jest odpłatne i warto poświęcić trochę czasu na podziwianie kościoła i krypt gdzie pochowano dużo znanych osobistości związanych z historią Quebecu. Obok mieszczą się budynki Uniwesytetu Lavala, które swoim wyglądem dorównują reszcie zabytków. Jak przyjemnie uczyć się w takich warunkach :).
Spacer uliczkami miasta bardzo odpręża, widoki jakie zaserwowało nam miasto nie będą szybko zapomniane - to uczta dla oka. Przy jednej z bram w murach miejskich zrobiono sztuczne lodowisko, zrobiono jest prostym sposobem - bez zbędnych kolorowych reklam i przyjemnie było na to patrzeć i posłuchać muzyki. Co jakiś czas mijała nas stara dorożka z turystami. Sople wiszące z dachów przy kolorowych okiennicach wyglądały ja na obrazach. Za murami starego miasta przy Grande-Alle znajdują się XVIII wieczne budynki parlamentu i siedziba rządu prowincji. Na wieży łopocze piękna flaga Quebecu, biały krzyż z liliami na niebieskim tle. Budynek trochę przypomina parlament z Ottawy, widać wtedy był jeden trend w budownictwie :). Stąd można łatwo przejść w stronę rzeki i mijając Cytadele dojść do drewnianej promenady des Gouverneurs, która wiedzie wzdłuż murów z widokiem na Św. Wawrzyńca. Miasto poza "starówką" jest całkiem przyjemne, na szczęście nie ma tu drapaczy chmur ze szkła i stali. Quebec City zachowało swój klimat i nie wygląda, żeby to miało się zmienić.
Z portu u podnóża Zamku odpływają co jakiś czas promy do miasta Levis, które leży dokładnie naprzeciwko Quebec. Skorzystałem z okazji i pojechaliśmy na drugą stronę. Widok świetny i miałem całą panoramę miasta jak na dłoni. Samo Levis też nie niczego sobie, kilka kościółków i miła zabudowa nienaruszona przez komercję. Wieczorem poczekaliśmy aż zajdzie słońce i podświetlą zamek Fronternac. Niestety musiałem zadowolić się widokami bez możliwości ich utrwalenia. Noc, biały puch, światła i lampy palące się na ulicach, co jakiś czas przemknie dorożka... Byłem w XVII wiecznej Francji :).
Quebec City - Quebec

czwartek, stycznia 22, 2009

Ottawa

Nowy rok zaczął się optymistycznie, nowe plany... I już na początku powstał ambitny plan, żeby wyruszyć na podbój prowincji Quebec. Pozostało tylko mieć nadzieję, że nie pojawią się jakieś niespodziewane burze śnieżne i drogi będą przejezdne. Wstępny plan zakładał dotarcie do Ottawy i Montrealu. Pozostało poszukać w miarę dobrej cenowo wypożyczalni, ceny są podobne do tych w USA. Często korzystam z Enterprise, ale ta firma ma trochę dziwną politykę zabraniającą wyjeżdżania poza prowincje Ontario - hmm... a niby jak się dowiedzą, że nie pojechałem dalej? W Kalifornii nigdy się tym nie przejmowałem, ale tutaj nie było co ryzykować zwłaszcza jak pogoda była niepewna i łatwo o wypadek. Pozostał Hertz i moje zniżki. Wczesnym rankiem pojechaliśmy do wypożyczalni, która oferowała lepszą cenę i dostaliśmy całkiem spory samochód w cenie małego. Trafił się Buick Allure.
Ranek był przepiękny i słoneczny, to wróżyło dobrze. Ulice wyglądały na dobrze odśnieżone. Po samochód przyjechaliśmy już z torbami, żeby nie marnować czasu na powrót do domu. Ale samochód po nocy był oszroniony i chwilę potrwało zanim odmroziły się szyby. Z naszego miejsca mieliśmy bardzo blisko do autostrady numer 401, którą mieliśmy jechać przez następne 4 godziny na wschód. Trasa bardzo prosta i nie ma szans się zgubić :). Ruch za Toronto zrobił się rzadszy i można było płynnie jechać. Nieszczęściem autostrad kanadyjskich są limity prędkości. Średnio 100-110 km/h. Dla Europejczyków dużym plusem jest system metryczny i prędkość podawana w kilometrach, a paliwo w litrach. Jadąc taką autostradą człowiek niechcący rozpędza się do 140 km/h, nawet tego nie czując i tylko tablice informacyjne przypominają o kosztach przekroczenia limitu: 120=99 dol i rośnie odpowiednio wysoko. Ludzie nie szaleją i średnia prędkość utrzymana jest na poziomie 120 km/h. Jednak muszę przyznać, że sporo wypadków widziałem w Kandzie, więcej niż przez podczas moich wypraw po Stanach. Z rad jakie dostałem to szczególnie uważać miałem na pakistańskich kierowców ciężarówek, zniszczyli oni trochę rynek trackerski jeżdżąc za małe pieniądze nawet po pięć osób. Ich maszyny są w trasie non-stop, a swoje potrzeby załatwiają w ... wyciętej w podłodze dziurze w przedziale sypialnym! Mechanicy nie chcą dotykać ich wozów i robią się problemy. Faktycznie chyba dwa razy trafiłem na kogoś takiego i musiałem uciekać na pobocze, kiedy ciężarówka zjechała na mój pas bez żadnej sygnalizacji. Na pewno w trasie nie było nudno :).
Po 4 godzinach odbiłem na północ na drogę numer 416, która prowadziła prawie do samego centrum miasta. Na drogach i w miejscach publicznych w prowincji Ontario obowiązują dwujęzyczne napisy - po angielsku i po francusku. Stolica Kanady przywitała nas strasznym mrozem i przepięknym czystym niebem. Miejsce to przypomina z lekka inną stolicę, a mianowicie Waszyngton, podobna niska zabudowa bez wysokich drapaczy chmur, układ ulic bardzo czytelny i łatwy w poruszaniu. Wjechałem na główną arterię miasta ulice Wellington Street i po chwili znalazłem się przy słynnym budynku Parlamentu. Teraz pozostało poszukać miejsca do zaparkowania wozu co okazało się zadaniem bardzo trudnym. Zrobiłem kilka rundek równoległymi ulicami i nic w sensownej cenie nie udało się znaleźć. Lekko tym poirytowany przypomniałem sobie, gdzie parkowałem kilka lat temu i pojechałem na parking na tyłach Kanadyjskiego Sądu Najwyższego. Na sporym placu zarezerwowanym dla pracowników instytucji rządowych stało dużo prywatnych samochodów, widziałem wysiadających zdezorientowanych turystów, z których żaden nie wiedział czy można tu parkować :), ale psychologia tłumu zadziałała i nie wyglądało - żeby policja odholowywała wozy. Dodam, że była to sobota i urzędy nie pracowały. Wepchnąłem się w wolne miejsce w zaspie i wyszliśmy na zwiedzanie. Mróz był niesamowity, przeszywający i zacząłem obawiać się o aparat, nie mówiąc już o żywotności baterii. Po kilku krokach znaleźliśmy się na dużym placu zwanym Parliament Hill. W skład tak zwanego Parliament Buildings wchodzą Centre Block z wysoką Peace Tower, wewnątrz tej neogotyckiej budowli obraduje Parlament Kanady, który można zwiedzić wchodząc bocznym wejściem. W środku największe wrażenie robi Izba Gmin wzorowana na Brytyjskiej z miejscem dla Generalnego Gubernatora. Spacer po komnatach nie zabiera dużo czasu.
Po wyjściu z Parlamentu po obu stronach placu wznoszą się zrobione w podobnym stylu budynki rządowe West Block i East Block. Miasto "nadźgane" jest do przesady pomnikami, co również przypomina Waszyngton. Co chwila trafiamy na jakąś zasłużoną dla kraju postać od czasów podbojów Ameryki do współczesności. Spacer na tyłach centralnego gmachu daje nam nowe spojrzenia na okolicę, przed nami wyrasta zamarznięta rzeka Ottawa i most Alexandra, który jest jednocześnie mostem granicznym z prowincją Quebec i miastem Gatineau.
Ruszamy dalej ulicą Wellington i trafiamy na małe "zameczki", które okazują się być siedzibą Sądu i budynkami Archiwów Państwowych, a nasz samochód stoi na tyłach :). Zmieniając kierunek wchodzimy na zamknięty dla ruchu deptak - słynną ulicę Sparks Street, latem pełno tu ludzi i kawiarenek na zewnątrz. Teraz uliczka wydaje się być wymarła i całe życie przeniosło się do wnętrz sklepów. W połowie tej przyjemnej uliczki znajduje się Muzeum Pieniądza, niejeden numizmatyk oszalałby ze szczęścia mogąc pooglądać tutejsze zbiory. Muzeum nie jest wielkie, ale warto wstąpić i przyjrzeć się banknotom i monetom na przestrzeni wieków. Trochę rozgrzani znowu wychodzimy na mróz i po chwili trafiamy na Plac Konfederacji z dużym pomnikiem National War Memorial. Idąc dalej przechodzimy obok brzydkich budowli National Arts Center i docieramy do celu - czyli do kanału Rideau, który na zimę zamienia się najdłuższe lodowisko na świecie! Widok niesamowity, w takich warunkach można jeździć, a nie jak do tej pory kręcić się w kółko po malutkim lodowisku. Gdyby nie cały sprzęt jaki ze sobą taszczyłem i mróz - to chętnie bym spróbował szybkiej jazdy po prostej trasie.
Wracając od strony kanału docieramy do miejsca w okolicach Sussex Drive, które najeżone jest wszelakimi muzeami i galeriami. Mieści się tam między innymi National Gallery of Canada - przeszklony budynek o dziwnym kształcie, ale za to z rewelacyjnym widokiem na Parliament Hill i rzekę. A koło galerii spotkałem ogromnego pająka, dzieło artystki Louise Bourgeois, której - innego pająka podziwiam u siebie w San Francisco :). Ten kawałek terenu w stolicy jest wspaniałym miejscem dla pasjonatów sztuki, dostępne tutaj zbiory mogą zatrzymać turystę na kilka dni...
Przemarznięci doczłapaliśmy do wysuniętego na cyplu ogromnego pomnika Samuela de Champlaina, z którego roztacza się całkiem niezła panorama dwóch granicznych miast. To zabawne i zarazem ciekawe, że po stronie angielskiej stoi pomnik francuskiego podróżnika i odkrywcy, który spędził kilka lat w niewoli u Anglików. Całe miasto dobrze zwiedza się na piechotę i wszystkie atrakcje znajdują się blisko siebie, co czyni z Ottawy - całkiem przyjemny przystanek w drodze do Montrealu.
Ottawa - Ontario

Niagara On The Lake

Zostawiamy za sobą wodospady Niagara i jedziemy na wschód. Kilka kilometrów za miastem natrafiliśmy na coś osobliwego. Bardzo wielką chińską pagodę, kilka kondygnacji. A obok piękną zdobioną bramę i figurki typowe dla wschodniej Azji. Oczywiście wjechałem do środka na małą sesję zdjęciową, wyglądało to jak świątynia połączona z fabryką figurek. Ale było bardzo egzotycznie :).
Jadąc dalej przy Whirlpool Rapids, gdzie rzeka gwałtownie skręca, natrafiliśmy na lokalną atrakcję Spanish Aero Car - kolejka linowa nad wąwozem. Wagonik zawieszony na rozciągniętych po dwóch stronach punktach na skarpie. Tą samą odległość można pokonać pieszo lub samochodem, ale dla niektórych przejazd na dużej wysokości na rzeką jest wielką atrakcją. W ulotkach była informacja, że ta atrakcja czynna jest do października, ale widać to nie była prawda i przedłużyli ofertę. Wszystko działało, a chętnych było sporo.
Mijaliśmy duże połacie winorośli, co mnie bardzo zdziwiło, tego typu widoki to owszem, ale u mnie - w Napa, Sonoma lub gdzieś na południu Europy, a nie w zamarzniętej Kanadzie. Ale jednak wino z tego rejonu ma dobrą markę, a nawet jest lokalna winna atrakcja pod postacią Ice Wine - jest to rzadko spotykane słodkie wino, produkowane z zamarzniętych owoców, które następnie są wyciskane przed rozmarznięciem.
Czas zimowy nieubłaganie gonił nas i po chwili byliśmy w pobliżu naszego celu miasta Niagara-on-the-Lake. Ale zanim wjechaliśmy na główną ulicę zrobiliśmy mały postój w pobliskim Fort Gorge - brytyjskiej placówce granicznej z XIX wieku. W zimę nikogo w biurach nie ma i zwiedzać można za darmo. Fort jest dość skromny, kanciaste palisady i wykopane rowy miały chronić przez wojskami amerykańskimi - tak tak Kanadyjczycy mieli swój poważny epizod i małą wojnę z Amerykanami w 1812 roku i gdyby politycy zza południowej granicy uparli się bardzo, dzisiejsza mapa USA wyglądała by bardzo imponująco. W forcie znajduje się kilka drewnianych budynków i kilka armat i to wszystko. Obejście całego fortu nie zajęło dużo czasu i po chwili wjechaliśmy na Queen Street w dawnej stolicy Górnej Kanady.
Niagara-on-the-Lake to chyba jedno z najładniejszych miast Ontario, bo nie śmiem napisać Kanady po pobycie w prowincji Quebec :). Miasteczko jest jak dla mnie mikroskopijne, ale bardzo sympatyczne! Na wjeździe wita nas stary czerwony hotel w stylu wiktoriańskim Prince of Wales i to jest naprawdę perełka. Nieopodal wejścia zaparkowane są dorożki z ubranymi stylowo woźnicami, tak było i tego dnia. Miły XIX wieczny klimat. Troszkę dziwi na pewno wieża zegarowa, która mieści się... na środku ulicy. Zresztą środek ten jest też wykorzystywany jako ... parking, nie wygląda to zbyt ciekawie i nowoczesne samochody oszpecają eleganckie drewniane domki. Zostawiliśmy samochód gdzieś na bocznej uliczce i przespacerowaliśmy się wzdłuż zabytkowych budynków. Powszechnie znaną atrakcją jest sklep z ozdobami na choinkę czynny cały rok, ale teraz przeżywający oblężenie. Małe restauracyjki i kawiarenki, galerie sztuki i sklepiki mają niepowtarzalny klimat. Chętnie widziałbym w tym miejscu wodospad Niagara, wtedy nazwałbym to atrakcją :). Zgodnie z broszurką z wymienionymi atrakcjami znaleźliśmy neoklasyczny kościółek St. Andrews, który mnie niczym specjalnym nie ujął. Wróciliśmy jeszcze długą trasą przy jeziorze wzdłuż plaży z widokiem na amerykański Fort Niagara. Wszystko wydaje się być tak blisko, że dobry pływak spokojnie pokona ten odcinek bez problemu. Doczekaliśmy do zachodu słońca i ruszyliśmy przez pięknie podświetlone miasteczko. W drodze powrotnej zatrzymałem się jeszcze w przemysłowym mieście Hamilton - oczywiście na gorącą czekoladę, a miejsce było wyjątkowe, ponieważ znalazłem pierwszego Tima Hortonsa :) Sklepik numer 1. Niczym specjalnym się nie wyróżnia, a wręcz wydaje się być zapomniany.
Późno w nocy zaparkowałem samochód w zaspie pod domem, rano trzeba było znowu wykopać podjazd i maszynę. Dobrze, że w wypożyczalniach nie zapomnieli o szczotkach i „zdrapywaczkach". Niagara zimą dużo traci na swym uroku ale nie każdemu dane jest być tam w lecie.
Niagara On The Lake

Niagara Falls- Winter time.

Korzystając z dobrej pogody w przedostatni dzień roku postanowiliśmy wyrwać się na małą wycieczkę do Niagary. Zawsze byłem ciekaw oprawy zimowej wodospadu, miałem nadzieje na ładne widoki, dużo śniegu i sopli. Wynajęcie samochodu w pobliskiej wypożyczalni wyglądało tak samo jak w USA, więc sprawy załatwiłem szybko.

Dni o tej porze roku są krótkie, dlatego nie marnując chwili - ruszyliśmy autostradą główną QEW, przejechaliśmy ogromnym mostem Burlington Bay Skyway, "ścinającym" kawałek jeziora koło miasta Hamilton. Widoki z wysokiego mostu były rewelacyjne. Z Mississaugi do Niagara Falls jest niedaleko, ponad godzinna jazda minęła szybko. Nie było specjalnie godnych zatrzymywania się miejsc po drodze i o wczesnej godzinie wjechaliśmy do miasta. Postarałem się przejechać główną ulicą Niagara River Parkway i już z okien wozu zobaczyliśmy ogromny wodospad. Kilkanaście metrów za najliczniej odwiedzanym punktem znajduje się ogromny parking, na który liczyłem, że będę mógł w miarę niedaleko zaparkować. Rozczarowanie było wielkie, ceny były tak wysokie jak latem - 18-20 dolarów. Ale chętnych im nie brakowało. Przejechałem jeszcze kilka metrów dalej i trafiłem na prawie pusty parking za 8 dolarów - idealnie, trochę dłuższy spacer nie robił nam różnicy. A nawet miałem ciekawszą panoramę miasta z rzeką płynącą do wodospadu.
Pierwsze co rzuciło się w oczy to ... szarość. Brak kolorów i mdło. A dokładnie pół roku temu byłem w tym miejscu i witały mnie przepiękne kolory drzew i wody. Doszliśmy powoli do punktu, gdzie załamuje się skarpa i rzeka uderza z wielkim hukiem o dno koryta. Murek ze zdobieniami odgradzający nas od Niagary cały pokryty był - w dodatkowe ornamenty w postaci sopli i różnych form z lodu. Iście bajkowa kompozycja... Droga była bardzo oblodzona i trzeba było stąpać bardzo uważnie. Co chwila ktoś się wywracał. Gdzie te kolory? Zniknęły:(. Rzeka Niagara cała szaro brunatna... gdzie się podział ten turkus i błękit? Zimą to miejsce dużo traci ze swojego uroku. Ale masy turystów zawsze dopisują, kłębią się i potykają, a każdy chce zobaczyć z bliska wodospad. Co jakiś czas zawiał mocny wiatr i gęsty "kapuśniaczek" spadał na przechodniów, każdy w panice chował aparat i zakładał kaptur. Ja po kilku minutach byłem cały zmoczony i tylko dzięki nieprzemakalnej kurtce jakoś mogłem dalej funkcjonować.
Nad całym wodospadem górują wieżowce pobliskich hoteli i kasyn, szpetna komercja odbiera temu miejscu klimat. Nie znajdziemy tutaj chwili na refleksje, odpoczynek i podziwianie w ciszy uroków. To "fabryka" - autokary wysypują masy turystów, którzy pędem odhaczają w swoim planie następną atrakcję i z powrotem ruszają w trasę. Więcej o tym opisałem w wyprawie letniej i od tego czasu nic w "małym Las Vegas" nie uległo zmianie, a może tylko przybyło nowych żurawi budujących następne kasyno. Na szczęście nas nic nie goniło, żadna wycieczka czy przewodnik. Doszliśmy spacerkiem do miejsca, z którego w okresie wiosenno-jesiennym odpływają statki pod sam wodospad. Wszystko było pozamykane. Jedynie po drugiej stronie rzeki po stronie amerykańskiemu widać było mały ruch na tarasach schodzących do amerykańskiego wodospadu. Widziałem też kilka postaci na specjalnym wysuniętym nad rzekę moście, ale wyglądało na to, że ruch tam jest mały.
Przeszliśmy pod Rainbow Bridge - mostem granicznym i minęliśmy tabliczkę wskazującą drogę do USA :). Ruch pieszy na moście był mały i celnicy widocznie się nudzili. Za mostem idąc w stronę centrum miasta natknęliśmy się na sklep firmowy Hersheys - a to oznaczało dobrą gorącą czekoladę. Przyznam, że zachorowałem na to - od momentu przyjazdu do Kanady i każdego dnia wypijałem minimum dwa kubki tego gorącego „słodycza". Dobre wrażenie zrobiła na mnie sieć kawiarni Tim Hortons, chyba jedna z najbardziej rozpoznawalnych marek w Kanadzie. Coś na miarę Coca Coli :). Można tu wypić kawę, zjeść pączka, kanapkę i gorącą zupę. Wszędzie tego pełno. A ich firmowa czekolada była dla mnie rewelacyjna! W tym samym budynku co Hersheys znajdował się sklep firmowy Coca-Coli z wnętrzami stylizowanymi na lata 50-te. Można było zaopatrzyć się w różne pamiątki i co przyznam niektóre całkiem fajne. Właściwie cała okolica to jedne wielki sklep z pamiątkami, można tu kupić wszystko co związane z Kanadą, hmm... tak kupić tutaj i mieć potem z głowy prezenty:).
Nieśpiesznie przedostaliśmy się na uliczkę pełną kolorowych reklam i świecących neonów, raj dla dzieci - od Księgi Guinessa, poprze Believe or Not, a skończywszy na ogromnym kręconym młynie. Wszystko to swoim przepychem dorównuje znanym parkom rozrywki w USA. I jedyne co nie pasuje to - wszechobecne sklepy z cygarami :). Chyba Amerykanie mają embargo na kubańskie cygara, a kanadyjscy biznesmeni wywęszyli dobry interes i sprzedaż idzie na całego.
Połaziliśmy jeszcze pomiędzy mniej komercyjnymi uliczkami i wróciliśmy trasą przy wodospadzie. W pewnym momencie padające promienie słońca aktywowały przepiękną tęcze, a po chwili nawet dwie. Ludzie rzucili się do robienia zdjęć o mało co nie zabijając się nawzajem. A lód był cały czas na chodniku. Złapałem kilka ciekawych ujęć z tęczą i pozamarzanymi krzakami w lodowej otoczce. Wstąpiliśmy jeszcze do kawiarni po kawę na wynos do Tima Hortonsa oczywiście :). Ruszyliśmy dalej wzdłuż rzeki Niagara, kierując się na wschód do ujścia do Jeziora Ontario.

Niagara Falls- Winter

środa, stycznia 21, 2009

Toronto - Winter time. Part II

Okres świąteczny to czas przy domowym ognisku, stół suto zastawiony produktami polskimi. Nie ma tutaj z tym problemu, wszędzie gdzie się człowiek nie ruszy jakiś polski sklep :). Pogoda poprawiła się znacznie i zelżały mrozy i wyszło słońce, więc długo się nie zastanawialiśmy nad decyzją o dalszym zwiedzaniu Toronto.
Tym razem wyprawa była nastawiona na część kulturalną i postanowiliśmy zobaczyć wybrane muzea. Nie skorzystaliśmy z GO Busa i dla odmiany pojechaliśmy zwykłym miejskim autobusem, który dostarczył nas do stacji metra Islington. Stąd czekała nas jeszcze długa droga do centrum miasta, zaopatrzeni w malutkie żetony, które służą tutaj za opłatę do metra, weszliśmy na peron. Metro całkiem przyzwoite, zamontowane ekrany wyświetlają informację a na wagoniki przyjemne. Przez kilka stacji jechaliśmy na zewnątrz i można było podziwiać krajobrazy przedmieść Toronto, uwagę moją przykuła wielka reklama PEKAO i uśmiech na twarzy wyrósł natychmiast. Nasi tu byli. System metra nie jest specjalnie wyszukany, jest prosty - jedna linia ciągnie się z zachodu na wschód (zielona), druga w kształcie litery U prowadzi z północy (żółta) na południe, gdzie przecina się w trzech miejscach (Spadina, St, George i Bloor/Yonge) z zieloną. Jest jeszcze nitka fioletowa, ale to mało znacząca i krótka trasa na północy miasta. Wysiedliśmy grzecznie przy ulicy Bloor, która jest dość sporą arterią miejską, mieści się tutaj dużo dobrych sklepów i restauracji oraz cel naszej wyprawy - dwa muzea.
Na pierwszy ogień poszło Muzeum Obuwia - Bata Shoe Museum. Okazały budynek w kształcie czworokąta bez okien ze szklaną wejściową fasadą, jest to nowa architektura. Wejście kosztowało 12 dolarów i otrzymaliśmy mały znaczek do przypięcia, żeby było widać, że zapłaciliśmy oraz mapkę z rozrysowanymi salami z ekspozycjami. Pani poleciła zacząć zwiedzanie od poziomu piwnicy co uczyniliśmy. W pierwszej sali "wszystko o butach" można zobaczyć całą historię obuwnictwa, od czasów prehistoryczny przez Rzym aż do średniowiecza. Przyznam, że nastawiłem się na ogromną ilość obuwia i ciekawe przygotowane wystawy. Moje rozczarowanie było bardzo duże, o ile pierwsza sala mogła zaciekawić, to ilość przedmiotów była bardzo mała. Na piętrze za szybą z ekranem telewizyjnym można obejrzeć buty sławnych osób min Marylin Monroe i Elvisa Presleya. Na pozostałych dwóch piętrach można zobaczyć malutkie zbiory na dużej powierzchni, sala poświęcona obuwiu Indian Ameryki Północnej zajmuje chyba największą przestrzeń, a salka o tematyce baletowej najmniejszą. Generalnie wrażenie było takie, że miałem ochotę upomnieć się o zwrot pieniędzy! Liczyłem niesamowitą ilość butów z różnych epok, a dostałem kilka mokasynów, baletek i japońskich dziwadeł. Wielkie rozczarowanie :(.
Opuściliśmy to miejsce z nadzieją, że pobliskie Royal Ontario Museum będzie ciekawsze. Odległość pomiędzy tymi dwoma miejscami jest bardzo mała. Jest to największe muzeum w Kanadzie. Budynek ROM jak w skrócie nazywane jest Królewskie Muzeum Ontario , wygląda przedziwnie, można go polubić lub uznać za szkaradny. Do starej części Muzeum dobudowano (wkomponowano) nową część w kształcie ogromnych "kryształów". Jest to połączenie dwóch kompletnie różnych stylów, a architektem był nie kto inny jak słynny Daniel Libeskind. Wygląd wzbudza kontrowersje i nie dziwię się :). Tego dnia trafiły nam się specjalne ekspozycje dotyczące Sztuki Starożytnej Ukrainy i Natura Diamentu. W środku mieści się ponad 40 różnych galerii i ponad 6 milionów eksponatów. Na opisanie całej wycieczki po muzeum nie starczyło by miejsca, ale żeby zobaczyć wszystko dokładnie nie wystarczy jeden dzień. Każdy z nas wytyczył sobie trasę po ekspozycjach, które go interesowały. Od sklepienia z weneckiego szkła, malowidła z Azji, grobowiec z dynastii Ming, malarstwo Europejskie, kolekcje broni, mumie z Egiptu a kończąc na szkieletach ogromnych Dinozaurów. Podobno muzeum odwiedza rocznie ponad milion osób - w co łatwo uwierzyć. Za oknem już dawno zrobiło się ciemno i czas zwiedzania dobiegł końca.
Temperatura spadła znacznie i chodzenie po nocy nie miało już sensu. Przeszliśmy jeszcze na południe w stronę centrum miasta, mijając po drodze spory park Queens Park Circle z przepięknym budynkiem Zgromadzenia Ustawodawczego Ontario. Tego typu budynki zawsze kojarzyły mi się z Anglią. Wnętrza można zwiedzać bezpłatnie. Kilkaset metrów w stronę zachodnią zaczynają się siedziby wydziałów Uniwersytetu Toronto. Budynki pokryte bluszczem i neogotyckie wnętrza przypominają nie tak dalekie budynki w New Haven i Bostonie, gdzie mieszczą się prestiżowe uczelnie amerykańskie z korzeniami na starym kontynencie.
Duże zaspy śniegu mocno utrudniały spacer, nieodśnieżone przez pługi miejsca nie pozwalały nam określić położenia chodników lub ścieżek, trzeba było improwizować i iść po kolana w śniegu. W końcu po długim marszu dotarliśmy w okolice City Hall, gdzie podświetlone lodowisko nabrało uroku, pomimo późnej pory cała tafla zapełniona była po brzegi, jazda już nie jest wtedy przyjemnością. Starając się wrócić do Union Station do GO Busa natknąłem się na wejście do podziemi oznaczone kolorowymi literkami układającymi się w słowo PATH - ścieżka. I wtedy dostałem olśnienia, przypomniałem sobie o słynnym Podziemnym Mieście! Teraz stało się jasne dlaczego podczas naszych spacerów na mrozie ulice były tak opustoszałe, wszyscy chodzili w tym czasie pod ziemią. PATH to system dróg i pasaży pod powierzchnią ścisłego centrum miasta. Wejścia znajdują się głównie na parterach wysokich biurowców, banków lub centach handlowych i trzeba uważnie patrzeć na elewacje szukając znaku PATH. Właściwie można przemieścić się w dowolne miejsce w obrębie miasta nie wychodząc na powierzchnię, sklepy, restauracje i różnego typu punkty usługowe zapewnią nam wszystko co niezbędne. Nie dziwią masy ludzi nie opatulonych w ciepłe kurtki, czy bez właściwego na tę porę roku obuwia np. trampki czy bose stopy w balerinkach - zamiast kozaków. Zwykle osoby przyjeżdżające do pracy zostawiają samochód w podziemnym parkingu, przechodzą pasażem do budynku swojej firmy lub docierają do pracy ze stacji kolejowej lub autobusowej nie wychylając nosa na zimno. Niesamowity pomysł. Po zejściu na dół pochłonęła nas rzeka ludzi, próba wyrwania się gdzieś w bok była bardzo trudna, ale w końcu udało się. Co kilka metrów ustawione są mapki pokazujące cały rozkład PATH, ale pomimo tego łatwo się zgubić. W ten sposób już w cieple przedostaliśmy się do Union Station - skąd zatłoczony autobus zabrał nas do domu.
Następnego dnia zaczęliśmy naszą wędrówkę od mekki fanów hokeja czyli Hockey Hall of Fame, muzeum mieści się niedaleko Union Station na rogu Front Street i Yonge. Stary neoklasyczny budynek z 1885 roku, który kiedyś był siedzibą banku teraz mieści pamiątki związane z to zimową dyscypliną sportową. Małą "zmyłką" jest to, że wejście znajduje się nie od frontu jak wydaje się, ale trzeba udać się z boku przez hol biurowca, zjechać na dolną kondygnację i po kilku metrach wita nas oszklone wejście. Po drodze mijamy ogromny sklep z pamiątkami na widok którego niektórzy turyści dostają drgawek i wpadają w amok. Nie jestem fanem hokeja i gabloty ze strojami znanych sportowców, puchary i replika szatni nie robiły na mnie wrażenia - zrobiły za to maski bramkarzy, które miały przedziwne kształty i malunki wystarczające żeby wystraszyć napastnika :).
Po wyjściu skierowaliśmy się na wschód w okolice Starego Toronto, architektura już przyjemniejsza, nie ma szklanych wieżowców tylko stare stylowe kamieniczki i domki. St. Lawrence Market tętni życiem zapewne jak za starych dobrych czasów. Zdecydowanie bardzo ładna okolica. Za podpowiedzią naszego gospodarza doszliśmy do Pierwszej Poczty w Toronto. Zachowany w świetnym stanie budynek mieści w sobie normalnie działającą pocztę. Jest jednak jedna, ale za to bardzo ciekawa atrakcja, w małej salce mieści się muzeum i jest możliwość na małą opłatą napisania listu na specjalnej kartce papieru za pomocą ... pióra z gęsi. Mamy możliwość potrenowania przed napisaniem właściwego listu. Cała procedura jak za dawnych lat, łącznie z posypaniem piaskiem arkusza. Potem umiejętne złożenie kartki, zalanie woskiem i przystawienie pieczęci. Pozostaje tylko postawić kilka pamiątkowych stempli i gotowe. Ciekawe tylko czy jakiś filatelista w Polsce nie przywłaszczy sobie naszej misternej pracy?
Po wyjściu z poczty mieliśmy jeszcze sporo dnia zanim zajdzie słońce, spacer pobliskim Yonge Street do skrzyżowania z Dundas nie zajął dużo czasu. Ulice jak zwykle zapchana ludźmi i turystami. To skrzyżowanie pełni rolę głównego punktu w mieście, coś na styl Picadilly Circus w Londynie. Plac a wokoło wysokie budynki centrów handlowych min słynnego Eaton Center, a na nich ogromne kolorowe reklamy. Zwykłem unikać takich lokalizacji i szybko przeszliśmy Yonge dalej na północ mijając kawałek dzielnicy gejowskiej z wywieszonymi tęczowymi flagami.
Szybkim marszem doszliśmy do stromego podejścia na szczycie którego znajduje się ogromna rezydencja z wieżyczkami i basztami - najzwyklejszy na świecie Zamek - Casa Loma :). W tej chwili mieści się tutaj muzeum, w którym można podziwiać wnętrza, pomieszanie stylów i jak dla mnie najciekawsze to tajemnicze przejścia, pokoiki i tunel. Z okiem można podziwiać świetną panoramę całego miasta. Obok przy zejściu do parku znajduje się następne muzeum Spadina Historic House - mała wiktoriańska rezydencja niczym specjalnym z zewnątrz nie przyciąga, a gdyby nie duży znak informacyjny łatwo ją pominąć. Wnętrza są imponujące, a masywne drewniane meble i sala bilardowa mogą się spodobać. Powoli zaczynało się ściemniać i pozostał jeszcze spacer na drugim końcu miasta, czyli odwiedziny w Queens Quay (ach te nazwy wszędzie takie same :) czy to Londyn, Toronto czy Sydney ...). Nabrzeże w zimę nie wygląda zachęcająco, kra na jeziorze, statki wycieczkowe pochowane w przystaniach i ohydne apartamentowce zasłaniające panoramę miasta. Spacerem wzdłuż nabrzeża żegnamy się z Toronto, miastem, które raczej nie przypada turystom do gustu. Ale mimo zimy ma dużo do zaoferowania. Tylko niech ktoś coś zrobi z tą szaloną - dziką zabudową bez żadnego pomysłu, która oszpeca to miasto jeszcze bardziej...

Toronto - Winter time. Part I

Pogoda powoli się poprawiła na tyle, że można było się ruszyć poza dom na dłużej, nie było już mrozów. Trzeba było wykorzystać czas i zobaczyć jak wygląda Toronto w okresie zimy. Niedaleko od domu miałem przystanek autobusów GO Bus, wygodne biało-zielone autokary, które kursują pomiędzy rejonami podmiejskimi Toronto i zapewniają transport w obie strony do wielkich sypialni. W opcji jest też GO Train czy to samo - tylko na torach. Z mojego miejsca cała przyjemność to koszt około 6 dolarów w jedną stronę, bilet można kupić w automacie lub u kierowcy. Wybrałem na rozkładzie wersję Express i po półgodzinie byłem w na dworcu w Toronto. Union Station to spora stacja kolejowo-autobusowa, budynek w starym brytyjskim (solidnym) stylu, z przeogromną halą główną nadaje się idealnie jako miejsce skąd można zacząć zwiedzanie.
Tego dnia postanowiliśmy zrobić sobie spacer po śródmieściu i odwiedzić słynny CN Tower z wieżą widokową. Dla osoby nie dysponującej dużą ilością czasu zwiedzanie Toronto można "zamknąć" w obszarze swoistego czworokąta, od wschodu tą granicą będzie ulica Jarvis, od południa Front Street, od wschodu Spadina Avenue, a od północy Bloor street. Główną arterią jest Yonge Street, która rozgranicza miasta na część wschodnia i zachodnia i od której zaczynają się numeracje ulic. Jest to chyba najbardziej rozpoznawalna ulica w mieście i ... na świecie, ma swoje miejsce w księdze rekordów Guinessa. Jej długość to 1,896 km. Jak dla mnie to trochę oszukane, normalnie długość ulicy powinno się liczyć w obrębie miasta, a Yonge wybiega daleko poza ramy Toronto. Ale każdy kraj i miasto chce mieć coś unikalnego - naj. Obok Union Stattion wznosi się ogromny Hotel, pozostałość po czasach świetności korony brytyjskiej. Fairmont Royal York wybudowany w 1927 roku był przez długie lata największym hotelem Imperium i do dzisiaj zachował swoisty "majestatyczny" wygląd. Niestety dzika zabudowa jak ma obecnie miejsce w Toronto przysłoniła ów hotel od strony nabrzeża jeziora i drugi symbol miasta został brutalnie pozasłaniany przez apartamentowce, które wyrastają jak grzyby po deszczu i swoim wyglądem szpecą niesamowicie całą linię - skyline. Przy Front Street można jeszcze podziwiać "złoty" wieżowiec, który w zależności od światła traci lub zyskuje na swoim blasku, przy mocnym słońcu odbija się od niego dużo światła, które tworzy swoiste lustro i... o które niestety zabija się dużo ptaków.
Gdy stoimy obok głównej stacji w mieście i mamy przed sobą ulicę Bay, w oddali widać idealnie po środku budynek i wieżę zegarową Starego Ratusza (Old City Hall), pseudo romańskiej budowli z 1899 roku, kolor brązowy i zaśniedziałe zielone dachy są dość częstą widokówką w mieście i przypominają o historii Toronto. Właśnie w tym kierunku postanowiliśmy ruszyć, spacer pomiędzy wysokimi drapaczami chmur, które skrzętnie próbowały schować przed nami promienie słońca był całkiem przyjemny, a to ze względu na brak ludzi na ulicach, no może trochę ale nie zbyt wiele, bardzo mnie to zastanawiało ale winę zwaliłem na mroźną pogodę. Zaspy śniegu skracały znacznie powierzchnię chodników ale tego dnia nie było pluchy i można było bezpiecznie iść. Krążąc w dzielnicy finansowej minęliśmy budynek giełdy z ruchomym wyświetlaczem pokazującym nam wszechobecne spadki na giełdach, ciekawostką było - że został on wbudowany w wieżowiec i teraz wygląda dość dziwnie ale widać taki był zamysł architekta. Niestety nie było na ulicach tak popularnej pary buchającej z wodociągów jaką znamy z filmów o Nowym Yorku, ale w zamian była para z otworów wentylacyjnych i kominów na szczytach wieżowców, wyglądało to niesamowicie, biała para wydobywająca się wielkimi ilościami jak z kominów elektrociepłowni! Przy dobrej pogodzie i klarownej widoczności widok był niesamowity. Dotarliśmy w końcu na Nathan Philips Square przy Queen street, gdzie mieście się nowy Ratusz (City Hall), plac ten zaprojektował fiński architekt Viljo Revella i umieścił przez budynkiem prostokątną sadzawkę - fontannę z łukami. W okresie zimowym w tym miejscu robione jest lodowisko. Tłumy ludzi na tafli lodu nie bardzo dają rozwinąć skrzydła, a jazda w ścisku nie daje frajdy, w pobliskim budynku publicznym jest małe okienko, gdzie można wypożyczyć łyżwy. Wszystko jest ładnie udekorowane świątecznymi lampkami, co nadaje miejscu przyjemny charakter. Sam budynek Ratusza to niska kopuła i wyrastające po bokach otaczające ją zagięte w łuk - wieże ze szkła, które w nocy podświetlane są na różne kolory. Dwa ratusze stary i nowy sąsiadują ze sobą, a oddziela je tylko ulica Bay i rząd flag wszystkich prowincji Kanady, które warto obejrzeć dokładnie.
Spacer kontynuowaliśmy na zachód i minęliśmy mały (to dziwne) pomnik Winstona Churchila, troszkę w mało eksponowanym miejscu. Obok znajduje się kompleks neoklasycznych budynków otoczonych wysokim płotem i nazywa się Osgoode Hall (jakieś stowarzyszenie prawnicze - jakie to brytyjskie:). Po przeciwnej stronie University Avenue, dość dużej alei można odwiedzić Campbell House, małą rezydencję w stylu georgiańskim, która kompletnie nie pasuje do otaczającej zabudowy, taki mały domek z serialu Północ-Południe wciśnięty w wielki miasto. Za domkiem wyrasta ogromny gmach typowy dla lat 30 XX wieku, budynek ma szpicę z barometrem, który świeci się w zależności od ciśnienia panującego na zewnątrz, fajnie wygląda nocą. W tym miejscu skręcamy na południe do ulicy King Street przy której mieści się Roy Thompson Hall - siedziba Orkiestry Symfonicznej Toronto, budynek ma podobno świetną akustykę, czego łatwo można domyślić się po nietypowym krągłym kształcie. Tuż obok, w małym wyludnionym parku mamy okazję poszaleć po śniegu, kilka metrów dalej na trawniku mijamy dziwne rzeźby chyba królików, jest ich pełno i zastanawiam się jak tu ludzie koszą trawę latem.
Jesteśmy już coraz bliżej słynnej wieży CN Tower, mijamy ponownie Front Street i wchodzimy po schodkach na taras, gdzie znajduje się jedno z wejść. Stać pod tym ponad 550 metrowym kolosem przypominającym jakąś rakietę kosmiczną (niektórym nowoczesny minaret :), to dopiero doznanie, zrobienie w całości zdjęcia nie ma szans, pozostaje trochę gimnastyki i ujęć w pozycji leżącej. Wewnątrz mały tunel prowadzi nas do podnóża CN Tower i kas biletowych. Ceny są w pakietach i najprostszy - czyli pierwszy dek widokowy i restauracja to wydatek 21 dolarów + 8 dol i mamy dostęp do Sky Pod czyli najwyższego tarasu widokowego na wysokości 447 metrów na ziemią. Przejście przez system zabezpieczeń trwa chwilkę, sprawdzane są też torby. Przeszklona z jednej strony winda wwozi nas na szczyt, widoki po drodze spektakularne, dlatego najlepiej wsiąść jako ostatni - stoimy wtedy przy samej szybie :). Na górze w okresie zimowym platforma na zewnątrz jest zamknięta, widoki podziwiać można tylko przez szyby, a jest co! Połowa pierwszego deku to restauracja, zwykła, nie jakaś wykwintna. Druga połowa to miejsca dla ludzi, a jest ich zawsze pełno. Cały moduł jest ruchomy i kręci się bardzo powoli wokół osi, trwa to długo (nie to co Stratosphere w Las Vegas, gdzie tempo jest niezłe i przy jednej kawce można zrobić pełen obrót). Za oknem widoki są zapierające dech, można bardzo dokładnie obejrzeć miasto i odczuć na jak wielkiej powierzchni się roztacza. Schodkami w dół i jesteśmy na poziomie, gdzie latem można wyjść na zewnątrz i przez siatki oglądać miasto. Jest tam też jedna super atrakcja, oblegana przez masę śmiałków, którzy chcą zmierzyć się ze swoimi lękami - szklana podłoga. Jest to kilka tafli pancernego szkła, po których można chodzić, kłaść się lub skakać :). Uwierzcie trzeba na tym stanąć, żeby poczuć co znaczy lęk wysokości. Wracając z powrotem do poziomu restauracji znajdujemy dodatkową windę, która zawozi nas do Sky Pod, to małe pomieszczenie z zakrzywionymi szybami tak żeby było widać miasto pod nami, przy świetnej pogodzie widać wodospady Niagara i okolice. Doczekaliśmy do zmroku, kiedy centrum finansowe ze swoimi drapaczami chmur rozświetli się co zawsze daje ładny widok. Jeszcze kilka chwil refleksji z nosem przyciśniętym do szyby i zjechaliśmy na dół. Tutaj przywitała nas gra świateł i kolorów, CN Tower jest podświetlana w różnych kolorach, obręcze na platformach widokowych zmieniają barwy i wzdłuż toru jazdy wind mamy migające i pędzące światła. Postaliśmy chwilkę i mijając ogromną halę sportową, która teraz nazywa się Rogers Ceneter (Rogers to chyba największy operator komórkowy i nie tylko, coś w stylu Polskiej Orange). Okrążając wieżę natrafiliśmy na wejście pod oszklony hol co było bardzo miłe bo temperatura mocno spadła w nocy. Ta droga doprowadziła nas do samego Union Station i nie musieliśmy wychodzić na zewnątrz, ciekawe że też wtedy nie przypomniałem sobie o tym wspaniałym wynalazku, jakim jest... nie to będzie w następnej części. Na stacji przywitała nas spora kolejka, ludzie wracali z pracy i dostanie się do GO Busa to był nie lada problem. Wystałem swoje w kolejce i udało się dotrzeć na noc do Mississaugi.

Toronto - Winter