środa, grudnia 02, 2009

Sekrety San Francisco: Japanese Tea Garden z ciasteczkiem w tle

Makoto Hagiwara, twórca Japanese Tea Garden w Golden Gate Park, wynalazł ciasteczko z wróżbą w 1909 roku.

Tea Garden z pięknymi pagodami, bramami, posągami i tea house, wybudowany został w 1894 roku na Międzynarodową Zimową Wystawę w San Francisco przez George'a Turner Marsha, który urodził się w Australii a młodzieńcze lata spędził w Japonii. Po zakończonych targach, japoński ogrodnik o nazwisku Hagiwara przejął opiekę nad ogrodem. Zaoferował odwiedzającym to miejsce ludziom - ciasteczko z wróżbą, czyli twarde kawałki ciasta z umieszczoną wewnątrz wiadomością drukowaną na małym skrawku papieru. Ciasteczka okazały się być takim hitem, że chińskie restauracje w Chinatown przyjęła pomysł i podawane były jako tradycyjny chiński smakołyk, choć takowe ciasteczka nie istnieją w Chinach. Niestety, Hagiwara nie był zainteresowany opatentowaniem swojego wynalazku.

Makoto Hagiwara z córką

W chwili śmierci w 1925 roku, ogród Hagiwary poszerzył się z oryginalnego jednego akru ziemi do pięciu. Rodzina Hagiwary opiekowała się ogrodem aż do 1942 roku, kiedy to została w całości internowana w obozie w wyniku histerii anty-japońskiej jaka zapanowała po ataku na Pearl Harbour. Do 1952 roku Japanese Tea Garden nazywano Oriental Tea Garden. Brązowy posąg został wzniesiony na cześć rodziny Hagiwara w 1974 roku.

Japanese Tea Garden

Death Valley Expedition 2009

Koncepcja wyprawy do Death Valley powstała w kręgach zbliżonych do młodych elit San Francisco i słynnego tajnego zgromadzenia "wolnych drinkarzy" - DHSC. Chętnie zgodziłem się partycypować w tym przedsięwzięciu. Kolidowało z wyprawą tylko jedno - musiałem odłączyć się w celach zawodowych po 3 dniach. Obowiązki wzywały i weekend musiałem poświęcić na L.A. - jedno z bardziej znielubionych przeze mnie miast USA. To czysto subiektywne odczucie ale kto był zrozumie :) mała dygresja [ LA jako zlepek małych miasteczek istnieje dla mnie poniżej autostrady numer 10 a wszystko co jest powyżej jest ładne i nie pisze się w rejestr LA :) ]. Wyprawa miała sens jeśli poświeciłoby się na nią kilka dni i tutaj w sukurs przyszło nam wielkie amerykańskie święto dziękczynienia. Wyruszyliśmy dzień wcześniej wieczorem tak żeby być rano na dobrej pozycji startowej do zwiedzania Doliny Śmierci. Punktem zbornym było małe jezioro Lake Isabella na południu Kalifornii blisko Seqwoii. Ja jechałem sam a druga grupa dołączyła do mnie na zjeździe z autostrady I-5 na Bakersfield; druga dygresja [ krążą legendy o mieście Bakersfield ! ale tak naprawdę to nikt nigdy nie widział tego miasta :) to centralne miejsce na trasie do LV i LA NIE ISTNIEJE - nie ma takiego miasta jak Bakersfield to prawdziwe Ghost bez Town :) ].Już w małym konwoju dotarliśmy do jeziora i po ciemku szukaliśmy zjazdu nad wodę, coś się trafiło i zaparkowaliśmy na wyboistej ziemi gdzieś w krzakach. Teraz trzeba było nakierować pozostałą cześć ludzi jadących z Los Angeles. To znajomi naszego kolegi amerykana. Tym razem miało być bardzo international. Było już sporo po północy kiedy zawitał na nasz tymczasowy parking wielki autobus szkolny Bio Tour (parkujący na codzień przy Venice Beach), maszyna była przemalowana na bliżej nieznane kolory i przystosowana do przewożenia grup komunistów. Pierwsze co to polecieliśmy oglądać wnętrze, nic nas nie zaskoczyło - mała komuna ala hipisowska, wnętrze można było spokojnie modelować, była kuchnia polowa, dużo książek i ... przepiękna Filipinka :).
Towarzystwo było bardzo przyjemne, trafili się nawet ludzie z Izraela. Po kilku drinkach czułem się jak żywcem przeniesiony w lata 70-te. Poczułem ten klimat i wiecie co - spodobało mi się :). Tylko, że mam troszkę inne poglądy i starałem się wytłumaczyć nowym znajomym, że ich fascynacja socjalizmem i komunizmem jest oparta na utopistycznych wizjach kilku myślicieli politycznych. I survived communism to powinienem mieć na koszulce i nie bardzo byli wstanie pojąc reali Polski z lat 80-tych kiedy o tym opowiadałem! Ale to juz temat na inny post. Dzielnie wspierał mnie Artur z który podzielam moje poglądy. Ale każdy ma swoje wizje świata i to szanuje wiec obyło się na konstruktywnej wymianie zdań. Bez tego typu ludzi świat byłby nudny :) Popijaliśmy i hałasowaliśmy chyba do 4 rano. Jeszcze pamiętam nocny spacer nad wodę z uroczą Filipinką... a spać się dalej nie chciało. Przygotowałem sobie łoże w samochodzie (samemu nie chce mi się rozkładać namiotu).Rano czułem się jak po ciężkiej imprezie ale tym razem byłem przygotowany miałem pod ręką Advil :). 3 tabletki zabiły ból. Piękny poranek, granatowa tafla Lake Isabella i powoli wznoszące się nad horyzont ciepłe słonko. Poranne śniadanie hm.. trudno to nazwać śniadaniem ale zjedliśmy co kto miał i popiliśmy kawą zrobioną w warunkach polowych na przenośnej kuchence. Za dnia zobaczyłem twarze ludzi i jeszcze raz się sobie przedstawiliśmy :). Bardzo powoli zebraliśmy się i ustaliliśmy trasę. Autobus był ogromny i wyciągał koło 50 mil na stromych drogach więc nie było sensu jechać w konwoju. Ustaliliśmy miejsce spotkania na 5 pm w okolicy Stovepipe Wells. Ruszyliśmy na wschód w stronę Death Valley, droga pięła się lekko pod małym kątem i samochody nasze a zwłaszcza mój dawały sobie świetnie radę. Pamiętam kiedy we wrześniu jechałem tą samą trasą tylko w drugą stronę to max co jechałem to 40 mil na godzinę! i to z duszą na ramieniu z obawy o wytrzymałość maszyny. Tym razem było idealnie i mijając piękne widoki wzgórz i dolin pozbawionych jakiejkolwiek roślinności miałem wrażenie, że jadę po księżycu.
Minąłem znak Welcome to Death Valley i po kilku milach znalazłem się na szczycie wzniesienia z widokiem na całą dolinę, teraz było z górki i kilkanaście mil dryfowałem po nierównej drodze na neutralnym biegu. Przed Stovepipe Wells skręciliśmy na "unpaved road" czyli na kamienny szlak gdzie trzeba było jechać bardzo ostrożnie żeby nie uszkodzić podwozia i opon. Mila ciągnęła się w nieskończoność ale dotarliśmy do wejścia do Mosaic Canyon. Szlak wgłąb kanionu nie jest trudny i długi, na początku piękne wygładzone skały przypominające biały granit z wzorkami w postaci zastygniętych w skale kamieni o różnych kształtach (stąd nazwa Mosaic). Potem szlak przekształcił się w zwykły kanion z łagodnie opadającymi ścianami, gdzieniegdzie nawet stromymi. Nawet nie zdążyliśmy się zmęczyć kiedy dotarliśmy do końca, powrót był szybki tak żeby zdążyć jeszcze przed zachodem słońca na pobliskie wydmy piaskowe. Przejechaliśmy malutkie miasteczko-oazę i po chwili zaparkowaliśmy na nowo utworzonym parkingu przy Sand Dunes (jeszcze kilka tygodni temu trzeba było parkować przy drodze a teraz jest wielki parking z ubikacjami). Słońce szybko uciekało za otaczające pasma górskie i pędziliśmy po piaskach przypominających tak egzotyczne pustynie Sahary. Spokojnie można tu kręcić produkcje filmowe, których akcja rozgrywa się w krajach nad zatoką perską. Byłem Lawrencem z Arabii... brakowało tylko strzelby i stada wielbłądów.
Ciepłe promienie zachodzącego słońca kolorowały piasek na kolor kawy, było magicznie. Latem nie można normalnie chodzić po tym piasku nie narażając się na poparzenia a teraz było idealnie. Mrok nas niestety przegonił i pustynia gwałtownie straciła swój urok, jakby ktoś wyssał z niej piękno... jakby ktoś zmienił ustawienia kamery na czaro-białe kolory. Wróciliśmy to osady Stovepipe Wells gdzie zaopatrzyliśmy się w drewno na ognisko i napoje powszechnie uznawane w USA za alkoholowe zwane piwem co w Polskich realiach byłoby nie do pomyślenia (jak można nazwać piwem wodę zabarwioną na złoty kolor?).
Jak to bywa w Dolinach Śmierci, nie ma zasięgu telefonia komórkowa (my byliśmy zaopatrzeni w niezawodne walkie-talkie). Obawialiśmy się, że nasza druga ekipa nie da rady dojechać na ustaloną godzinę. Po pewnym czasie trzeba bło się zbierać, ustaliliśmy, że jedziemy na noc na camping w północnej części parku w miejscu zwanym Mesquite Springs niedaleko Krateru Ubehebe. Postanowiliśmy (bez specjalnej nadziei) wiadomość u pani sprzedającej pamiątki w małym sklepiku. Jak zobaczy dziwny autobus lub "zakręconych" współczesnych hipisów to niech im przekaże gdzie nas będą mogli znaleźć. Na miejsce jechaliśmy ponad pół godziny. Camping był zapełniony i nie było wolnego miejsca na rozbicie namiotów. Szukaliśmy długo jakiegoś wygodnego spotu lub kawałka wolnej od krzaków pustyni. W końcu postanowiliśmy zajechać na miejsce oficjalnie przygotowane do organizowania wspólnego ogniaska, były ławeczki i kamienny ogniskowy krąg. Przygotowanie ognia i jedzenia trwało chwilkę, po jakimś czasie uznaliśmy, że rozbijemy tutaj namioty i zobaczymy rano co będzie. Po kilku godzinach niedaleko nas zamajaczyły lampki wielkiego autobusu! Udało się, znaleźli nas i co zabawne, informacje o naszej lokalizacji przekazała im pani ze sklepiku! Co za szczęście. I znowu impreza do późna, wiele osób było mocno "odjechanych" a Filipinka chyba najbardziej, jej magicznie łagodny głos hipnotyzował... Tym razem nie dałem rady do 4 nad ranem i Orfeusz przytulił mnie szybko.
Ranek nie był już taki ciepły, rozpalenie ogniska nie zajęło dużo i na środku wylądował wielki Indyk w srebrnej brytfance. Niestety po chwili pojawił się jakiś mało wyrozumiały człowiek z obsługi campingu i zabronił palenia ogniska w tym miejscu, co było mega absurdem, którego nie mogę zrozumieć. Napis przy drodze głosił Campfire site! Skąd mieliśmy wiedzieć, że nie wolno skoro napis zachęcał... wezwał Park Rangera czyli odpowiednik Policji na terenie Parku. Na szczęście nasi znajomi chyba mają duże doświadczenie z użeraniem się ze służbami mundurowymi i jakoś się wybronili. Ruszyliśmy w dalszą drogę, po kilku metrach od wyjazdu przez środek drogi przechodziła ogromna Tarantula (to już trzecia jaką widziałem od 2 dni), była naprawdę ogromna i włochata. Trzeba pamiętać o takich atrakcjach jak się komuś zbierze na spacer po pustyni a w odwodzie są jeszcze węże :). Pierwszym punktem było pobliski Krater Ubehebe ( tutaj narodził się taniec wojenny Ube hebe Ube hebe). Zrobiliśmy małą rundkę po krawędzi i podziwialiśmy przepiękne panoramy okolicy. Potem zjechaliśmy do Scottys Castle gdzie znajduję się piękny zamek wybudowany w okresie międzywojennym przez ekscentrycznego milionera. Zwiedzanie zamku i okolicy zajęło trochę czasu. Całkiem nierealnie wyglądają tam przepiękne palmy i kaktusy rosnące w małej oazie... Znajomi z autobusem postanowili udać się na Sand Dunes gdzie rozstawili stoły na pustyni i ubrani odświętnie zjedli indyka (to było pojechane na maxa). My zjechaliśmy na południe do Visitors Center gdzie przekazano nam smutną informację, że nie można rozpalać ognisk na dziko. A planowaliśmy noc gdzieś na tzw Backcountry czyli 2 mile od głównej drogi.
Trzeba było zmienić plan i postanowiliśmy (za poradą Rangera) przespać się tuż za granicą Parku. Zajechaliśmy jeszcze szybko do Musztardowego Kanionu (to prawda skały miały kolor owego dodatku do naszych kiełbasek i parówek) i przespacerowaliśmy się po kopalni Boraxu (minerał mający wiele zastosowań w przemyśle). Po jakimś czasie wypadało zatankować samochód dla zwykłego spokoju, jedyna najbliższa stacja jaka oferuję paliwo znajdowała się w Furnance Creek. Niestety trzeba pamiętać, że w takich miejscach cena paliwa jest co najmniej bandycka. Normalnie przed wjazdem do Death Valley mozna zapłacić 2.99$ a tutaj cena była 3.99$... trudno nie ma innej opcji i trzeba było zapłacić. Jadąc główną drogą na dotarliśmy do Golden Canyon, gdzie poszliśmy na całkiem długi szlak. Widoki są tutaj niesamowite, zewsząd otaczały nas waniliowe skały czasem przeplatane z kawą :) w oddali majaczyły masywny blok skalny w czerwonym kolorze mocno kontrastując z otoczeniem. Tym szlakiem można dojść do Zabriskie Point i to chyba najlepsza pora w roku, żeby to zrobić. W lipcu jeden człowiek umarł tutaj próbując pokonać ten odcinek...
Czas naglił a mieliśmy jeszcze do zaliczenia kilka punktów. Pojechaliśmy dalej mijając zjazd na Artist Drive (tym razem w swojej wyprawie ominąłem bardziej znane punkty i skoncentrowałem się na tych, które zwykle pomijałem - reszta opisana jest na moim blogu) i wjechaliśmy na bardzo wyboistą utwardzaną drogę do Natural Bridge. Podła droga... cierpiałem katusze w swoim osobowym samochodzie. Szlak jest krótki jeśli chcemy zobaczyć Natural Bridge (na pozostałe atrakcje trzeba poświęcić więcej czasu). Wielka dziura na wylot w skale. Przypomina to ogromny naturalnie wyrzeźbiony przez naturę most ale daleko mu do łuków skalnych w Utah. Nie zdecydowaliśmy się na dalszy marsz ze względu na zachodzące słońce. Pora było udać się na poszukiwanie miejsca na nocleg. Wyjechaliśmy z parku i po kilku milach znaleźliśmy zjazd na pustynie. Miejsce okazało się całkiem przyjemne. Uznaliśmy, że zostajemy tutaj na noc. Jeszcze trzeba było zostawić wiadomość naszym znajomym co uczyniliśmy przyczepiając info do ogromnej tablicy Message Board przy Zajeździe w Furnance Creek.
Powróciliśmy do wybranego miejsca zaopatrzeni w drewno (na pustyni nie ma czym palić :). Noc była przyjemnie uduchowiona, nie potrzeba było świateł, gwiazdy i księżyc rozjaśniały teren rewelacyjnie. Pieczenie kiełbasek, popijanych piwem i winem na "łonie" natury jak bardzo to inne od typowych miejskich imprez... To są właśnie te wspaniałe chwile do których człowiek będzie wracał z tęsknotą ale ważne jest jedno do tego wszystkiego potrzeba FAJNYCH LUDZI a tacy akurat wtedy byli.... więc jest perfekcja w środku, w głowie w duchu. Ube hebe ube hebe. Rano musiałem się zastanowić kiedy ruszyć do LA miałem być na miejscu kolo 5 pm. Wiec postanowiłem zaliczyć jeszcze jeden punkt widokowy Dantes View, dojazd zajął ponad 20 minut i ostatnie kilka mil to niezła wspinaczka wozem na szczyt. Ale widok rewelacja. Cała Dolina Śmierci jak na dłoni.

Ogrom, który można doświadczyć tylko patrząc z tego punktu. Ciekawą sprawą było... potworne zimno i wiatr. Wyobrażacie sobie takie "mrozy" w najgorętszym miejscu na ziemi ? To chyba lekka przesada. Nadszedł ten moment i trzeba było się pożegnać. Szkoda... ale nie było wyboru. Mam nadzieję, że spędzimy jeszcze nie jeden magiczny wieczór wspólnie gdzieś na wyprawie...


Death Valley Expedition 2009