sobota, października 25, 2008

Indian Summer w Kanadzie

W San Francisco wrzesień i październik to okres letni - pogoda odwdzięcza się teraz upałami i słońcem - po nieco chłodniejszym lipcu i sierpniu. Wszystko wokoło zielone i ani śladu jesieni. Zacząłem trochę tęsknić za porami roku, brakowało mi kolorów jesieni. Któregoś dnia zadzwonił do mnie mój przyjaciel, jeszcze z czasów "podstawówki", który mieszka w Kanadzie i zaprosił mnie do siebie na Święto Dziękczynienia - w „kraju klonu" obchodzone wcześniej, niż w Ameryce. W tym roku wypadło 13 Października (w USA jest 27 listopada), nie bardzo rozumiem dlaczego taka różnica, ale to bez znaczenia... Zaproszenie przyjąłem z wielką chęcią, w końcu miałem okazję zobaczyć słynny Indian Summer. Większość znajomych twierdzi, że ten okres w roku jest najlepszy do zwiedzania Kanady, więc musiałem to sprawdzić. Pozostało wyszukać w internecie tanich przelotów, hmm... połączenia z Kalifornii do Kanady są bardzo drogie, tego też nie rozumiem, albo nie chcę zrozumieć. Bilet do Toronto to koszt w granicach 800-1000 dolarów a przelot do pobliskiego Rochester w stanie Nowy York, można znaleźć za około 300 dolarów ! Wszystko przez to, że jest to rejs międzynarodowy, szkoda, w końcu to jeden kontynent:(. Trudno musiałem opracować tani wariant i najlepsza opcją było dolecieć do Detroit w stanie Michigan, a potem resztę trasy samochodem. Z San Francisco wyleciałem późno w nocy, trochę poirytowany paranoją jaką są środki bezpieczeństwa na lotniskach - zdejmowanie już nie tylko butów, ale i swetrów i kurtek, uważne opróżnianie kieszeni, żeby nawet jednocentówka nie została, bo wtedy biorą człowieka na bok i sprawdzają. Nie będę się rozpisywał, bo to dobry temat na osobny artykuł :). Oczywiście nie można kupić alkoholu po przejściu bramek security i jedynie małe buteleczki wina za jedyne 5 dolarów za sztukę dla odprężenia na pokładzie :). W samolocie miałem długą pogawędkę o nadchodzących wyborach prezydenckich z ludźmi z Texasu, którzy mocno popierają kandydata partii republikańskiej, przed nami w rzędzie siedzieli Kalifornijczycy którzy silnie popierają Obamę, teraz dokładnie widać, jak naród jest mocno podzielony. Wylądowałem o 5 rano, znalazłem bagaż i położyłem się na ławeczce w bardzo niewygodnej pozycji, musiałem czekać na przyjaciela, który miał mnie rano odebrać z lotniska. Miał do pokonania spory odcinek z Toronto i nie wiedziałem, ile godzin spędzę na lotnisku. Chyba ktoś złośliwy wymyślił kształt siedzeń w poczekalni, pozycja w jakiej zasnąłem była mocno akrobatyczna, ale zmęczenie wygrało i zasnąłem. Koło 8 rano obudził mnie telefon, Witek był już na granicy czyli niedaleko - ucieszyłem się bardzo. Wymagało to od niego - wstania kolo 4 rano i ruszenia w trasę. Podjechał do mnie koło godziny 9 - trochę wkurzony na ogromną kolejkę na granicy i niemiłych urzędników imigracyjnych (niestety to chyba reguła). Pojechaliśmy do Detroit na małe zakupy, w Kanadzie wszystko jest znacznie droższe a zwłaszcza alkohol, zakupiliśmy kilka zgrzewek piwa (24 butelki Becks za 17 dolarów to dla Kanadyjczyka jak za darmo), oczywiście ceny paliw też były bardzo dobre i zatankowaliśmy do pełna (2.8 dolara za Galon przy 1 dolarze za litr w Kanadzie). Detroit jest dla mnie brzydkim miastem, typowo przemysłowym, bez ładnego centrum, szkoda było tracić czas na zwiedzanie. Autostradą dojechaliśmy do mostu granicznego Ambassador Bridge, który obecnie jest w remoncie i wszędzie mieliśmy objazdy. W opcji był jeszcze tunel pod rzeką i widząc korek na moście bardzo żałowaliśmy, że nie pojechaliśmy tamtędy. Jak to bywa na granicach amerykańskich, nie ma kontroli osób wyjeżdżających i czekała nas tylko odprawa przez Kanadyjskiego urzędnika, obawialiśmy się o los naszych zapasów alkoholowych, ale jak się okazało niepotrzebnie, odprawa była formalnością i wszystko na zasadzie zaufania -ludzie raczej nie kłamią, za dużo byłoby do stracenia - jeśli urzędnik postanowiłby sprawdzić wyrywkowo i coś by się nie zgadzało. W kolejce spędziliśmy ponad godzinę, jakby na złość wszyscy postanowili tego dnia pojechać do Kanady. Byliśmy w mieście Windsor, gdzie zjechaliśmy do Parku Great Wester, z którego roztacza się ładna panorama na brzydkie miasto Detroit :). Miasto jest całkiem przyjemne, panowanie Brytyjczyków odcisnęło się na tym miejscu mocno, czułem się jakoś swojsko, trochę europejsko. Nazwy ulic, budynki i ludzie tak bardzo angielskie, że aż trudno uwierzyć że to kontynent amerykański. Jednostki miar też europejskie i musiałem się szybko przestawić z mil na kilometry. Zajechaliśmy jeszcze do słynnego w tym mieście - Parku Jackson, gdzie stoją repliki samolotów z drugiej wojny światowej - oczywiście angielskich Spitfire i Hurricane. Park ten jest chlubą miasta i jest taki... brytyjski :). Ten rejon nie jest specjalnie atrakcyjny turystycznie i dość szybko wjechaliśmy na autostradę numer 401, która prowadzi do Toronto. Przed nami około 4 godziny jazdy do domu, więc Witek ostro pędził w miarę pustą drogą. Trochę obawiałem się o szybkość pamiętając o amerykańskich policjantach, którzy dość szybko łapią pędzących delikwentów, tutaj wszyscy jechali sporo ponad limit, w tym wypadku 100 kilometrów. Policja drogowa w Kanadzie jest w większości wypadków nieoznakowana (tajniaki) lub oznakowana w bardzo dyskretny sposób, zwykle są to czarne samochody z napisem mocno zlewającym się z kolorem karoserii, zdradza ich też masa anten na dachu. Jadąc widziałem kuriozalną sytuację, na poboczu stał samochód osobowy, spod którego buchały płomienie ognia, a obok stała bezczynnie kobieta – kierowca, mimo że gaśnica była na widoku... Pewnie w strachu wyskoczyła, a potem bała się podejść i przyglądała się jak jej samochód pożerają płomienie. Dość szybko dotarliśmy do miasta... Londyn, nazwa brzmi dumnie ale atrakcji żadnych, jedynie warte zobaczenia jest Fanshawe Pioneer Village, wioskę z replikami domów z czasów pierwszych osadników, można tam spędzić trochę czasu, a uroku dodają poprzebierani ludzie w stroje z tamtej epoki. Opuszczamy Londyn i jedziemy dalej... Zatrzymujemy się na chwilę w Kitchener-Waterloo, miasto zostało założone w XIX wieku przez osadników z Niemiec i nazwane... Berlin - nazwę zmieniono po I wojnie światowej, a decyzja była głównie polityczna. Miasto zostawiamy za sobą, po kilkudziesięciu minutach docieramy do domu. Mississauga wita mnie paletą kolorów... wokół drzewa, które doświadczają piękna jesieni na swoich liściach! Naprawdę KOLORY są niesamowite, już wiem dlaczego na fladze Kanady jest czerwony liść klonu! Widzę ich całe rzędy drzew, od jasnożółtego przez pomarańcz do soczystej czerwieni. Raj dla oka i duszy, a dla fotografa wymarzona pora. Nie sądziłem ile frajdy może sprawić fotografowanie liści :). Mississauga - miasto, które równie dobrze mogłoby być nazywane dzielnicą Toronto, położone jest nad jeziorem Ontario, jadąc ulicami mijam rzędy tak samo wyglądających drewnianych jednorodzinnych domków, pokrytych z wierzchu imitacją cegły. Przyznam, że widoki są monotonne. Łatwo się zgubić, wygląda to jak plansza do gry w monopoly, puste przestrzenie szybko zapełniają "gotowe zestawy osiedlowe" i ma się wrażenie, że przywożone są helikopterami i układane równo na wielohektarowych połaciach ziemi. Przerywnikami są ogromne centra handlowe, w których skupia się chyba całe życie towarzyskie mieszkańców nudnych osiedli. Po kilku dniach chyba nie byłbym w stanie trafić do moich znajomych, mimo że trasę przemierzałem wielokrotnie! Na szczęście dom gospodarza mojej wizyty wyglądał oryginalnie, zresztą całe małe osiedle jakoś wyróżniało się od reszty, szybko dowiedziałem się, że większość sąsiadów to Polacy :). Mississauga to całkiem spore skupisko Polonii, język polski słychać prawie wszędzie, a twarze na ulicach jakieś takie swojskie. Tak jak emigranci w USA wybrali sobie Chicago za miejsce do życia, tak w Kanadzie rodacy najchętniej zamieszkiwali w Mississauge. Lekko zmęczeni podróżą, po nieprzespanej nocy szybko poszliśmy spać, małe piwko i grill na "bekjardzie" - pokonały nas szybko. Rano korzystając z wyjątkowo pięknej pogody, było ponad 20 stopni, zabraliśmy się całą rodziną do Vana i pojechaliśmy na zachód w stronę miasta Milton, obok którego przebiega słynna Skarpa Niagary (Niagara Escarpment). To erozyjne wzniesienie przypominające wielki mur rozpoczyna się w Nowym Jorku i przecina Ontario, Michigan, Wisconsin oraz Illinois. Przez tę skarpę przewalają się wody pobliskiego wodospadu Niagara. Skarpa stanowi rezerwat biosfery UNESCO. Wąskimi i stromymi uliczkami dojechaliśmy do Rattlesnake Point eko-rezerwatu podlegającemu chyba pod Park Stanowy. Miałem wrażenie, że tego dnia chyba większość mieszkańców okolicy wpadła na ten sam pomysł i przyjechała tutaj, bo zrobiła się ogromna kolejka samochodów. Musieliśmy odczekać swoje i po uiszczeniu 5 dolarowej (od osoby) opłaty - zaparkowaliśmy auto na jednym z nielicznych już wolnych miejsc - na trawniku! W porównaniu z amerykańskimi Parkami Narodowymi, infrastruktura tego miejsca pozostawiała wiele do życzenia, małe parkingi i tylko jedna normalna ubikacja! Ale nie to jest najważniejsze, otrzymaliśmy niezbyt dokładną mapkę i należało zlokalizować odpowiedni szlak, a do wyboru były dwa. Jeden przy samej skarpie, a drugi przez las w małej odległości od skarpy. i wspólnymi siłami z napotkanymi ludźmi udało nam się znaleźć właściwą drogę. Ludzi było bardzo dużo, całe rodziny z ustawionymi grillami przygotowywało pikniki :) My doszliśmy do krawędzi skarpy, widok był niesamowity, cała panorama okolicy, teren w dole przede mną pokryty był lasami, które właśnie postanowiły pokolorować na swoje jesienne barwy całą okolicę. Zieleń mieszająca się z żółcią i czerwienią i - wszystko takie soczyste! Zeszliśmy po małych schodkach zrobionych tak, żeby turysta miał okazję zobaczyć ogrom skarpy od frontu. Rattlesnake Point jest jednym z ulubionych miejsc dla wspinaczy, którzy oblegają ten rejon. Skały poukładane są z równo poprzycinanych klocków, więc jest dużo szczelin, z czego radują się skałkowcy. Dalej szlakiem podreptaliśmy równolegle do krawędzi skarpy, nie ma tutaj zabezpieczeń, więc trzeba było bardzo uważać. Widziałem pary siedzące na samym skraju z nogami w dół, hmm... każdy robi to na swoją odpowiedzialność. Co jakiś czas drogę przecinał mi mały zielono-czarny wąż i odważne wiewiórki w wersji czarnej. Słońce układało swoje promienie na liściach, co dodatkowo potęgowało niesamowite efekty wizualne. I tak napajaliśmy się urokami miejsca, aż przyszła pora na powrót - przy wyjeździe minęliśmy długi sznur czekających na wjazd samochodów. Mieszkając w Kalifornii nie spotykam często Polaków (poza tymi co na stałe mieszkają w Bay Area), nie mamy tutaj wielu polskich sklepów (właściwie tylko 2 w okolicy, ale nie warto tam jeździć) dlatego pomysł moich przyjaciół, żeby podjechać do polskiego sklepu przyjąłem z wielkim entuzjazmem. Ja dawno nie jadłem schabowego, kabanosów i pasztetu. W Mississauga wybudowano niedawno ogromny supermarket całkowicie z polskimi produktami, nazywa się Starsky :) Byłem w małym szoku jaz w środku zobaczyłem ogromne regały zastawione polskimi produktami, różnorodność wyboru mnie "powaliła", nawet będąc w kraju nie miałem takiego wyboru. Uśmiech na ustach wywołały u mnie panie pracujące na dziale mięsnym i przy kasie, przypomniały mi się stare czasy i wiejski sklepik koło PGR-u :). Znajomi uświadomili mnie, że tutaj można spokojnie żyć latami bez znajomości angielskiego, wszystko można załatwić w ojczystym języku, począwszy od zakupów po wizytę w Polskim Banku. Dla mnie to atrakcja, taki folklor, ale słyszałem że Chicago wygląda podobnie. Poszalałem trochę i nakupowałem kiełbas, kabanosów, kotletów schabowych i kiszonej kapusty :). Była nawet polska księgarnia z gazetami, ale ceny "szalone", za Politykę lub Wprost dawać 3.50 dolara to już lekka przesada, książki były jeszcze droższe a stosują tu przelicznik 1:1 - czyli jak książka kosztuje w Polsce 20 złotych to tutaj zapłacimy 20... dolarów - trudno. Po wizycie w markecie zajechałem jeszcze do Beer Store, czyli sklepu z piwami - czegoś takiego nie widziałem w USA i jest to chyba wymysł stanu Ontario. W sklepach z żywnością nie można kupić alkoholu - tylko w wyznaczonych "likier storach". Wybór był oszałamiający, a jedną z większych przestrzeni zajmowały piwa z ... Polski. Znaczy nasi tu są :). Następnego dnia zostałem zabrany na Farmę inaczej zwaną Pick Your Own... . Jest to dla mnie całkowita nowość i nigdy takiego czegoś nie widziałem, może przegapiłem? Mamy do wyboru różnego typu farmy które oferują np. w okresie letnim truskawki i czereśnie, a w okresie jesiennym min. jabłka i dynie. Jest to bardzo ciekawy pomysł na spędzenie miło czasu z rodziną, biegając między jabłoniami, których mamy do wyboru różne gatunki - podzielone na sektory w sadzie. Jeść można do woli, a nazbierane pakujemy do toreb które przy wyjściu ważone są na ogromnych wagach i płacimy ustaloną cenę. Jak człowiek jest głodny to może wpaść, najeść się do syta i wyjść. Małe sklepiki przy sadach oferują różnego typu wyroby, soki i słodycze – wszystko domowej roboty. A chętnych jest dużo i czasem trudno było znaleźć miejsce do zaparkowania. Odwiedziliśmy kilka takich farm i objuczeni w torby z owocami i dyniami wróciliśmy do domu. Wieczorkiem zrobiłem mały wypad do centrum Mississaugi, które zaczyna powoli doganiać downtown Toronto, ogromne szklane wieżowce powstają jak grzyby po deszczu (aha – jak już wspominam o grzybach – to, wychodząc z domu minąłem sąsiada w wielkimi torbami pełnymi grzybów). W centrum odwiedziłem - po latach - słynne centrum handlowe Square One, kiedyś największe w Ameryce. W tym rejonie jest już mniej domków, a więcej Condominiów czyli wielkich apartamentowców i zwykłych bloków. Muszę przyznać, że ruch na ulicach trochę przypomina LA, wiecznie zakorkowane autostrady i tylko tubylcy którzy znają objazdy dobrze sobie radzą. Święto Dziękczynienia wypadało w poniedziałek 13, ale ludzie tutaj nie trzymają się ściśle daty i kolację przy indyku zaczęły się już w piątek, a my zjedliśmy ptaka w Niedzielę :). Następnego dnia wyruszyliśmy na spacer po starej Mississague, która wygląda naprawdę ładnie i kameralnie, takie stare wiktoriańskie domy i dużo parków. Dojechaliśmy do Port Credit małego "miasteczka" nad samym jeziorem, gdzie zrelaksowaliśmy się spacerem po pobliskich "kolorowych" parkach - w jednym przypadku z super widokiem na panoramę Toronto. Mogę zaliczyć moją wyprawę do Kanady po kolory jesieni - za udaną – pejzaże przepiękne... Jedyną słabą stroną tego wyjazdu było przeziębienie, które dopadło mnie tuż po przylocie, chyba kanadyjski klimat jednak mi nie służy...

Farms - Ontario

Mississauga - Port Credit

Rattlesnake Point - Ontario