piątek, października 10, 2008

Carson City - Virginia City.

Wiedziałem, że nie tak daleko - w Newadzie - są jeszcze dwie perełki, miasta zachowane w dawnym klimacie - Carson City i Wirginia City. Wjechaliśmy z powrotem na drogę 395 i ruszyliśmy na północ. Po dwóch godzinach zatrzymaliśmy się w słynnym Carson City, niewiele osób wie - że to nie Las Vegas jest stolicą stanu Nevada, a właśnie to malutkie miasteczko. Zaparkowaliśmy przy przepięknym budynku Nevada State Capitol, pamiętającym stare dobre czasu. Miasto nazwane zostało na cześć słynnego podróżnika i uczestnika wojny secesyjnej Kita Carsona, postaci bardzo barwnej, która jeszcze za życia stała się legendą Dzikiego Zachodu. Budynek Capitolu wyróżnia się swoją wielkością i architekturą, która bardziej pasuje do stanów południa, niż do górniczego miasteczka. Położony jest w małym parku otoczony pomnikami upamiętniającymi rożne wydarzenia historyczne związane ze stanem Nevada, typowe dla każdej stolicy stanu. Spacer uliczkami miasta był dość przyjemny, napotykaliśmy co kilka kroków bardzo dobrze zachowane budynki z okresu rozkwitu miasta w XIX wieku. Na szczęście miasto zachowało swój klimat i nie zepsuły go wszechobecne kasyna. Warto zajść do małego, ale "pakownego" Muzeum Stanowego Nevady, mamy tam replikę kopalni złota, szczątki mamuta i wiele wystaw związanych z Dzikim Zachodem. Opuszczamy miasto zadowoleni z tego co widzieliśmy, pomimo krótkiego pobytu. Jeszcze tylko wizyta w Wal-Marcie ulubionym sklepie Amerykanów, absolutnie nie dziwię się - ceny są tutaj bardzo atrakcyjne, a kupić można prawie wszystko. Zatankowaliśmy na najtańszej stacji paliw należącej do sieci sklepów Costco i ruszyliśmy w dalszą drogę. Skręciliśmy na wschód i drogą 342 dojechaliśmy do Silver City, w którym akurat obywały się dziwne wyścigi! Ulicami miasta ścigały się... Ferrari, Porsche i im podobne sportowe maszyny, a że to miasteczko ma bardzo kręte uliczki - byłem lekko zaskoczony tym faktem - ale pewnie chodziło o to nagromadzenie zakrętów:). Po chwili dotarliśmy do celu - słynnego Virginia City. Nie robiłem sobie nadziei i spodziewałem się kiczu w stylu Calico, a zobaczyłem coś co mnie jak najbardziej pozytywnie powaliło na kolana! To miasto zastygło w czasie i zostało zamknięte w wielkiej bańce, do której mogą wjeżdżać ludzie i czuć się jak na dzikim zachodzie. Pomimo postępu cywilizacji tutaj wszystko jest jak przed laty, wchodząc do saloonu zostawiamy za sobą wszystko co współczesne, jesteśmy tu i teraz na Dzikim Zachodzie. Uroku dodają ludzie, którzy są ubrani w stroje z XIX wieku. Mijam starego górnika z kopalni złota, rewolwerowca i żołnierza Unii, w sklepach panie przyodziane w swoje wiekowe, długie suknie z falbanami - po prostu zniewalający widok. Formę współczesnego rozrabiaki - kowboja przejęli teraz licznie odwiedzający miasto motocykliści. Ulice zastawione harleyami, a w drzwiach saloonów imężczyźni w skórach zadziornie spoglądają na przechodzących ludzi. To wszystko ma niesamowity klimat, trudny do opisania, ale czułem się wyśmienicie. Przechadzamy się po drewnianych chodnikach pod balustradami i tylko brakuje do consensusu tego obrazka - panien lekkich obyczajów nawołujących klientów ze swoich okien. Napotkałem współczesnego poszukiwacza złota (wyglądał podobnie jak XIX wieczni poszukiwacze tego skarbu), który za drobną opłatą pokazywał jak wyglądał cały proces wydobywania złota. Scenografia jak z westernu, aż sprawdzałem czy z tyłu budynku jest reszta domów, a nie tekturowa ściana :). W mieście dość popularne są wszelkiego rodzaju słodycze, co krok mamy cukiernie, w której na oczach klientów robione są wymyślne "produkty", nie wiem jak nazwać jabłko oblane czekoladą i nadziane na patyk i do tego posypane drobno posiekanymi orzechami i innymi bakaliami? Tego typu smakołyków było dużo i myślę, że po jednym takim cudeńku zasłodziłbym się na kilka miesięcy. Snuliśmy się tak po głównej ulicy jak zahipnotyzowani, bez celu co krok napotykając ludzi przedziwnych kreacjach. Pasy z rewolwerami to coś powszechnego i nawet starsze babcie dumnie nosiły na biodrach srebrne Colty. Przeszliśmy na pobliską stację kolejową, gdzie załadowaliśmy się na pociąg (niestety nie stylizowany) z jednym wagonem bez dachu. Ruszyliśmy na przejażdżkę po starych kopalniach złota. Miasto jest malutkie jeśli chodzi o powierzchnię, ale ogromne jeśli chodzi o klimat Dzikiego Zachodu. Mam tylko do siebie mały żal, że wcześnie nie odkryłem tej perełki :( Myślę, że napewno odwiedzałbym Virginia City, już wcześniej...

Virginia CIty

Bodie - Ghost Town

Opuszczając Mono Lake szkoda by było nie odwiedzić do słynnego w Ameryce miasta-widma Bodie. Jadąc z Lee Vining dotarłem po kilku milach do skrzyżowania dróg 395 z 270, w którą skręciłem. Przywitał nas znak informacyjny, że droga zamykana jest w okresie zimowym, a park stanowy z miasteczkiem Bodie czynny jest od godziny 8 rano do 6 po południu (w przewodniku były podane inne godziny). Zawsze chciałem zobaczyć prawdziwe Ghost-town z domkami z okresu Dzikiego Zachodu. Do tej pory - jeli chodzi o ten typ miasta - byłem tylko w Calico, niedaleko Barstow w Kalifornii, ale tamto miejsce nastawione było na rzesze turystów i było zbyt "plastikowe" jak dla mnie. Oglądając zdjęcia w internecie moje oczekiwania były mocno rozbudzone, to chyba było TO! O miejscu wiedziałem tyle, że było pozostałością po dość dużym mieście z okresu gorączki złota z drugiej połowy XIX wieku. Droga 270 zwana na tym odcinku Bodie Road wiła się jak wąż, a nawierzchnia po kilku milach zamieniła się na nie utwardzaną z dużą ilością dziur, dobra dla samochodów terenowych. Musiałem uważnie jechać tak, żeby nie uszkodzić podwozia lub kół. Na końcu drogi stała budka, z której wyszedł strażnik parku z długą białą brodą i w kapeluszu. Idealnie pasował do tego miejsca. Po miłej pogawędce kupiliśmy plan miasta i zapłaciliśmy za wstęp na teren Bodie State Historic Park hmm... jak ładnie nazywało się to miejsce. Pomimo zakazu zatrzymywania, pozwoliłem sobie na mały postój i zrobiłem zdjęcia panoramy całej doliny z domkami w tle. Ruszyliśmy polną drogą na parking dla turystów, gdzie zostawiliśmy samochód. Broszurka - którą kupiłem zawierała dokładną mapę miasteczka w obecnym kształcie i bardzo dokładny opis każdego budynki wraz z historią miejsca. Przy każdym domu znajdował się malutka tabliczka z numerkiem, która pozwalała łatwo zidentyfikować miejsce opisane w broszurce. Weszliśmy na sugerowany szlak i po chwili byliśmy na głównej ulicy miasta-widma Bodie. Słońce było w zenicie i bardzo przypiekało, niebo niebieskie bez żadnej chmurki, a dookoła mnie opuszczone domy w kolorach brązu i czerwieni... po prostu ideał, to chciałem zobaczyć. Do tego sprzyjało nam szczęście, bo nie było prawie turystów! Miasto zachowane było w całkiem dobrym stanie, trochę dziwnie, jakby którejś nocy przyszła mgła i zabrała wszystkich mieszkańców - chyba Stephen King coś podobnego wymyślił w jednym ze swoich horrorów. Nad miastem górował kościół, w którym jako chyba jedynym w drzwiach była siatka uniemożliwiająca wejście do środka, zapewne z obawy o zawalenie się konstrukcji. Chodziliśmy od domu do domu, wchodząc do wnętrz i oglądając miejsca, w których żyli dawniej udzie. Było wszystko, meble, naczynia i obrazy na ścianach. No nie wiem, czy bym chciał spacerować tutaj w nocy :). W dzień to co innego, bardzo wdzięczne miejsce dla fotografa, rewelacyjne sesje zdjęciowe można tutaj porobić, polecam. Niektóre z domków były lekko nadszarpnięte przez czas i stały mocno przechylone grożąc zawaleniem, a inne wyglądały jak zbudowane kilka lat temu. Zaskoczyło mnie, że szyby były oknach całe i zrobione w technologii z XIX wieku! Wielkość terenu, na którym stało miasto bardzo mnie zaskoczyła, spodziewałem się kilku uliczek, a zastałem domki rozsiane na ogromnej przestrzeni. Nad miastem górowała kopalnia pokryta szaro stalową blachą wyróżniając się wśród drewnianej zabudowy miasta. Każdy domek miał do opowiedzenia historię, dlatego z dużym zaciekawieniem czytałem opisy. Byłem w miejscu, gdzie kiedyś stał bank, jedyny murowany budynek, doświadczył wielu napadów i podpaleń. Trafiliśmy na Chinatown! Nawet tutaj dotarli Chińczycy :) - choć po ich domkach został tylko oznaczony tabliczką teren pokryty wysoką trawą. Sklep monopolowy był już w stanie rozpadu i pozostały po nim tylko solidne pancerne drzwi! Alkohol w tym miejscu rozpusty był bardzo istotny, więc trzeba było chronić sklep :). Podobało mi się w tym wszystkim, że można było wszędzie chodzić - i tak przemierzaliśmy pola, gdzie odkrywaliśmy wraki starych samochodów i maszyn nieznanego mi przeznaczenia. Natrafiliśmy na bardzo dobrze zachowany samochód dostawczy marki Ford zaparkowany na stacji benzynowej, tak dziwnej, że nie wiem czy dał bym rade zatankować. Co jakiś czas pojawiał się pilnujący porządku strażnik, co przypominało nam, że nie jesteśmy sami. Dopiero po południu pojawili się pierwsi turyści, ale miasto było na tyle duże, że nikt na siebie nie wpadał. Kilka kroków od naszego parkingu znajdował się cmentarz, położony na wzgórzu, z którego roztaczał się rewelacyjny widok na całe miasteczko. Pomyślałem, że można by tutaj kręcić jakieś niskobudżetowe westerny (grupa Skurcz mogłaby tutaj coś zmontować:). W drodze powrotnej natknęliśmy się na Strażnika Parku, który oprowadzał grupkę zebranych ludzi po domach, załapaliśmy się na początku i spędziliśmy trochę czasu słuchając jego barwnych opowieści. I pomyśleć, że jeszcze na początku wieku XX miasto było u szczytu rozkwitu, niestety w latach 30-ty wybuchł tutaj pożar prawie doszczętnie niszcząc miasto. To co zwiedzaliśmy to tylko 5% z tego, co pozostało po Bodie... Cieszyłem się, że zobaczyłem prawdziwe miasto-widmo i nawet nie musiałem wcale opuszczać Kalifornii. Pora była jednak jechać dalej, bo wpadłem na pomysł żeby zrobić z tej części podróży wyprawę szlakiem Dzikiego Zachodu.

Bodie - Ghost Town