piątek, września 26, 2008

W krainie Mormonów. Ostatnia część wyprawy do Parku Narodowego Yellowstone.

Po chłodnej nocy na kampingu w Grand Tetot trzeba było się zbierać w cieplejsze rejony. Wjeżdżamy na drogę 89 biegnącą na południe w stronę granicy z Idaho. Teren po obydwu stronach autostrady jest przyjemny dla oka, droga mija szybko kiedy można podziwiać zza okna takie widoki. Zatrzymujemy się na granicy stanów i robimy pamiątkowe zdjęcia przy tabliczkach z napisami Welcome to Idaho i Wyoming. Taka mała pamiątka i takie ciekawe doznanie jak opuszczanie terytorium innego kraju :). Po kilku milach robi się klimat iście europejski, witają nas tabliczki miasta Geneva i Montpelier, w którym zatrzymujemy się na chwilkę. Miasteczko ma klimacik trochę westernowy - czujemy się jak na dzikim zachodzie - słynie jest z tego że tutaj zaczęła swoją przygodę okradając bank banda Butcha Cassidiy. Nie minęło kilkanaście minut, a tu znów Europa - przekraczamy granice miasta Paris :). Malutkie miasteczko i bardzo zadbane z wysokim kościołem z piaskowca wybudowanym przez Mormonów. Zawsze bawią mnie takie miejsca, taka mała egzotyka i zawsze chętnie zbaczam z trasy, żeby choćby przejechać przez miasteczka z dumną nazwą jakiegoś miasta europejskiego. Pod koniec wyprawy w Nevadzie trafiliśmy na Pumpernickel Valley :) było trochę śmiechu. Zostawiamy za sobą Paryż i docieramy do skrzyżowania przed miejscowością St. Charles, tutaj skręcamy w stronę pobliskiego jeziora Bear Lake. Na mapce wydaje się być spore, więc koniecznie trzeba zobaczyć. Jedziemy wąską drogą na wschód w kierunku pasma gór, które widać w oddali, u podnóża znajduje się owe jezioro. Po opłaceniu wstępu, docieramy do dziwnej rampy, po której zjeżdżamy bezpośrednio na samą plaże, stało tam już kilka samochodów zaparkowanych tuż przy wodzie. Dla europejczyka to zawsze będzie dziwne, jeżdżenie samochodem po plaży hmm... - trochę to leniwe, ale w tym wypadku plaża była ogromna i nie było innej opcji jak tylko dojazd samochodem. Patrząc na Bear Lake zrozumiałem dlaczego często nazywane jest "Karaibami Gór Skalistych", woda w jeziorze była turkusowa na całej tafli idealnie zgrana kolorystycznie z białym piaskiem na plaży. Wskoczyliśmy popływać, ale szybko wyszliśmy, a woda zbyt płytka na długim odcinku. Najważniejsze, że chłód wody przyjemnie orzeźwił, a widoki dodatkowo uprzyjemniły przystanek w podróży. To świetne miejsce na piknik i imprezę na plaży - zwłaszcza, że na plaży rozstawione są drewniane stoły z ławami :). Czas było się zbierać - popędziłem samochodem po białych piaskach i wyskoczyłem na drogę - czas na ciąg dalszy wyprawy. Minęliśmy skręt do lokalnej atrakcji turystycznej, czyli jaskini Minnrtonka, która jakoś specjalnie nas nie pociągała. Pojechaliśmy wzdłuż jeziora i po chwili byliśmy w Utah. Granica stanów przebiega przez środek jeziora. Mijamy dużą marinę z łodziami i teraz widać, że miejsce jest popularne wśród posiadaczy małych jachtów, ruch jest spory na jeziorze. Jadąc dalej na południe docieramy do większej mieściny Garden City, w której skręcamy na zachód. Droga zaczyna się piąć stopniowo w górę, aż dociera do Bear Lake Summit, szczytu z niesamowitym tarasem widokowym na całe jezioro i okolice. Siadamy przy stołach i zajadając szybki obiad podziwiamy widoczki. Jedziemy dalej przez ogromny Las Narodowy Wasatch - drogę umilają nam ładne widoki okolicy. Teraz uświadomiłem sobie, że Utah jest wyjątkowo atrakcyjnym stanem jeśli chodzi o trasy widokowe, nawet na północy - czego nie byłem świadomy wcześniej. Po godzinie jazdy wjeżdżamy do miasta Logan, które położone jest na malowniczym wzgórzu z widokiem na dolinę. Zatrzymaliśmy się przy dużym kościele mormońskim z którego mieliśmy najlepszą panoramę na całą okolicę. Miejsce bardzo przyjemne z licznymi parkami i niską zabudową, na ulicach dużo młodych ludzi z pobliskiego uniwersytetu. Bardzo przyjemne miejsce i skorzystaliśmy z okazji na spacerek. Wieczorem opuściliśmy Logan kierując się na przedmieścia Salt Lake City do miasta Ogden. Po noclegach na kempingach chcieliśmy odpocząć i jednogłośnie zdecydowaliśmy się na hotel. Bazując na naszej książeczce z kuponami hotelowymi wybraliśmy najtańszą ofertę w sieciowym Days Inn. Motel z zewnątrz wyglądał typowo jak większość na trasie, ale pierwszy raz widziałem takie rozwiązanie architektoniczne wewnątrz :). Po środku pod dachem znajdował się się bardzo duży basen i jacuzzi. Dosłownie okna i drzwi każdego pokoju wychodziły na basen, wystarczyło otworzyć drzwi, wziąć rozpęd i wskoczyć do wody - relaksująca rozrywka :). Rankiem po obfitym śniadaniu zaserwowanym przez hotel - ruszyliśmy w stronę stolicy Utah. Międzystanową I-15 wjechaliśmy od północy do miasta, widok był rewelacyjny, skromne Downtown z wieżowcami, a w tle ogromne pasmo górskie osłaniające od wschodu miasto. Zjechałem z autostrady i wbiłem się w ruch miejski, zabudowa miasta była bardzo przyjemna, dużo stylowych domów i parków. Pierwszą atrakcją jaką chciałem zobaczyć tego dnia - był położony na obrzeżach miasta Park-Skansen - "This Is Th Plase - Heritage Village". Jeśli ktoś chce zobaczyć jak wyglądało życie pierwszych osadników - pionierów musi koniecznie odwiedzić to miejsce. Profesjonalnie przygotowane miasteczko z pełną zabudową. Zostawiliśmy samochód na parkingu i udaliśmy się do kasy biletowej, gdzie za jedyne 8 dolarów czekała nas podróż w czasie. Z tego miejsca widać dobrze panoramę miasta co dodaje uroku miejscu. Przy bramie przywitała nas miła dziewczyna ubrana typowo dla XIX wieku - płócienny czepek i skromną długą suknię - strój znany z westernów i filmów familijnych o dzikim zachodzie - jak "Domek na prerii" :). Na otrzymanej mapce zaznaczone mamy wszystkie domy w wiosce z dokładnymi opisami i historią miejsc. Budowle z cegły i drewna, zagrody i żywe zwierzęta, a na dodatek wszystko jest interaktywne! W jednym z domków przywitała nas cała rodzina pionierów z poprzedniej epoki: ubrania, wnętrza i otoczenie dawały obraz tego jak kiedyś żyli tutaj ludzie. Dowiedzieliśmy się namacalnie naprawdę wiele o pionierach - zobaczyliśmy ich dom z jedną izbą - z częścią kuchenną i tak zwaną sypialnią - czyli po prostu - dużym łóżkiem dla rodziców przykrytym ozdobnym kolorowym patchworkiem. Na górze był strych, w którym spały dzieci - wchodziło się do nich od zewnątrz domu - po drabinie opartej o ścianę. Pokazano nam jak i co jedli pierwsi osadnicy - min. jak wyrabiali masło i jak je przechowywali. Mogliśmy też zrobić małe ręczne pranie na blaszanej tarce, wytrzepać dywanik, a później pobawić się dziecięcymi zabawkami XIX wieku - pobiegać z drewnianym kołem - choć dla mnie to dziwne :), czy pochodzić na drewnianych szczudłach - hmm... dobrze, że się nie połamaliśmy! Osoby odgrywające role osadników - miła pani z gromadką własnych dzieci, która oprowadziła nas po domu i zagrodzie to wolontariuszka - tak jak i reszta pracowników muzeum. Naprawdę byłem pod wrażeniem. Pozostałe domy i sklepiki obsadzone były przez bardzo sympatycznych ludzi w strojach określających ich profesję (był cieśla, lekarz, fryzjer, kowal i właściciel hotelu) i każdy oprowadzał i opowiadał historię miejsca, w którym był "aktorem". Po okolicy woziła turystów mała kolejka, ale my woleliśmy pochodzić pieszo. Szczęście dla nas, że było wcześnie rano i nie było dużo ludzi co pozwalało delektować się miejscem bez biegających tłumów. Po dokładnym obejrzeniu całego miasteczka pora była wracać. Zjechaliśmy do centrum miasta i zaparkowaliśmy na publicznym parkingu, skąd było blisko do wszystkich atrakcji miasta. Pomaszerowaliśmy ulicą North Temple Street i od razu wyszliśmy na Centrum Konferencyjne oczywiście związane z kościołem Mormonów, kompleks budynków przypominał mi budowle socrealistyczne jakie często widać w wiadomościach z Korei Północnej :). Po drugiej stronie ulicy górował wysoki kościół The Salt Lake City Temple zwany inaczej Świątynią Mormonów. Niestety wstęp do świątyni mają tylko wyznawcy tej wiary, nie szkodzi - zadowoliliśmy się widokiem z zewnątrz. To typowo neogotycki kościół z sześcioma wieżami i pięknym oczkiem wodnym - tutaj chętnie fotografowały świeżo upieczone małżeństwa. Pomaszerowaliśmy w stronę wysokiego "wyjątkowo brzydkiego" budynku, który górował nad centrum miasta, przypominał typowy biurowiec jednego z banków komercyjnych, jakie było nasze zdziwienie kiedy okazało się że jest to ... biurowiec kościoła Mormonów!!! Kościół to tutaj prawdziwa mega instytucja, ludzie w białych koszulach i czarnych, czasem beżowych garniturach idących do pracy z aktówkami... do pracy w kościele :). Kobiety ubierają się tutaj bardzo skromnie i staromodnie - ciemne, długie suknie w kwiatki -i jak zauważyliśmy wyjątkowo wyjątkowo za ciepło - grube rajstopy przy takiej temperaturze! Dziwnie się czułem w szortach do kolan :). Wszędzie czuje się, że religia opanowała każde miejsce w mieście. Upał dawał się mocno we znaki, a przed nami jeszcze kawałek drogi w stronę siedziby władz stanowych. Warto było przejść kilka mil stromymi uliczkami. Zobaczyłem jeden z najładniejszych kapitoli w stanach, który był bliźniaczo podobny do Kapitolu z Waszyngtonu. Budowla znajduje się na łagodnym wzgórzu, z którego roztacza się niesamowity widok na miasto i pobliskie góry. Po drugiej stronie ulicy znajduje się stary City Hall w którym teraz mieści się centrum Informacji turystycznej. Zeszliśmy w stronę centrum przez dzielnicę Capitoll Hill która przypominała mi typowe dzielnice San Francisco z wiktoriańskimi budynkami. Spędziliśmy tak czas do wieczora snując się pomiędzy pomnikami i fontannami, mijaliśmy małe kościółki i muzea nawiązujące do historii mormonów. Mieliśmy też okazję zobaczyć kompleksy sportowe po Olimpiadzie z 2002 roku. Powoli trzeba było opuścić miasto, skierowaliśmy się nad słynne jezioro Salt Lake i jakież było moje rozczarowanie, kiedy zobaczyłem hałdy soli i w oddali taflę wody. Wyjątkowe brzydkie jezioro i teraz zrozumiałem dlaczego nie ma żadnych atrakcji przy brzegach. Czekała nas długa droga do domu, do przejechania był cały odcinek z Salt Lake City do San Francisco, jeszcze przez długi czas jechaliśmy przez słone pustkowie - dosłownie wszechobecna sól wyglądała jak leżący wokół śnieg... Później widoki zrobiły się zwyczajne - czyli masywy górskie i pustynia...

czwartek, września 25, 2008

Grand Teton National Park

Yellowstone zostawiamy za sobą, przed nami Park Narodowy Grand Teton. Niewielki odcinek drogi łączy obydwa parki - przez co turyści będąc już w Yellowstone zwykle odwiedzają mniejszy Grand Teton. Wyjeżdżamy drogą 89 przez Południowe Wrota (South Entrance), która zwykle jest zamykana w początkach listopada do połowy maja. Przejeżdżamy przez 130 kilometrowy skrawek ziemi wciśnięty pomiędzy dwa parki, nazywany jest John D. Rockefeler Jr. Memorial Parway na cześć wielkiego filantropa i człowieka, który miał wielki wkład w powstanie Parku Grand Teton. Krajobrazy powoli zmieniają się i w oddali widać już zarysy pasma górskiego nazwanego przez francuskich traperów Tetons czyli "piersi" :), no cóż każdy widzi co chce, ale jak dla mnie to chyba ostatnia rzecz o jakiej bym pomyślał patrząc na te szczyty górskie, zapewne z braku kobiet na szlaku Francuzi interpretowali kształty w iście Freudowski sposób. Zatrzymaliśmy się przy tamie na rzece Snake, z której roztaczała się panorama na jezioro i całe pasmo górskie Grand Teton. Pierwsze wrażenia były bardzo obiecujące po "nudnym" Yellowstone i ruszyliśmy pełni optymizmu. Cała droga wzdłuż Jeziora Jackson to bardzo ładna trasa widokowa, nie omieszkaliśmy zatrzymać się kilkakrotnie na poboczach i podziwiać krajobrazy, a ja jak zwykle szalałem z aparatem. Dość szybko dojechaliśmy do Colter Bay, gdzie mieści się Centrum Informacji Turystycznej, miejsca - które zawsze odwiedzam, tam jak zwykle obsługa jest rewelacyjnie przygotowana merytorycznie i udziela wyczerpujących informacji o wszystkich możliwych szlakach i miejscach wartych zobaczenia. Dostaliśmy mapki i gazetkę z wykazem wszystkich miejsc kampingowych - co było bardzo pozytywne - ponieważ przestałem ufać bazie danych w moim GPS-ie. Colter Bay Village to maleńkie "miasteczko" położone przy głównej drodze, a oferujące miejsca noclegowe i restauracje oraz stacje benzynową. Przez chwilę zastanawialiśmy się czy nie warto przenocować na pobliskim kampingu, ale zdecydowałem że ruszymy do innego polecanego w przewodnikach miejsca niedaleko Jenny Lake. Powoli robiło się ciemno i wszystkie atrakcje zostawiliśmy na dzień następny. Trudno było przemknąć przez Park nie zatrzymując się co kilkadziesiąt metrów. Sceneria masywu górskiego z tak bliskiej odległości zapierała dech w piersiach, mimo że Grand Teton nie są wysokimi górami - to jednak robią wrażenie. Minęliśmy Jackson Lake Lodge i skrzyżowanie dróg, gdzie 89 odbijała na wschód, a my wjechaliśmy na Teton Park Road, która prowadziła na południe. Powoli dotarliśmy do kampingu przy Jenny Lake, który wydawał się być idealny, położony przy jeziorze i z widokiem na szczyty gór. Niestety dotarliśmy za późno, wszystkie miejsca były zajęte. Usiedliśmy na małą naradę i w opcji był powrót do Colter Bay lub kontynuowanie jazdy na południe do kampingu w oddalonym od parku Gros Venture. Odległości były podobne, ale w końcu wybraliśmy drogę na południe. Minęliśmy wyjazd z Parku i na skrzyżowaniu Moose Junction skręciliśmy na drogę 89 w kierunku południowym, do celu dojechaliśmy już prawie o zmroku. Kamping Gros Venture miał wolne miejsca z czego bardzo się ucieszyliśmy, zmęczeni po całym dniu marzyliśmy o prysznicu i odpoczynku. Miejsce było ogromne i mogliśmy sobie wybrać miejsce na nocleg. Niestety nie było pryszniców i ciepłej wody, tylko toalety - ale i to dobre:). Zostałem dokładnie poinstruowany przez strażnika co mam zrobić, żeby uniknąć misia (poprzedniej nocy odwiedził to miejsce), przepisy były bardzo restrykcyjne, nie można było zabrać do namiotu nawet wody w butelkach. Wszystko zamknęliśmy w bagażniku (obok były specjalne metalowe skrzynie do przechowywania jedzenia). Trochę głodni pojechaliśmy z powrotem w stronę parku do mieściny Dornan's, gdzie akurat trwała "wiejska" zabawa, śpiewali kowboje, a przy stołach zastawionych jedzeniem siedzieli tubylcy. Zjedliśmy świetną kolację na balkonie stylowej restauracji z widokiem na góry. Miło oglądać zachód słońca przy piwku w takiej scenerii :). Niechętnie wróciliśmy na miejsce noclegu. W nocy było chłodno, a nasz namiot i śpiwory nie były na to przygotowane, pozostało ubrać polary. Misio nie odwiedził naszego kampingu w nocy... Rano przywitało nas czyste niebo i słońce. Po skromnym śniadaniu ruszyliśmy do Parku Narodowego Grand Teton. Trasę obrałem teraz inną - tak żeby zrobić małą pętlę i wyjechać od północnego wschodu na bramę wjazdową Moose Entrance Station. Niedaleko od nas w Jackson Hole Airport co chwila lądowały duże samoloty komercyjnych przewoźników dowożące turystów pod sam Park. Zrobienie małej pętli okazało się strzałem w dziesiątkę, jadąc Antelope Flats Road mieliśmy super panoramę na cały łańcuch górski. Z tej perspektywy wzrokiem obejmowaliśmy idealnie całość masywu Grand Teton, a dla maniaka fotografii jakim jestem - była to istna uczta. Idealnie w tło wkomponowało się małe stadko bizonów, które spokojnie przechadzało się w złotej trawie. Wjechaliśmy do Parku pokazując nasze PASS-y, ominęliśmy Visitors Center i kierowaliśmy się na w stronę Jeziora Jenny. Po kilku milach dojechaliśmy do skrzyżowania naszej drogi Teton Park Road z North Jenny Lake Junction, gdzie zjechaliśmy na drogę widokową. Faktycznie już po kilku metrach mieliśmy pierwszy stop - spory parking z miejscem wymarzonym dla fotografa "pocztówkowego" :). Przed nami trzy słynne "Wielkie Piersi" - czyli Grand Teton zwany przez Indian "Wieloma Wieżyczkami". Obowiązkowa sesja zdjęciowa, a widok wyglądał przy tym świetle jak fototapeta. Ruszyliśmy dalej samochodem, robiąc małe przystanki na sesje zdjęciowe. Zatrzymaliśmy się w końcu na dużym parkingu koło Jeziora i ruszyliśmy na szlak. Dróżka wiodła wzdłuż malowniczego jeziora Jenny, co jakiś czas przepływał mały stateczek wiozący ludzi na przeciwległy brzeg, gdzie zaczynały się szlaki do pięknego Kaskadowego Kanionu. Stromym szlakiem można dotrzeć do Ukrytych Wodospadów i Imspiration Point z fantastycznym widokiem na jezioro i wypaloną przez słońce równinę za nim. Maszerowaliśmy w ciszy przez zielony las pachnący żywicą i ściółką. To było bardzo relaksujące, co jakiś czas siadaliśmy na brzegu delektując się widokami i przeźroczystą wodą jeziora niezmąconą żadną falą. Co jakiś czas mijały nas małe stadka saren, a rozśmieszały malutkie wiewióreczki chipmunki. Po prostu jak w bajce. Doszliśmy dość szybko do następnego jeziora String Lake, które wiło się lekko i wpadało do większego Leigh Lake. Siedząc na mini plaży nad jeziorkiem z zazdrością obserwowałem ludzi w kajakach cicho przecinających taflę jeziora. Takie widoki ze środka jeziora i tyle zakamarków w które można wpłynąć i odpocząć na malutkich wysepkach. Pogadałem chwilkę ze starszą wiekowo parą (pasjonujące, że ci ludzie w takim wieku tak aktywnie wypoczywają ciesząc się z życia, widząc taką starość, aż chce się dożyć sędziwego wieku), która płynąc kajakiem co jakiś czas musiała transportować go przez las, mieli ze sobą specjalne kółka, ktore z pewnością ułatwiały transport. Podobno jest tutaj zakaz używania łodzi motorowych - żaden więc hałas nie zmąci ciszy. Po pewnym czasie szlak wchodził głęboko w las i idąc nim natknąłem się na polankę pełną grzybów! Ogromne prawdziwki aż serce ściskało, że nie mogłem ich pozbierać :(. W Ameryce istnieje tylko jedno określenie na grzyba - a jest nim pieczarka, reszta nie istnieje i widok zbierającego grzyby człowieka budzi wielkie zdziwienie. Idąc szlakiem dotarliśmy do głównego jeziora Jackson Lake z ładnie wkomponowaną wysepką Elk Island. Teraz dopiero zazdrościłem kajakarzom, mieli dostęp do wszystkich miejsc i widoków. Byłem lekko oszołomiony widokami i klimatem tego miejsca, moi współtowarzysze podzielali moje zdanie odnośnie tego miejsca. Grand Teton, który zwykle jest dodatkiem do Yellowstone w moich oczach przerasta ten najstarszy park i jest jednym z najładniejszych miejsc jakie widziałem w USA. Myślę, że jest to miejsce, w które bedę chciał wrócić i dokładnie je zbadać, koniecznie w kajaku. Trzymając w rękach mapkę byłem pod wrażeniem ilości szlaków hikingowych, można tu spędzić dużo czasu chodząc po górach i lasach i doświadczać niesamowitych widoków... Wróciliśmy na masz parking i ruszyliśmy na północ do Jackson Lake Lodge, gdzie zostawiliśmy samochód i szlakiem do Hermitage Point, widoki przepiękne teraz z innej perspektywy, malownicza zatoczka Half Moon Bay i ten pastelowy zielony kolor jeziora... Zdjęcia w aparacie wyglądały jak podrasowane kolorystycznie. Naprawdę żałowałem, że nie mamy więcej czasu i trzeba było się powoli zbierać. Po całym dniu spędzonym na łonie natury trzeba było ruszyć do cywilizacji, wyjechaliśmy z Parku i dojechaliśmy do największego miasteczka w okolicy - Jackson. Jest to miejsce żyjące głównie z turystyki przez cały rok, nagromadzenie hoteli i restauracji jest wielkie, centrum przypomina trochę miasteczko z dzikiego zachodu. Ciekawostką są bramy z poroży na czterech rogach Parku w środku miasta. Wróciliśmy na pole na noc na nasz surowy kamping ze strachem myśląc o zimnej nocy. Wiem, że kolejne marzenie do zrealizowania w przyszłym roku - to ponowna wizyta w Grand Teton - dłuższa i koniecznie z kajakiem :).

czwartek, września 18, 2008

Yellowstone

Zostawiamy za sobą Cody i tamę Buffalo Billa. Przed nami cel wyprawy - Park Yellowstone. Najstarszy i najbardziej znany park na świecie. Przyznam, że nigdy mnie to miejsce nie pociągało i "zostawiłem" je na później :). Specjalnie też nie przygotowywałem się merytorycznie i nie przeczytałem nic o tym parku. Zostawiłem to na ostatni dzień i czekałem na jakieś zaskoczenie. Oglądając kilkakrotnie zdjęcia i słuchając opowieści nastawiłem się raczej negatywnie i teraz wszystko było w "rękach" Yellowstone, niech mnie przekona do siebie, niech mnie zaskoczy czymś czego jeszcze nie widziałem. A poprzeczkę postawiłem wysoko. Osobiście nie lubię miejsc, do których przyjeżdżają tysiące turystów zaczarowanych słynną nazwą Yellowstone i obawiałem się tłumów depczących po sobie ludzi. Droga numer 20 doprowadziła nas piękną trasą widokową do bramki wjazdowej zwanej Wschodni Wjazd (East Entrance), a do wyboru był jeszcze Północno-Wschodni Wjazd (Northeast Entrance), które przegrało jednak z odległością jaką trzeba by było pokonać, żeby tam dotrzeć. Zresztą z opinii ludzi spotkanych po drodze wynikało, że wschodni wjazd ma najciekawsze. Zatrzymaliśmy się na pamiątkowe zdjęcie przy tablicy z napisem Yellowstone i wjechaliśmy na teren Parku - legendy. Na bramkach wjazdowych trzeba było pokazać Pass lub zapłacić 25 dolarów, dostaliśmy tutaj mapki i gazetkę z aktualnymi informacjami o parku. Teraz pozostało szybko wybrać miejsce bazę z kampingiem, od której zaczelibyśmy zwiedzanie. Park Yellowstone przygotowany jest głównie dla zmotoryzowanych, nie znajdziemy tutaj tak dużej ilości tras hikingowych jak w innych parkach. Yellowstone to tak naprawdę dwie duże pętle tworzące cyfrę 8 i można przejechać ten park na wiele sposobów. Przejechanie północnej pętli to w zależności od zatoru na drodze może zająć około 2-3 godzin, a przejazd południową pętlą to ponad 3 godziny. Oczywiście jeśli trafimy na wolne RV lub zwierzęta na drodze to podróż może wydłużyć się o kilka godzin. Dopuszczalna prędkość na terenie parku nie pozwala na szybkie przedostanie się z miejsca na miejsce :) średnia 40-50 mil na godzinę, ale trafiają się też momenty że musimy toczyć się 25 mil na godzinę. Rangerzy i Policja jest wszechobecna na drogach. Tak więc obserwując "ósemkę" postanowiłem zrobić główną bazę wypadową na spojeniu dwóch pętli w miejscu (nie nazwę tego miasteczkiem ani wioską) zwanym Canyon Village. Byłem na bramce wjazdowej i do pokonania było niecałe 70 kilometrów, a po drodze chciałem zobaczyć najwięcej jak się uda. Droga była kręta co bardzo mi się spodobało, czego nie mogli powiedzieć pasażerowie :). Pierwsze co nas powitało to wyświetlacze policji informujące, że pali się jakaś część parku... Widzieliśmy śmigłowce latające nad nami z wodą do gaszenia płomieni. W oddali i to akurat z miejsca do którego jechaliśmy widać było wielki dym. Po kilku milach okazało się, że na szczęście pali się w miejscu oddalonym od szlaków turystycznych. Dojechaliśmy do wielkiego Jeziora Yellowstone i zatrzymaliśmy się w punkcie widokowym, jakoś nie czułem się porażony widokami i jak dla mnie brakowało mi czegoś, było za "płasko", bez ciekawej oprawy w postaci wysokich gór, po prostu jezioro i otaczający je las. Pojechaliśmy wzdłuż jeziora do Fishing Bridge, które było reklamowane jako miejsce, gdzie mogę zaopatrzyć się w niezbędne rzeczy i paliwo. Przejechałem to miejsce ... i wróciłem zdziwiony, że to ma być to miejsce! Kilka drewnianych domków i ogromny sklep-bar z pamiątkami, kilka pomniejszych sklepików oraz centrum informacji turystycznej. Benzyna droga, a w sklepach nic ciekawego. Wracając do samochodu na parkingu pod sklepem koło nas przeszedł jakby nigdy nic... bizon! Tubylcy nawet nie podnieśli wzroku, a turyści stali w szoku, a tylko nieliczni łapali za aparaty. Wyluzowany bizon przyszedł by zwyczajnie pochodzić po wiosce :). Ruszyliśmy trasą na północ do Canyon Village. Po drodze krajobraz specjalnie się nie zmieniał i tylko wypalone kikuty drzew urozmaicały widoki. Za to po kilku milach dotarł do nas zapach siarki, co oznaczało, że gdzieś w pobliżu są jakieś gejzery. Zjechaliśmy na pierwszy napotkany parking i okazało się, że trafiliśmy do Mud Volcano, miejsca - w którym z ziemi wydobywa się masa szarego błota, bulgocze, paruje i wydziela przykry zapach. Chodząc po specjalnie przygotowanych podestach można dokładnie z bliska przyjrzeć się tym zjawiskom. Ruszyliśmy dalej. Gdzieś w połowie drogi zatrzymał nas wielki korek, samochody stały, a ludzie na zewnątrz gdzieś biegli do przodu lub stali na poboczu, już nawet przestraszyłem się, że był wypadek i utkniemy na kilka godzin - droga jest jedno pasmowa. Po jakiejś chwili wyszliśmy zobaczyć co się dzieje, i ku naszemu zdziwieniu duże stadko bizonów postanowiło przejść z jednego pastwiska na drugie wybierając najwygodniejsza dla nich trasę, która akurat przebiegała przez naszą drogę. Kilka bardziej dowcipnych bizonów stanęło dęba na środku drogi i uparcie stało nie ruszając nawet ogonem! Po kilkunastu minutach spora część zeszła z jezdni i pozostał jeden największy, nie pozostało nam nic innego jak ruchem wahadłowym omijać sterczącego złośliwie po środku drogi bizona. Całe wydarzenie trwało około godziny. Tuż przed Canyon Valley na mapce wyszczególniona była atrakcja w postaci wodospadu, a że byliśmy blisko to postanowiliśmy tego samego dnia tam zajechać. Skręciliśmy w prawo na Upper and Lower Falls w kierunku South Rim, po kilku milach zatrzymaliśmy się na wielkim parkingu oczywiście zapchanym na maxa. Atrakcją okazał się taras widokowy na ogromny wodospad w dolinie przed nami. Widok warty był zjazdu z drogi. Byliśmy na sporej wysokości, z której widać było całkiem ładną panoramę okolicy z perełką w postaci wodospadu. Kilka chwil na zdjęcia i spacer po okolicy i ruszyliśmy z powrotem do wioski. Widziałem z góry ludzi stojących przy barierce tuż przy wodospadzie i tam skierowaliśmy samochód. Dojazd do tego miejsca nie był możliwy, z jakiś powodów droga była zamknięta dla samochodów i pozostało udać się tam na piechotkę. Widoki już nie tak urzekające, ale blisko wody. Wróciliśmy na parking jak się okazało zaparkowaliśmy w Canyon Valley, a na to miejsce składał się hotel-resort z restauracją, sklep i kilka budynków... wyszło na to, że przez przypadek wylądowaliśmy u celu który nas mocno rozczarował. Kilka metrów dalej droga prowadziła do bardzo dużego jak się okazało campingu. Obsługa i procedury biurokratyczne jak w hotelu wysokiej klasy! Recepcja z kilkoma stanowiskami i miły pan, który bardzo dokładnie sprawdził moje dokumenty i pobrał opłatę chyba 20 dolarów. Wiedziałem wszystko :) Gdzie dojechać, gdzie się wykąpać i czego nie robić, a tego było najwięcej. Generalnie schować wszystko co mamy do bagażnika i nic poza śpiworami i latarkami nie brać do namiotu. Misie są wszędzie i na ich punkcie panuje tutaj prawdziwa psychoza. Oczywiście dużo ludzi, którzy rozbili się koło nas za bardzo się tym nie przejmowała i dookoła roztaczały się zapachy grillowanego mięsa... Miejsca na nocleg na kempingach to Amerykanie mają świetnie przygotowane, nikt na nikim nie leży - stanowiska są wystarczająco oddalone od siebie, więc każdy ma sporo prywatności. Spoty na namiot i samochód przygotowane są bardzo dobrze, każdy na swój stół i ławy, oraz miejsce na grilla i ognisko. Odległości pomiędzy stanowiskami są duże co pozwala nawet trochę pohałasować. I tak jest w większości pól namiotowych w USA. Noc minęła spokojnie, bez misiów. Rano zaczęliśmy następny etap i ruszyliśmy na północną pętle (Loop). Poranek był słoneczny, a niebo - niebieskie idealnie pod zdjęcia :). Po kilku minutach zatrzymał nas mały korek, wcześniej nauczeni wiedzieliśmy, że oznacza to, że ktoś coś zobaczył i obserwuje lub robi zdjęcia, albo jakiś zwierzak przechodzi przez jezdnię. Tym razem był to czarny niedźwiedź, przechadzał się zboczem wzdłuż drogi. Ludzie robili zdjęcia nie wychodząc z samochodów, żeby nie zablokować drogi. Jak tylko misio schował się między drzewami korek natychmiast się rozładował. Po następnych kilku minutach natrafiliśmy na duże stado bizonów pasących się przy rzeczce, widok tych dzikich zwierząt już nie robił takiego wrażenia i tak miało pozostać do końca, po prostu bizony widzieliśmy już co chwila i stały się takim "normalnym" widokiem, że aż nudnym. Po kilku milach zjechałem na punkt widokowy, z którego widać było wielki połacie lasów, jeden wielki dywan z drzew, wszędzie jak okiem sięgnąć. Zastanawiałem się jakby to było zapuścić się w tą dzicz... ile by zajęło przebycie tego terenu pod warunkiem, że by nas nikt nie zjadł :). Następnym punktem na mapie był Tower Fall i jak to bywa w Yellowstone, wszystko jest przy głównej drodze. Zatrzymaliśmy się na parkingu koło jedynego w okolicy budynku z pamiątkami i barem. Dalej trzeba było przejść !!! :) kilkanaście metrów i wyszliśmy na punkt widokowy na wysoki wodospad. Zdecydowanie jedyna atrakcja w okolicy. Wodospad nie imponuje - jest jedynie ładnie wkomponowany między skały, co ładnie wygląda z daleka. Nieopodal mamy szlak, którym można wybrać się na niewielki hiking. Ruszamy dalej i mijamy Tower-Roosevelt i skrzyżowanie z drogą na północno-wschodnie wrota parku. Jedziemy chwilę równolegle do grupy ludzi na koniach, którzy postanowili skorzystać z lokalnej atrakcji jaką jest przejażdżka koniem po okolicy. Mijamy też rowerzystów, którzy mają niesamowitą kondycję jeżdżąc po okolicy. Po kilku milach skręciliśmy do następnej atrakcji na mapce, tym razem to kawałek skamieniałego drzewa, które dla odmiany stoi, a nie leży - jak większość skamieniałych drzew w innych parkach. Warto zobaczyć jeśli ktoś nie widział. Widoki nie zmieniają się dalej, za oknem drzewa, drzewa, wypalone drzewa itd. Docieramy do Mammoth Hot Springs skrzyżowania z drogą do północnych wrót parku. Miejsce przypomina lokalny odpowiednik "Ciechocinka" :) Miejsce wydaje się tętnić życiem w porównaniu z innymi miejscami w Parku. Atrakcją są Mammoth Hot Springs Terraces czyli wapienne tarasy, które wydają się być kopią tarasów z Pamukale w Turcji z tą różnicą że tutaj nie można wchodzić. Przemieszczamy się po drewnianych podestach. Dominują śnieżnobiałe kolory, ale często są przemieszane z pomarańczą i brązem od porastających je glonów. To spory kawałek do przejścia i droga wije się na szczyt wzgórza z wapnia, z którego mamy świetny widok na okolicę - przyznaję, że rzeczywiście wartą zobaczenia. Większość pętli przejechaliśmy, teraz droga prowadzić zaczyna na południe. Czas mija, a widoki bez zmian, jedyną atrakcją po drodze są jelenie, które stadami pasą się przy drodze. Wygląda na to, że turyści stosują się do ograniczenia prędkości i nie widzę żadnych potrąconych zwierząt na poboczach. Po niecałej godzinie docieramy do Norris, skrzyżowania dwóch pętli (środek cyfry 8), można tu zwiedzić pobliskie Muzeum Randżersów. W tym rejonie zwanym Norris Geyser Basin znajdziemy jedną z większych atrakcji parku, Steamboat Geyser, podobno największy gejzer na świecie, który wyrzuca w trudnych do przewidzenia odstępach czasu wodę na wysokość ponad 100 metrów. Wracamy łącznikiem między dwoma pętlami w stronę naszego campingu w Canyon Village. Zbaczamy tylko na równoległą widokową drogę Virginia Cascade Drive, gdzie widoki są naprawdę niezłe, a jazda momentami nad krawędzią urwiska robi duże wrażenie zwłaszcza na towarzyszach podróży :). Camping witamy z radością, zmęczenie jednak jest i każdy marzy o odpoczynku. Oczywiście Park można przejechać w jeden dzień, ale jeśli mamy czas - to warto to zrobić bez pośpiechu. Rano opuszczamy nasz kamping, północna pętla cała zaliczona, pozostaje nam dolny "brzuszek ósemki" czyli południowy Loop. Postanawiam wrócić łącznikiem do Norris, żeby zacząć od zachodniej strony i kierować się na południe. Po kilku minutach zatrzymał nas korek, pierwsza myśl to jakiś zwierzak na drodze, niestety kiedy tylko zobaczyłem samochody zakręcające i wracające z powrotem usłyszałem, że w połowie drogi był wypadek - i postój w korku może zająć kilka godzin. Co za pech, najbardziej newralgiczny punkt - droga między Canyon Village i Norris była nieprzejezdna! Cały plan w tym momencie się sypał. Pytanie jak dotrzeć do Old Faithful, żeby nie stracić za wiele czasu i nie jechać tą samą drogą... Decyzja zapadła i ruszyliśmy na południe. W połowie drogi do Lake Village trafiliśmy znowu na stado bizonów przebiegające przez drogę, już przed oczami miałem wizję stania w korku i czekania aż bizony zejdą z jezdni... Szczęście w nieszczęściu, że samochody przed nami były kierowane przez tubylców, nikt się nie zatrzymywał do zdjęć i dość sprawnie udało mi się "wymusić" na stadzie bizonów zatrzymanie się, zatarasowałem wozem ich trasę przemarszu i wykręcając poboczem jako ostatni wóz uciekłem przed stadem, reszta wozów za mną utknęła w korku i tylko widziałem tumany kurzu przewalające się na drugą stronę drogi. Zatrzymaliśmy się na chwilkę w Bridge Bay i chwilkę pozazdrościłem ludziom łódek w marinie, hmm dobry pomysł przywieść swój jachcik i popływać po Jeziorze Yellowstone... W West Thumb odbiłem na zachód i po niecałej godzinie byłem w atrakcji numer jeden Parku Yellowstone - Old Faithful. Miejsce to już ogromny turystyczny kompleks, jak dla mnie to "fabryka". Duże hotele, restauracje i przeogromny parking. Pierwsze kroki skierowaliśmy do Centrum Informacji Turystycznej (Visitor Center), gdzie na drzwiach wywieszona była kartka, o której nastąpi następna erupcja gejzera. Szczęście powoli zaczynało się do nas uśmiechać, mieliśmy 10 minut na podejście kilka metrów do ławek ustawionych w półkolu, tworzących swego rodzaju amfiteatr. Większość miejsc była zajęta przez tłumy turystów. Znaleźliśmy wolny kawałek ławki w pierwszym rzędzie i po 15 minutach (opóźnienie 5 minutowa :) wystrzeliła woda na kilkanaście metrów. Trwało to nie więcej niż pięć minut i wszyscy rozeszli się oglądać pozostałe miejsca. Przyznam, że nie rozumiem dlaczego wszyscy upodobali sobie ten "stary wierny gejzer" ? Może dlatego - że da się przewidzieć bardzo dokładnie każdą erupcję. Mnie tego typu atrakcje jakoś nie przyciągają, ale że jestem ciekawy wszystkiego - to spróbowałem. Od miejsca gdzie znajduje się Old Faithful zaczyna się szlak, który prowadzi nas pomiędzy pomniejszymi gejzerami i oczkami wodnymi w przeróżnych kolorach. O ile słynny gejzer mnie jakoś nie przekonał do swojego uroku, to cały szlak po okolicy warty był poświęconego mu czasu. Szlak jest bardzo długi, można nawet wejść na pobliską górę, gdzie mamy świetny widok na całą okolicę. Koloryt i kształty małych jeziorek i gejzerów może oczarować. Palety barw niesamowite, czasem miałem wrażenie, że koło mnie płynie lawa z wulkanu lub stoję przy turkusowym jeziorze. Ale najlepsze było przede mną. Po sporym spacerze na szlaku wróciliśmy do samochodu i po kilku kilometrach zatrzymałem się w Midway Geyser Basin. Podreptaliśmy do pierwszego cudu natury czyli pastelowo "soczyście" niebieskiego jeziorka, z którego unosiła się para powodując, że czułem się jak w bajce. To jak chodzenie we mgle, gdzie co jakiś czas kurtyna odsłania piękne jezioro. Ale ja spieszyłem się do Grand Prismatic Spring, następnego jeziorka - tylko że ... i tutaj zastanawiam się jak tu opisać coś co nie da się słowami opisać. Tu jest gra kolorów, odcieni. Wyobraźmy sobie jezioro zrobione z płynnego złota (albo powierzchnię słońca) które w środku ma turkusowe oczko, a na krawędziach wszystkie odcienie brązu i pomarańczy z palety czarodzieja :) A nad tym unosi się para, która nadaje temu miejscu niepowtarzalny klimat. Oj posiedziałem tam długo, naprawdę nie chciałem wracać. Widziałem ludzi na przeciwległym wzgórzu, z którego świetnie widać panoramę jeziora, ale już nie miałem siły wdrapywać się tam. Pora się zbierać i cieszę się, że na koniec zobaczyłem to miejsce, jest to według mnie numer jeden całego Parku Yellowstone. Pojechaliśmy jeszcze do Lower Geyser Basin i Firehole, ale po Prismatic Springs nic już nie zrobiło wrażenia. Pora była opuścić Park, który jak dla mnie jest mocno przereklamowany, jedynie duża ilość dzikich zwierząt jest niezaprzeczalnym atutem tego miejsca. W kolejce czekał Grand Teton National Park.

środa, września 17, 2008

Wyprawa do Yellowstone - część 2 / Przez Montanę i Wyoming

Opuszczamy piękne Idaho i mijamy tabliczkę Welcome to Montana. Wjeżdzamy powoli na tereny Parku Yellowstone, drogą 287 na północ i tylko "zachaczamy" o zachodnią granicę tego parku. Widoki rozbudzają moją nadzieję co do uroków Yellowstone, które na bazie lektur i zdjęć jakoś specjalnie mi do gustu nie przypadły. Po obu stronach masywy górskie i zieleń lasów przy porannym słońcu powodują, że podróż staje się przyjemna mimo krętych dróg, choć co niektórzy pasażerowie źle je znoszą. Jedziemy do Bozeman jednego z większych miast w Montanie, co brzmi zabawnie - bo większość miast jest jak na resztę kraju malutka. Autostrada jest bardzo widokowa i powoli zaczynają wyrastać coraz to większe rancza z dużymi tabunami koni i bydła. Wjazdy na ich teren przyozdabiane są różnymi malunkami lub rzeźbami co jeszcze nadaje kolorytu. Od razu czuje się, że znajdujemy się w "krainie kowboi". Duże samochody, ludzie w jeansach i kapeluszach. W końcu doczekałem się i zobaczyłem ogromne przestrzenie amerykańskiej prerii! O takim widoku, zawsze marzyłem - już jako dziecko zaczytane w powieściach o dzikiem zachodzie zastanawiałem się jak wygląda to w rzeczywistości. Miasto Bozeman nie ma specjalnie wiele do zaoferowania z atrakcji dla turysty, więc skręcamy na międzystanową 90 i ruszamy szybko w stronę Billings. Po jakimś czasie krajobraz z górzystego przechodzi w płaski. Teraz złota prerria będzie nam długo towarzyszyć. Kiedyś wyczytałem, że Montana nazywana jest krainą Wielkiego Nieba (Big Sky country) i dopiero teraz zrozumiałem dokładnie dlaczego tak jest - ogromne niebieskie niebo zalewa cały horyzont i pozostaje tylko mały złoty pasek prerri na ziemi... Widoki co jakiś czas psują wielkie rafinerie i przykry zapach nafty. Mijamy też liczne rodea i czekające w specjalnych klatkach zwierzęta. Widok ogromnych ilości koni biegających po wielkich przestrzeniach przestaje już dziwić, staje się normalny. Tutaj chyba mit kowboja nieustannie trwa - i w dalszym ciągu jeździ się konno, nie zwracając uwagi na cywilizację. Autostrada prowadzi wzdłóż rzeki Yellowstone, troche daleko od słynnego parku, ale ta nazwa pojawia się w tych rejonach dość często i potrafi trochę "namieszać" błądzącym turystom. Powoli zbliżamy się do miejsc związanych z historią Indian, mijamy Canyon Creek Battlefield, gdzie w 1877 roku wódz indian Nez Perce Joseph stoczył bitwę z amerykańską kawalerią. Ślady po naturalnych mieszkańcach Ameryki są widoczne wszędzie i wygląda na to, że rdzenni obywatele zaczynają być dumni ze swojej historii, a obraz pijanego Indiania w zniszczonym ubraniu już jest mocno nieaktualny! Teraz to świetni biznesmeni, a ich metodą na polepszenie swojego statusu jest otwieranie sklepów i muzeów, zagospodarowywanie miejsc pamięci pod kątem turystyki i ... kasyna :). Jeśli nie jesteś w Nevadzie i widzisz kasyna to oznacza, że jesteś w rezerwacie Indian. Całe swoje dziecięce i nastoletnie życie fascynowałem się kulturą indian Ameryki Północnej, pamiętam książki Szklarskiego, które prostym językiem opisywały historię tych rejonów, potrafiłem wymienić z pamięci wszystkie szczepy indiańskie... a teraz po tylu latach w końcu udało mi się znaleźć w tym miejscu... marzenia się spełniają szkoda tylko, że fascynacja gdzieś uleciała. Kilkanaście lat temu może to wszystko było "dzikie" i naturalne, bliższe tamtym czasom, a teraz to przemysł turystyczny, wszystko trochę plastikowe, pamiątki indiańskie "made in china", trochę czuję żal, że tak się dzieje, ale wkońcu ONI muszą jakoś żyć i utrzymać swoje rodziny. Dojechaliśmy do Billigs, które też nie zrobiło na mnie wrażenia, zwykłe miasteczko - w którym za dużo jest przemysłu. Jesteśmy już blisko miejsca, do którego "jadę" już ponad dwadzieścia lat :). Przede mną rezerwat Indian Crow, a na jego terenie miejsce bitwy, w której zjednoczone plemiona indiańskie pokonały cały pułk kawalerii armii amerykańskiej pod dowództwem gen. Custera. Little Big Horn Battlefield National Monument - tak długa nazwa wita nas przy skręcie z miasteczka Crow Agency. Jest to teren parku narodowego i działają tutaj PASS czyli karty wstępu do wszystkich parków narodowych. Parkujemy samochód i udajemy się do centrum informacji i małego sklepiku połączonego z muzeum. Mapka jaką dostaliśmy pokazuje jakie szlaki warto wybrać, aby dotrzeć do wszystkich historycznych miejsc. Na zewnątrz Ranger zaczyna opowiadać kłebiącemu się tłumowi turystów całą historię bitwy pod Little Big Horn, ja już ją znam na pamięć, wiec korzystam z okazji i idę na miejsce, w którym poległ generał Custer. Jest pusto i cieszę się, że mogę podelektować się tą chwilą sam. Dookoła wielka prerria i wiele wzgórków, wyobrażam sobie jak to wszystko musiało wyglądać w 1876 roku. Czytając książki i oglądając filmy nie zdawałem sobie sprawy jak wielki jest to teren, teraz musiałem wszystko zweryfikować. Archeolodzy i historycy badali nie tak dano ten teren i okazało się, że bohaterska walka Custera na wzgórzu to mit i trzeba od nowa wszystko napisać. Podszedłem do miejsca, gdzie za małym ogrodzeniem znajdują się pomniki poległym kawalerzystów i samego generała, w tym wypadku jest to tylko symbol, bo Custer pochowany jest w West Point. Obok stoi duży pomnik upamiętniający cały 7 pułk kawalerii. Nieopodal po drugiej stonie wąskiej drogi znalazłem monument upamiętniający Indian, jest świtnie zrobiony, w małej niecce z kamieni mamy na tablicach wypisane wszystkie szczepy Indian, które tego dnia brały udział w bitwie. Co kilka metrów mijam samotne białe nagrobki żołnierzy i czerwone indian. Co ciekawe na każdym indiańskim nagrobku znajduje się napis " ...poległ broniąc indiańskiego sposobu życia". Patrząc na mapkę można zauważyć, że trudno będzie niektóre odległości pokonać pieszo, więc wzieliśmy samochód. Dalsze zwiedzanie polegało na zatrzymywaniu sie w oznaczonych punktach i tablicach opisujących potyczki poszczególnych oddziałów. Kiedy tak przemierzaliśmy trasę, przed nami przebiegło stado (chyba dzikich) koni, wyglądały jak konie indiańskie znane z filmów :). Po kilku milach okazało się, że jest ich znacznie więcej, zatrzymywaliśmy się na krótkie sesje zdjęciowe, konie idealnie wpasowały się do miejsca i chwili tworząc świetny klimacik czasem tak ważny na wyjazdach. Takie rzeczy pamięta się długo - filmowa sceneria jak na zamówienie :). Objechawszy cały teren wróciliśmy na parking i obeszliśmy cmentarz wojskowy szukając jakiś polsko - brzmiących nazwisk, ale za dużo tego było i darowaliśmy sobie. Na nagrobkach często wyryte było miejsce pochodzenia i tak najwięcej było Irlandczyków, ale zaskoczyła mnie też spora liczba Skandynawów - ale to już jako ciekawostka. Opuściliśmy miejsce bitwy pełni podziwu dla wojowników Siedzącego Byka, którzy dali sobie radę z pułkiem kawalerii. Zajechaliśmy jeszcze do indiańskiego sklepu z pamiątkami, gdzie każdy zakupił jakiś oryginalny (mam nadzieję) - drobiazg - zwracaliśmy szczególną uwagę, żeby nie natrafić na produkt z Chin. Plany wyprawy były nakreślone przeze mnie w zarysie i wszystko zależało od tempa i czasu. Udało się do tej pory zrealizować plany i trzeba było ustalić trasę do następnego miejsca na nocleg. Postanowiłem trzymać się tematu indiańskiego i na nocleg wybrałem miejscowość Cody w stanie Wyoming. GPS poprowadził nas z powrotem do Billings, skąd po kilkudziesięciu milach odbiłem na południe. Na miejscu byłem późno w nocy i nawet nie zdążyłem sprawdzić bazy danych z kampingami, kiedy trafiłem na całkiem przyjemne miejsce tuż przy głównej ulicy miasteczka. Kamping okazał się bardzo przyzwoity, rozstawianie namiotu było szybkie - i niedługo po ciekawym dniu i kąpieli w w naprawdę luksusowych jak na kamping - łazienkach - szybko ekipa zasnęła. Rano po śniadanku sprawdziłem, gdzie mogę znaleźć muzeum słynnego Buffalo Billa i ku mojej ogromnej radości okazało się, że znajduje się kilka kroków od naszego kampingu. Bufflo Bill to tak naprawdę William Cody - słynny myśliwy i zwiadowca armii w wojnach z Indianami, a od jego nazwiska pochodzi nazwa miasta. Od 1883 roku organizował widowisko cyrkowe Wild West Show, przedstawiające wydarzenia z historii amerykańskiego Dzikiego Zachodu, i do 1916 roku prezentował je w Ameryce Północnej oraz Europie Zachodniej. Podjechaliśmy z samego rana, żeby zdążyć przed masą turystów. Cały kompleks jest profesjonalnie przygotowany, są skrzydła tematyczne i tak pierwsze kroki skierowaliśmy do Indian. Przedstwiona jest tutaj cała historia Indian, dużo figur woskowych ubranych w oryginalne stroje i gabloty z przedniotami używanymi przez różne plemiona. Dla fascynata kulturą Indian to raj, sporo interaktywnych przedstawień. Spędziliśmy tu trochę dużo czasu, bo dla oglądających filmy takie jak "Tańczący z Wilkami" nie chciałyby zobaczyć jak wygląda Tipi w środku, jak używać tomahawka i łuku i jakie stroje nosili Indianie. Dla mnie rewelacja. Jedno ze skrzydeł poświęcone było Williamowi Cody "Buffalo Bill", można tam poznać historię nie tylko jego życia, ale przy okazji też - jak powstawał mit Dzikiego Zachodu. Duża dawka historii przy świetnie przygotowanych eksponatach. Dla mnie rewelacyjne było skrzydło poświęcone broni palnej, przyznam z ręką na sercu, że nigdy nie widziałem takiej ilości broni w jednym miejscu. Znajdziemy tam chyba wszystkie karabiny świata od XV wieku do czasów współczesnych. Oczywiście najwiecej miejsca zajmują karabiny, które podbijały Ameryke :). Kiedy tak spokojnie zwiedzaliśmy muzeum, przetoczyła się nawałnica turystów - dobrze, że przyszliśmy wcześniej :). Wygląda na to, że miejsce jest bardzo popularne w Stanach. Wyszliśmy na zewnątrz pozwiedzać centrum miasta żywcem przeniesione z innej epoki. Warto poświęcić chwilkę na spacer uliczkami i wstąpić do Saloonu, gdzie pijał Buffalo Bill i zobaczyć hotel, w którym mieszkał. Czas nieubłaganie mijał i pora była ruszyć, tutaj miałem dylemat, do którego wjazdu do Yellowstone mam się skierować tak, żeby był najbardziej widokowy. Nie było to łatwe i postanowiłem, że będzie to Wschodni Wjazd drogą numer 14. Wyjechałem z gwarnego miasteczka i od razu krajobraz się zmienił. Jechaliśmy Shoshone Canyon i kręta droga prowadziła nas wgłąb ogromnego kanionu. Po przejechaniu kilku tuneli zatrzymaliśmy się przy naprawdę ogromnej tamie, widok z niej zapierał dech i niewątpliwie należał do serri tych, które uwielbiam ogladać :). Oczywiście poszalałem z aparatem i zrobiłem sporo zdjęć tego "fotogenicznego" miejsca. Buffalo Bill Reservoir, który trzymała tama - to całkiem spore turkusowe jeziorko, które objeżdżali pasjonaci nart wodnych:). Bardzo przyjemna trasa i cieszę się z jej wyboru. Pozostały odcinek do samych wrót Yellowstone był niezapomniany.

Wyprawa do Yellowstone - część 1 / Przez Idaho

Wyprawa do Parku Yellowstone chodziła mi po głowie od kilku miesięcy, ale wiedziałem, że można ją zrealizować tylko w okresie letnim (jestem zmarźluchem i wolę ciepło). Drugą sprawą było znalezienie chętnych na ten wypad, w gre wchodziła jazda samochodem, a na taki długi dystans nie każdy się pisze. Znalazłem po wielu tygodniach szukania wlaściwą ekipę i pozostało mi przygotować trasę. Mieszkam w San Francisco, a odległość jest spora, dużo osób leci do Salt Lake City samolotem, potem wypożycza samochód, ja natomiast chciałem poznać pustkowia Nevady i nieznane mi tereny Idaho i Montany. Postanowiłem, że bedzie to niskobudżetowa wyprawa i zabiorę na wyprawę namiot i wszystkie niezbędne do obozowania rzeczy. Pozostało zakupić sprzęt, a do tego idealnym miejscem jest Wal-Mart :), kupiłem tam wszystko co było potrzebne,a nawet więcej (nie wiedziałem jak Amerykanie potrafią być pomysłowi i ile sprzetu jest, o którym nie miałem pojęcia!). Super namiot na dwie osoby kupiłem za 25 dolarów, z czego bardzo się ucieszyłem, szukanie dmuchanego materaca zajęło trochę czasu, za dużo do wyboru... I tak obładowany przygotowałem się na następny dzień, kiedy to przyszła pora ruszyć. Wstałem rano i pobiegłem do wypożyczalni samochodów niedaleko mnie gdzie czekała na mnie moja ulubiona Mazda 6, wystarczająco dobra w trasę i posiadająca "tempomat", bez którego nie wyobrażam sobie jazdy przez setki mil autostrad. Mieszkam niedaleko mostu Golden Gate, co pozwoliło mi szybko i bez korków wyskoczyć z miasta drogą 101, a potem do 37 i przebić się na międzystanową numer 80, która tego dnia była moją autostradą, którą miałem dotrzeć do celu. Pogoda w sierpniu w tym rejonie jest bardzo dobra, upały i słonko dla niektórych nie są czymś miłym w samochodzie, ale ja nie mam z tym problemu ;). Przejechałem obok Sacramento - stolicy Kalifornii, potem minąłem Jezioro Tahoe i po chwili byłem już w Reno w Nevadzie, miasto jest bajecznie kolorowe i pełne kasyn :), nastawione na odwiedzających jezioro Tahoe turystów przez cały rok. Tutaj miałem pierwsze tankowanie, co mnie bardzo ucieszyło - okazało się, że samochód jest ekonomiczny, drugą sprawą była cena paliwa, która w Nevadzie jest znacznie tańsza. Uzupełniłem cooler lodem (niezbędny na takie wyprawy) i jedzeniem. Przemknąłem przez miasto i wjechałem na moją osiemdziesiątkę. Ruch był mały i trzeba było uważać, żeby nie zasnąć w dzień. Droga jest prosta na wiele mil w przód i trzymanie nogi na pedale gazu to normalnie cierpienie, ale tempomat wtedy zdaje egzamin, siedziałem więc po turecku i wystarczyło trzymać kierownicę. Mijałem nieliczne samochody, a za oknem puskowia Nevady, nie ma tu życia - tylko piasek i skały. Co kilkadziesiąt mil mijałem malutkie miasteczka, w których wiało nudą. Prędkość dopuszczalna na tej międzystanowej była 75 mil, co bardzo mnie cieszyło i starym sposobem jadąc 85 mil - nie rzucałem się w oczy policji, bo komu będzie się chciało zatrzymać kogoś za tak małe przekroczenie prędkości. Na chwilkę zatrzymałem się w mieścinie Winnemucca, gdzie banda słynnego Butch Cassidy obrabowała bank w 1900 roku. Dużo posterów i reklam starają się w ten sposób przyciągnąć kierowców przejeżdżających przez to miasto, ale przyznam, że nie warto. Jeszcze kilka razy zatrzymywałem się na Rest Area - zbawienie dla kierowcy, miejsce na odpoczynek, ubikacje i czasem maszyny z napojami - wypiłem chyba dwa red bulle. Z tak nudnej trasy człowiek niewiele pamięta :), tylko dużo "nic" dookoła. Zostaje tylko walka z tym, żeby nie zasnąć, zwłaszcza jeśli współtowarzysze podróży smacznie śpią. Po około ośmiu godzinach dotarłem do mieściny Wells, gdzie trzeba było zjechać z wygodnej międzystanowej 80-tki i odbić na północ na autostradę 93, która miała doprowadzić mnie do celu w dniu dzisiejszym czyli do Twin Falls w stanie Idaho. Powoli zaczęło się sciemniać - co mnie troszkę zmartwiło, szukanie kampingów w ciemnościach już kilka razy przerobiłem i nie było to przyjemne. Niestety docelowe miasto osiągneliśmy już w nocy i pierwszy wprowadzony w GPS kamping okazał się niewypałem, nic nie było w podanym miejscu. W bazie było jeszcze kilka i zacząłem jeździć po kolejnych i ... znowu nie było nic w podanych miejscach! Chyba piąta koordynata okazała się trafna i rozbiliśmy namioty przy świetle samochodów. Nowe namioty są naprawdę genialne i rozkładanie ich to chwila. Napompowanie materaca elektryczną pomką to też moment i tak naprawdę po 10 minutach namiot był gotowy. Rano czekał nas pierwszy punkt - atrakcja na naszej trasie - Wodospady Shoshone (Shoshone Falls). Miejsce to zwane jest Niagarą Zachodu (Niagara of the West). Miasteczko Twin Falls ma swój urok, jest kameralne i bardzo amerykańskie. Dojechaliśmy do wodospadów bardzo szybko i po uiszczeniu niewielkiej sumy za wjazd zjechaliśmy serpentyną na dół kanionu i zaparkowaliśmy samochód na parkingu. Nie było prawie turystów - z czego bardzo się cieszyłem. Podeszliśmy do schodków i zeszliśmy na platformę widokową. Hm... widok jaki zobaczyłem - "powalił" mnie na kolana, ogromny wodospad z kilkoma mniejszymi, kaskady spadającej wody i tęcza. Wodospad ten jest wyższy od wodospadu Niagara o 12 metrów. Widok lekko psuje budynek malutkiej elektrowni, ale mi to nie przeszkadzało. Po lewej stronie widać było rzekę Snake, która wiła sie w u podnóża wysokich ścian kanionu. Wyglądało to jak wodostad Niagary przeniesiony do kanionów w Utah. Przez chwilkę nie wiedziałem od czego zacząć fotografowanie :). Oczywiście zrobiłem kilka panoram i fajnych ujęć, ale nie sądzę, żeby te jakiekolwiek zdjęcia oddały klimat tego miejsca. Jest to napewno "perełka", a tak mało znana. Dużo czasu minęło zanim się zebraliśmy. Ja jeszcze poszedłem na szlak, który prowadzi w górę wzdłuż krawędzi kanionu skąd roztacza się widok na cały teren. Na terenie Parku znajduje się jeszcze Jezioro Dierkes, do którego podjechaliśmy kilkanaście metrów w górę drogi. To typowe miejsce na pikniki dla całych rodzin, tafla jeziora jak zamarznięta bez żadnej fali i pomost z małą skocznią dla wielbicieli skoków do wody. Dookoła przejrzystego jeziora wiedzie szlak, który szybko przetestowałem. Gdybym mieszkał w Twinn Falls myślę, że byłbym stałym bywalcem tego miejsca. W mapce, którą dostałem przy wjeździe do parku były wyszczególnione inne atrakcje w okolicy miasta. Moją uwagę zwrócił wysoki most I.B. Perrine Bridge przebiegający nad kanionem i rzeką Snake. Wyczytałem, że z tego mostu można wykonywać legalnie skoki spadochronowe - w końcu to prawie 150 metrów! Przejechaliśmy most i zatrzymaliśmy się w wyznaczonych strefach do parkowania. Zeszliśmy na specjalny taras widokowy koło pylonu mostu. Co tu dużo pisać, widoki znowu zachwycające, w dole wijąca się zielona rzeka i most na którym można dostać zawrotu głowy. Widok mostu z pionowymi ścianami kanionu i Snake River może zdobić każdy pulpit komputera. Dla takich widoków warto żyć :). Niedaleko od tego miejsca znajduje się Pillar Falls, gdzie z wysokości można zobaczyć panoramę całej okolicy. Po takiej dawce atrakcji zacząłem się zastanawiać, czy mnie jeszcze coś w trakcie wyprawy tak zaskoczy - jak widoki wodospadów w Idaho. Pora była ruszać na wschód autostradą numer 84. Ciekawie wygląda mapa stanu Idaho i zaludnienie tego miejsca. Tak naprawdę życie skupia się na południu Idaho, a centralne i północne tereny są prawie niezamieszkane. Zresztą populacja stanu to tylko 1,5 miliona ludzi i krajobrazy po drodze przypominają bardzo Alaskę i chyba z czystym sumieniem mogę polecić to miejsce osobom, które chcą małym kosztem posmakować "Alaski". Po drodze mijamy mniejszcze wodospady i rzeczki, zieleń drzew i brak cywilizacji. Jest tutaj bardzo dziko i surowo, co dla chętnych, którzy chcą wyrwać się w głuszę to miejsce idealne. Mijane miasta są malutkie i przypominają o tym, że czas tuatj zatrzymał się dawno, trochę wszystko jest "kowbojskie" i "pionierskie". Zauważalny jest duży patriotyzm, wszędzie flagi narodowe i wojskowe, dużo pamiątek i pomników związanych z wojnami - zwłaszcza z okresu konfliktu w Wietnamie. W miejscowości Burley mamy dylemat - czy zjechać do City of Rocks, rezerwatu narodowego jednej z większych atrakcji w rejonie. Rezygnujemy - a ja postanawiam, że kiedyś tutaj wrócę i dokładnie spenetruję Idaho. Jedziemy dalej i zatrzymujemy się na chwilę w Pocatello, które słyneło kiedyś z tego, że prawnie zakazne było ... być smutnym!. Na pamiątkę o tym, teraz odbywa się tutaj Festiwal Uśmiechu. Oj - przydałoby się to prawo w Polsce :). W okolicy miasta mamy American Falls z tamą i wielki zbiornik wodny wielkości konkretnego jeziora. Kontynuując jazdę wkraczamy na terytorium Indian. Zatrzymujemy się w Fort Hall, gdzie ślady Indian są widoczne wszędzie, można odwiedzić muzeum, które przedstawia historię indian Shoshonów i Bannock, a mieści się tuż przy autostradzie. Dużo pobliskich sklepów oferuje pamiątki, a restauracje tradycyjne jedzenie "dzikiego zachodu". Popołudniem docieramy do Idaho Falls, gdzie pakujemy w centrum przy Informacji Turystycznej. Pani na miejscu zaoferowała nam pomoc, która była profesjonalna, wiedziałem po chwili - gdzie warto jechać, co zobaczyć i gdzie spać. Zaopatrzony w masę map i katalogów wróciłem do samochodu. Wyszliśmy na spacer po mieście i tutaj znowu wodospady :) i rzeka Snake przecinająca miasto. Naprawę przyjemnie i nie czuje się klimatu miejskiego, jak w parku lub skansenie. Nad miastem góruje wielki gmach Kościoła Jezusa Świętych Dnia Ostatniego czyli Mormonów. Architektonicznie jest to paskudztwo i przypomina raczej jakiś socrealistyczny gmach idealnie pasujący do jakiegoś miasta w Korei Północnej :). Mormonów można spokać wszędzie i są to ludzie bardzo przyjaźni i naturalni. Miasto nie ma specjalnie żadnych atrakcji, ale warto zrobić sobie spacer wzdłuż rzeki i po downtown. W informacji dostałem namiar na śliczne... wodospady :) na północ od miasta. Ruszyliśmy szybko, żeby wyrobić się przed zachodem słońca. Przejechaliśmy przez Rexburg i po kilku milach - w mieście Ashton zjechaliśmy na drogę numer 47 inaczej zwaną Mesa Falls Scenic Byway. Przyjemna droga, która wyjątkowo przypominała mi Alaskę. Zatrzymaliśmy się na punkcie widokowym, z którego roztaczał się widok na całą dolinę i wodospady w dole, hm... nie chcę się powtarzać - ale znowu widoki były rewelacyjne!!! Posiedziałem sobie chwilę na kamieniach delektując się chwilą i miejscem. Droga do Upper Mesa Falls była z tego miejsca krótka, zaparkowaliśmy na parkingu i dalej na piechotę wyznaczonym szlakiem zeszliśmy nad wodospad wcześniej widziany z góry. Podesty widokowe umieszczone są bardzo blisko i z odrobiną wysiłku można dotknąć wezbranej wody. Miejsce jest "magiczne", wodospad jest ukryty w załomie skalnym i woda w tym miejscu zakręca i spada na poniższy wodospad, przeciwległa ściania pokryta jest zielonym mchem i co jakiś czas można obserwować tęcze. Mając trochę czasu można tu spędzić fajne chwile zwłaszcza, że w pobliżu jest kilka kampingów. Zrobiło się ciemno i trzeba było poszukać wolnego miejsca do spania. Udało się i skorzystaliśmy z kampingu koło Jeziora Island jednej z lokalnych atrakcji. Rano po zaskakująco mroźnej nocy w namiocie - śniadanko nad wodą i ostatnie chwile w Idaho, gdzie jeszcze trzeba było uważać, żeby nie przeoczyć zjazdu nad Big Spring słynne z dużej ilości pstrągów. Potem pozostało jeszcze jezioro Henrys Lake i opuściliśmy ten dziewiczy stan, a już za chwilę witał nas Yellowstone, który postanowiłem tylko "liznąć" w drodze do Montany. Na ten wielki Park przyjdzie pora za kilka dni...

sobota, września 13, 2008

Złote Wrota

Most łączy dwa półwyspy na dwóch brzegach zatoki San Francisco. Został zbudowany przez Josepha Baermanna Straussa. Ma on długość 2800 metrów, a odległość między pylonami wynosi 1280 metrów. Wysokość pylonów wynosi 227 metrów, a pod mostem mogą przepływać nawet statki oceaniczne, gdyż kładka znajduje się na wysokości 66-72 metrów ponad lustrem wody.Budowę mostu rozpoczęto w 1933 roku i trwała ona do roku 1937. Praca nad konstrukcją była niezwykle niebezpieczna. Silne prądy, mgła czy sztormy skutecznie utrudniały pracę robotnikom. Szczególnie niebezpieczny był etap rozwieszenia lin, z których każda miała 91 cm średnicy i składała się z 27 tysięcy stalowych drutów.Most Golden Gate szybko zaczął zarabiać i do 1971 roku zwróciły się koszty budowy, które wynosily 75 milionów dolarów. W pierwszym roku przejechało przez niego ponad 4 miliony pojazdów. Obecnie przez most codziennie przejeżdża 120 tysięcy samochodów.W ciągu siedemdziesięciu lat istnienia most Golden Gate przetrwał liczne trzęsienia ziemi, huragany, a także upływ czasu. W 1989 roku przetrwał jedno z najtragicznych trzęsień o natężeniu 7,1 stopni w skali Richtera.Most poza tym, że stanowi doskonałą trasę komunikacyjną, przyciągu również turystów oraz niestety samobójców. Od momentu powstania mostu ponad tysiąc osób odebrało sobie życie skacząc przez barierki.


Little Big Horn

Czerwiec 25, 1876 - Bitwa pod LITTLE BIG HORN (Montana). Tego pamiętnego dnia generał George Amstrong Custer, dowodząc Siódmym Pułkiem Kawalerii USA dociera w pobliże rzeki Little Big Horu w południowej Montanie, nad którą rozbity jest wielki obóz Siouxów, Cheyennów i Arapahos. Nie czekając na nadciągające posiłki pod wodzą generałów Terrego i Gibonsa, postanawia zaatakować wioskę. Dochodzi do najsłynniejszej bitwy w historii wojen z Indianami. Indianie pod przywództwem Crazy Horsa, Sitting Bulla, Galla, Rain in the Face i Two Moons odpierają atak Custera zmuszając go do odwrotu, a następnie otaczają i wybijają do nogi całą jego kompanię (260 żołnierzy). Bitwa trwa niecałą godzinę. Żaden biały nie ocalał, a całe wydarzenie przeszło do legendy. Oprócz relacji Indian nie istnieje żadne inne źródło informacji na temat przebiegu całego zdarzenia.
W samej bitwie pod Little Big Horn, Indianie pokonali siły wroga mniejsze liczebnie, ale należy pamiętać, że w kilka dni wcześniej, bo 16 czerwca, na obóz nad rzeką uderzył generał George Crook, z 1050 żołnierzy + 180 zwiadowcami Kruków + 86 zwiadowcami Szoszonów + personel pomocniczy, nierzadko uzbrojony w lepszą broń niż żołnierze. Crook został odparty nad rzeką Rosebud, z ciężkimi stratami, głównie w rannych, ale było też sporo zabitych, w sumie jego straty na pewno przekroczyły 200. W dniu następnym na pole bitwy przybył Custer ze swoim 1000 ludzi + zwiadowcy + personel pomocniczy (razem ok. 1200), i zastał pobojowisko po starciu Crooka. Gdyby Crook wytrzymał te kilka dni, lub gdyby Custer przybył nad rzekę dzień wcześniej, to mieliby sporą przewagę liczebną nad Indianami, którzy dodatkowo musieliby bronić kobiet i dzieci z obozu. Ale tak się nie stało, i po odparciu Crooka, uderzył Custer. Najpierw zaatakował major Reno, ze swoimi 600 ludźmi, z drugiej strony uderzył Custer, ze swoimi 265 ludźmi, w tym 3 zwiadowcami indiańskimi. Ale i tutaj po raz kolejny zawiodła koordynacja działań, albo też Indianie przewidzieli całą sytuację, bo Reno uderzył kilkadziesiąt minut przed Custerem, i chociaż kiedy zaatakował Custer, Reno jeszcze walczył, to jednak był już w odwrocie. Straty Reno to blisko połowa ludzi w zabitych i rannych. Piersza szarża Custera została odparta, jeszcze kiedy Reno walczył. Custer wobec przewagi liczebnej (a przynajmniej tak mu się zdawało) Indian, wycofał się na linię wzgórz, pomiędzy rzekami Little Big Horn, a Rosebud. Podzielił swoje wojska, i rozstawił na kilku wgórzach w szyku obronnym, szwadronami. W tym samym czasie Indianie zepchnęli Reno za rzekę, gdzie pospieszył mu z pomocą wracający z rekonesansu Beenten ze swoimi 135 ludźmi, ale nawet to nic im nie dało, gdyż Indianie spychali ich dalej, uniemożliwiając dostęp do rzeki po wodę dla rannych, przez co wielu rannych zmarło. Beenten ocalił siły Reno przed całkowitym zniszczeniem, jednak sam poniósł spore straty, kilkudziesięciu zabitych i rannych. Beenten i Reno musieli się w końcu wycofać z pola bitwy pod naporem Indian, ale byli jeszcze nękani przez małe grupki Indian aż do wieczora, a nawet po zmroku, nic nie wiedzieli oczywiście o losie Custera. A tymczasem Custer rozdzielił swoje skromne siły między 3 wzgórza, dzięki czemu Indianie mogli niszczyć jego wojska na raty, i tak też zrobili. Prawie 200 wojowników posiadało broń powtarzalną. Tak uzbrojeni wojownicy zakradali się od czoła do pozycji żołnierzy przez gęste zarośla, i otwierali ogień z bliskiej odległości. Było to bardzo skuteczne, bowiem jednostrzałowe Spriengfieldy żołnierzy miały duży zasięg i celność, ale były wolniejsze niż część karabinów Indian. W tym samym czasie konnica indiańska okrążała pozycje żołnierzy od tyłu. W ten sposób wyeliminowano pierwsze 2 pozycje obronne Custera, została 3, którą osaczono z 4 stron i zdobyto szybkim szturmem. Zdobywanie tych trzech pozycji trwało mniej niż 20 minut, i pociągnęło za sobą ofiary w zabitych po stronie Indian, rzędu 20-30, a po stronie Custera ok. 185. Co ciekawe, ok. 80 "dezerterów" przeżyło tą masakrę i rzuciło się do ucieczki w kierunku rzeki Roisebud. Prawie im się udało, ale zostali zauważeni, i dogonieni przez kawalerię indiańską. Ostatnia walka rozegrała się w płytkim jarze, w którym Indianie otoczyli resztki żołnierzy i wybili ich. Dopiero następnego ranka po bitwie wykrwawione oddziały Reno i Beentena spotkały grupę pułkownika Gibbona, liczącą 450 żołnierzy, która miała się połączyć z Custerem i Crookiem przed atakiem na obóz. Gibbon spóźnił się, tak jak wcześniej Custer. Indianie poszli świętować, więc żołnierze mogli teraz dojść do wody, a później przeszukać pobojowisko.


poniedziałek, września 08, 2008

The Rock

"Break the rules and you go to prison.
Break the prison rules and you go to Alcatraz."


La Isla de los Alcatraces, Island of the Birds lub po prostu Alcatraz to wyspa niedaleko San Francisco. Znajduje się na niej nieczynne więzienie o zaostrzonym rygorze, działające od 1934 do 1963. Zamknięte zostało głównie z powodu wysokich kosztów utrzymywania więzienia na wyspie oraz błędów konstrukcyjnych, które ułatwiały ucieczki. Więzienie kryje wiele zagadek i tajemnic które nie zostały rozwikłane do dziś.

Oficjalnie, przez 29 lat działalności więzienia, tylko jednemu więźniowi udało się z niego uciec, choć odnotowano aż 14 prób z udziałem 34 więźniów, w tym dwóch którzy próbowali uciec dwa razy; sześciu uciekinierów zastrzelono, dwóch utonęło, pięciu nie odnaleziono, pozostałych złapano. Dwóch wydostało się z wyspy ale zostało pojmanych, jeden w 1945, drugi w 1962.Podczas najsłynniejszej próby ucieczki w dniu 11 czerwca 1962, trzech uciekinierów (Frank Morris i bracia John i Clarence Anglin) zdołało wydostać się za mury więzienia, ale potem najprawdopodobniej utonęło przy próbie dopłynięcia do stałego lądu. Na podstawie opowieści o owych ucieczkach powstało kilka filmów, m.in. Ucieczka z Alcatraz z Clintem Eastwoodem. W programie dokumentalnym Pogromcy mitów starano się udowodnić, że ucieczka z więzienia była możliwa - autorzy programu przepłynęli bezpiecznie zatokę San Francisco w przez siebie wykonanym z płaszczy przeciwdeszczowych "pontonie". Z drugiej strony fakt, że po upływie wielu lat nie ma o uciekinierach żadnej wieści, pomimo że wyjawienie informacji o ich losach gwarantowałoby sławę i pieniądze, zdaje się świadczyć że żadna z ucieczek nie była udana.
Jednym z pierwszych więźniów, którzy przybyli do Alcatraz, był Al Capone, „król” nielegalnego alkoholu i morderca. Dostał numer 85. Za karę w więzieniu czyścił toalety. Po pięciu latach został zwolniony, jednak nie był już „wielkim baronem”.
Wycieczkę zaczynamy z Pier 33 - UWAGA! - nie jest to Fishermans Wharf, taki błąd najczęściej popełniają turyści. Bilety proponuję zakupić przez internet z wyprzedzeniem, rzadko bywa tak, że na dany dzień można kupić bilet w kasach. Cena biletu to dla osoby dorosłej 26 dolarów. Promy na wyspę pływają od godziny 9 rano do późnego popołudnia. W informacji na bilecie proszeni jesteśmy o przybycie na miejsce na 30 minut przez termine - osobiście byłem na miejscu na 10 minut przezd czasem odpłynięcia, ten długi termin spowodowany jest zapewne tym, że obsługa robi pamiątkową fotograię każdemu przechodzącemu przez bramkę turyście. Prom jest trzypoziomowy i jak to bywa nawyższy pokład oblegany jest przez ludzi, którzy biegają od burty do burty robiąc zdjęcia. Na promie można kupić przekąski i napoje (również piwo). Rejs trwa bardzo krótko. Wysiadamy przy nabrzeżu, gdzie wita nas ranger i opowiada historię wyspy, nie trzeba słuchać można od razu udać się na górę do głównego bloku wiezienia. Po drodze można zobaczyć film w salce kinowej i małe muzeum o Alcatraz. W głównym bloku wiezienia jest opcja Audio Tour, gdzie dostajemy słuchawki z odtwarzaczem, który służy nam za przewodnika. Block z celami nie imponuje wielkością i dość szybko można zwiedzić cały teren. Niektóre cele są otwarte i można zrobic sobie w nich pamiątkowe zdjęcia. Na terenie przy latarni morskiej można podziwiać panoramę San Francisco i mostu Golden Gate. Teren poza głównym blokiem jest bardzo zniszczony, nie robi dobrego wrażenia i wiele miejsc jest zamkniętych dla zwiedzających. Na miejscu jest kilka sklepów z pamiątkami. Promy z wyspy odpływają o określonych porach, a informacje o godzinach znajdziemy w kilku miejscach na terenie więzienia. Czas jaki można spędzić w Alcatraz to średnio 2-3 godzin. Prom wraca do Pier 33 - skąd wyruszaliśmy.


wtorek, września 02, 2008

Monument Valley i Arches National Park

Pokonując enty raz trasę Los Angeles do Grand Canyon South Rim proponuję zawsze znajomym poświęcenie kilku dni na zobaczenie jednych z najładniejszych tras widokowych w Ameryce, słynnej Monument Valley. Tak było tym razem i wszyscy przystali na moją propozycję ochoczo. Ponad 3 godzinna jazda przez czerwoną ziemię sprawiła duża frajdę. Przejechaliśmy ten dystans z Grand Canyonu autostradą numer 160 i w miejscowości Kayenta odbiliśmy na 163-kę, która prowadzi do Utah przez Monument Valley. Zabawne, że trzeba na chwilkę wjechać do innego stanu, żeby potem zakręcić i wrócić z powrotem do Arizony. Tuż przy znaku granicznym Utah rozciąga się piękna panorama całej doliny, w oddali widać słynne z westernów formacje skalne w kształcie leżących kapeluszy i sterczących patyków. Zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia w kilku punktach widokowych - na szczęście ktoś pomyślał, że można zjechać bezpiecznie na pobocze. Ziemia pod nogami miała kolor "soczystej" czerwieni, wrażenie jakby chodziło się po żużlowym korcie tenisowym :). Skręciliśmy z autostrady 163 na lokalną drogę i po kilku milach dojechaliśmy do budki, gdzie za jedyne 5 dolarów mogliśmy wjechać na teren Parku Indian Navajo. Współcześni Indianie, niemal wszyscy chwytają się każdej możliwości zarobienia na atrakcjach na terenie rezerwatów - dlatego przemysł turystyczny kwitnie tutaj na dobre. Zaparkowaliśmy na ogromnym parkingu przed Visitors Center i weszliśmy do środka obejrzeć małe muzeum i sklepy z pamiątkami, można było kupić tutaj napoje, potem na szlaku nie będzie już okazji. Na zewnątrz Indianie Navajo oferują za odpowiednią opłatą wycieczki z przewodnikiem na koniach lub samochodem terenowym. Na zewnątrz budynku przy parkingu rozciąga się jedna z najbardziej "fotogenicznych" panoram Monument Valley, warto poświęcić kilka chwil na zrobienie zdjęć (polecam opcję - panorama w aparacie lub sklejenie zdjęć np. w Photoshopie). Widok zapiera dech w piersiach! Zebraliśmy się w końcu i ruszyliśmy naszym osobowym samochodem - Mazda 6 - na drogę prowadzącą do punktów widokowych usytuowanych przy formacjach skalnych, które widzieliśmy z daleka. Nawierzchnia jest nie utwardzana i miałem obawy, czy damy radę przejechać wozem bez napędu na cztery koła i niskim zawieszeniem, uważałem bardzo na kamienie na drodze, mijałem samochód w uszkodzonym podwoziem co dało mi do myślenia i zdwoiłem ostrożność. Trasa nie jest długa ale pokonanie jej zajmuję dużo czasu, nie można rozwinąć normalnej prędkości i często trzeba ustępować samochodom z naprzeciwka na wąskich odcinkach. W kilku punktach postojowych spotykaliśmy Indian, którzy sprzedawali swoje wyroby, ale ceny mieli wysokie. Trasa jest w formię pętli i ostatnim punktem przez nawrotką jest słynny John Ford's Point, z którego rozpościera się widok panoramiczny na inną część doliny, dodatkową atrakcją jest "samotny jeździec", który co jakiś czas zatrzymuje się na pułce skalnej, na tle panoramy Monument Valley :) taki mini show dla turystów. Poświęciliśmy kilkanaście minut na sesję zdjęciową i powoli ruszyliśmy w drogę powrotną i tutaj zaczęły się problemy... Do tej pory jechaliśmy z górki i było ok, ale teraz mieliśmy pod górkę i samochód momentami nie dawał rady podjechać i zakopywał się w piachu, musiałem mocno kombinować i robić objazdy na krawędzi urwiska. Kiedy udało się w końcu dotrzeć na parking, musieliśmy wyłączyć wóz na godzinkę, bo wszystko się w silniku zagotowało. Niedaleko od Visitors Center jest wejście na szlak wokół jednej ze skał i to na tyle dla pasjonatów pieszych wycieczek. Trochę mnie zdziwiło, że wszędzie są informację, żeby bez zgody nie fotografować Indian i nie zakłócać ich spokoju. Chętnym do pozostania na noc Park oferuje camping. Pora była się zbierać i ruszyliśmy na północ w kierunku Parku Narodowego Arches - następnego etapu podróży. Do pokonania był odcinek 160 mil, a to jakieś 3 godziny jazdy. Do głównego wjazdu dotarłem o zmroku, ale spotkała nas niemiła niespodzianka, przy bramce wisiała informacja, że wszystkie miejsca na campingu są zajęte. Pozostało wrócić do pobliskiego miasteczka Moab i poszukać noclegu, udało się za drugim razem i trafiliśmy na całkiem miły - 25 dolarów za super przygotowane miejsce pod namiot i parkingiem oraz z basenem :). Rozbiliśmy się szybko i pobiegliśmy do basenu, w którym przesiedzieliśmy chyba z 2 godziny. Rano pożegnaliśmy camping (chyba z 2 kilometry od wejścia do parku) i wjechaliśmy do Arches Nationa Park. Opłata jest wnoszona przy wjeździe, ale ja miałem specjalną kartę Annual Pass ważną przez rok i to zaoszczędziło nam wydatku. Na wjeździe powitały nas ładne pomarańczowe bloki skalne wyrzeźbione przez naturę w szczególny sposób, który zauroczy każdego... Zatrzymaliśmy się na pierwszym zjeździe i przeanalizowaliśmy mapkę jaką dostaliśmy przy bramce. Wyglądało na to, że park jest świetnym miejscem na ludzi lubiących hiking, bardzo dużo szlaków i to dość długich. Zgodnie stwierdziliśmy, że jeden dzień to za mało. Ruszyłem główną drogą po wyznaczonych punktach widokowych, wrażenia świetne, ale wiedziałem że perełką będzie Delicate Arch słynny łuk skalny, który można zobaczyć na prawie wszystkich zdjęciach o reklamówkach parku. Jadąc główną drogą gdzieś w połowie trzeba było skręcić w prawo i po około 2 kilometrach dojechaliśmy do parkingu. Tutaj zaczynała się opcja hikingu, ruszyliśmy w stronę Delicate Arch, który według mapy znajdował się jakieś 1500 metrów przed nami. Niestety nie napisali nam w mapce, że trasa nie jest taka łatwa i prosta, trzeba było uważnie patrzeć na poukładane kamienie, żeby nie zgubić szlaku. Zmachani doszliśmy do celu i przyznam, że nie żałowaliśmy, widok rewelacyjny, samotny łuk w ustawiony na krawędzi naturalnego amfiteatru z panoramą na dolinę. Ludzie siedzieli jak w operze podziwiając widok i tylko nieliczni decydowali się na przejście pod łuk. Uroku miejscu dodawała para ogromnych kruków, która krążyła nad "salą" i głośno krakała. Po małej sesji zdjęciowej czekała nas droga powrotna, na myśl o niej odechciewało mi się wszystkiego, hmm... może miałem gorszy dzień :), wcześniej taką drogę pokonywałem bez mrugnięcia. A może to 38 stopni w słońcu :) przeszkadzało. Dotarliśmy do nagrzanego samochodu i pojechaliśmy półtora kilometra do punktu widokowego Lower Delicate Arch, skąd widać było miejsce naszej wspinaczki tylko od dołu i z daleka - to dla tych którzy nie mieli ochoty na długą wycieczkę. Z tego miejsca można jeszcze podejść do Upper Delicate Arch skąd mamy trochę lepszy widok, ale my sobie odpuściliśmy. Wróciliśmy na główną drogę i ruszyliśmy na północ w stronę Devils Garden trailhead, skąd zaczyna się bardzo długi szlak do kilku Łuków (szczególnie ładny to Landscape Arch i Double O Arch) w rejonie Devils Garden. Naprawdę warto wybrać się na ten odcinek. Nie dziwię się, że obok znajduje się camping. Niedaleko od tego miejsca można zejść na krótki szlak, gdzie podziwiać można Broken Arch i Sand Dunes Arch, ale te nie są tak efektowne jak pozstałe łuki. Powoli wróciliśmy do miniętego wcześniej skrętu na The Windows Section (Okna), po 4 kilometrach zatrzymaliśmy się w najbardziej zatłoczonym miejscu w parku, wyszedłem z samochodu i od razu mnie zatkało, widok niesamowity, formacje pomarańczowych skał z dwoma ogromnymi łukami na obydwu krawędziach robiło wrażenie i składało się na łuki o nazwie North Window i South Window. Obok stał majestatycznie ogromny Turret Arch, patrząc na całą dolinę ze wzniesienia. Wdrapałem się tam i przez chwilę penetrowałem to miejsce wchodząc z każde zagłębienie. Podziwiałem nastolatków, którzy brawurowo wspinali się na rękach na szczyt łuku, to było niebezpieczne i widziałem jak mieli ogromne trudności z zejściem. Cały teren wyglądał trochę bajkowo, jakoś nierzeczywiście i tylko grupki turystów psuły atmosferę :). Wyjechaliśmy z Okien i na zakręcie zatrzymaliśmy się przy Balanced Rock, skale przypominającej grzybek którego kapelusz może w każdej chwili spaść ... Obok tego miejsca można zobaczyć wyjazd z drogi tylko dla samochodów z napędem na 4 koła i ci szczęściarze mogą pozwolić sobie na off-road po długiej trasie która prowadzi z Północy z Klondike Bluffs, a wjazd jest niedaleko pola campingowego. Nie muszę chyba zbyt opisywać jak wygląda zachód słońca, ale jest to przeżycie niesamowite i zbiera zawsze rzesze ludzi, którzy w ciszy i skupieniu podziwiają to zjawisko... Rano ruszyliśmy już w drogę powrotną z zamiarem zobaczenia jeszcze Kanionu Bryce, który leżał na naszej trasie i byłoby szkoda ominąć jedno z najładniejszych miejsc w Utah. Po 5 godzinkach dojechaliśmy do bardzo widokowej drogi numer 12, która zaprowadziła nas do Bramki, gdzie znowu przydała się karta na Parki Narodowe USA. Ruszyliśmy według mapki po kolejnych punktach widokowych Sunrise, Sunset Point, Inspiration Point - najlepszy z nich jest Bryce Point, z którego rozciąga się świetna panorama na cały kanion. W jednej ze swoich wypraw opisałem wizytę w tym parku w okresie zimowym, ale wtedy dojazd do Bryce Point był zamknięty. Patrząc w dół na sopelki wapienne wyrastające z dna kanionu miałem wrażenie, że oglądam terakotową armię żołnierzy... specjalnie czekałem do zachodu słońca, bo wtedy kolory dodają czegoś mistycznego do widoku - prawdziwa magia ! To jeden z parków, które trudno opisać ze względu na ich piękno i jedynie zdjęcia są w stanie oddać choć trochę uroku miejsca. Przy wyjeździe z parku warto zatrzymać się przy formacjach skalnych Red Canyon, kolor czerwieni jest tak intensywny, że aż nierealny, komiksowy :) Tam doczekaliśmy, aż słońce zajdzie i schowa przed nami skarby tego miejsca...