sobota, lutego 28, 2009

"Kranówka" z górskich źródeł.

Po przyjeździe z Polski do Kalifornii przez kilka tygodni kupowałem w sklepach baniaki z wodą źródlaną, którą potem wykorzystywałem do zrobienia herbaty czy kawy. Pamiętam okropną wodę w warszawskich kranach i kolejki pod zbiornikami źródeł wody oligoceńskiej. I tak żył bym pewnie dalej kupując galony wody, gdyby nie informacja od miejscowego człowieka, który przekonał mnie, że woda w Kalifornii a zwłaszcza w rejonie BayArea i San Francisco jest jedną z najlepszych w całej Ameryce! Pierwsze co zrobiłem to poleciałem do kuchni i wypiłem cały kubek wody i rzeczywiście - nie było różnicy między tą z baniaków. Grzebiąc w internecie doczytałem się, że moje miasto zaopatrywane jest w wodę z najlepszych źródeł z gór Sierra Nevada na terenie Parku Yosemite.
A miejsce owe zwie się Hetch Hetchy Valley i Rservoir a tama nazywa się O'Shaughnessy Dam. Nazwa "Hetch Hetchy" pochodzi z języka Indian Miwok, od nazwy jadalnych nasion trawy, która rośnie w dolinie. W 1906 roku po wielkim trzęsieniu ziemi w San Francisco władze tego miasta wystosowały petycję do Rządowego Departamentu Spraw Wewnętrznych w celu uzyskania praw do wody w ogromnym zbiorniku Hetch Hetchy Reservoir na terenie Yosemite Park. Wywołało to siedmioletnią batalię z grupą ekologów zrzeszoną w Sierra Club, kierowaną przez John Muir. Orędownicy zbudowania w tym miejscu tamy twierdzili, że dolina będzie jeszcze piękniejsza z ogromnym jeziorem. Rząd federalny zakończył spór w 1913 roku podpisaniem tzwRaker Act, która zezwalał na zalanie doliny Hetch Hetchy. Budowa zapory została ukończona w 1923 roku. Woda z zapory służy 2,4 milionom Kalifornijczyków z San Francisco, San Mateo i Alameda. Tama wytwarza też energię elektryczną dla San Francisco.

Obecnie stan Kalifornia przeżywa duże problemy z wodą, której ilość drastycznie spadły po długich tygodniach bez opadów. Jeziora i stawy powysychały i rząd postanowił wprowadzić ograniczenia w zużyciu wody. W prasie i telewizji bez przerwy jesteśmy zasypywani poradami jak oszczędzać wodę, min nie używać zraszaczy, nie myć samochodów na podjazdach, uszczelnić krany i rury, nie kąpać się tak często :) itp. Za nieprzestrzeganie zaleceń grozi grzywna. Prawie cały Styczeń i połowaLutego w tym roku to okres dużych upałów jakich nie pamiętają najstarsi. Padający od kilku dni - sporadycznie deszcz nie wystarcza i obawiam się dalszych ograniczeń.

piątek, lutego 27, 2009

Paliwo w San Francisco - luty

Luty 2009


cena za 1 galon (3.7 litra)

środa, lutego 25, 2009

Najlepsza kawa w San Francisco

Jeśli poważnie traktujesz kawę to polecam Philz Coffee na 24th ulicy. Ponad 20 rodzajów kawy ręcznie parzonych przyciąga do tego miejsca smakoszy z całego San Francisco. Phil Jaber i jego syn Jakub spędzili kilka miesięcy na rozwijając każdą mieszankę. Phil's Tesora lub "Treasure" to mieszanka której stworzenie zajęło 7 lat, aby znaleźć perfekcyjną kombinację ziaren. Tylko Phil i jego syn Jakub znają recepturę.

"25 years of coffee alchemy"

Philz Coffee
3101 24th Street
San Francisco

Magic Places: Fort Mason

Fort Mason tak jak pobliskie Crissy Field jest byłą wojskową enklawą obecnie pod chronioną Golden Gate National Parks Association. Odwiedzający to miejsce zwykle skupiają się na niższej części całego kompleksu Fortu, która nosi nazwę Fort Mason Center. Znajdują się tam duże budynki przypominające ogromne magazyny a mieszczące restauracje, galerie sztuki oraz są siedzibą kilku organizacji non-profit. Przy bramie wejściowej do Fort Mason Center znajduję się przystanek końcowy autobusu numer 28, który stąd dojeżdża do Mostu Golden Gate. Fort Mason jest gospodarzem licznych spektakli, koncertów, festiwali i wystaw przez cały rok. Niektóre stare oficerskie pomieszczenia mieszkalne pozostają w użyciu przez wojsko, a niektóre są wynajmowane. Jeden z większych budynków został przekształcony w schronisko młodzieżowe. Hostel ze względu na swoje rewelacyjne położenie jest licznie oblegany przez turystów. W całość kompleksu Fortu Mason wkomponowany jest ogromny park, który dla mnie jest świetną oazą dla odsapnięcia podczas zwiedzania miasta. Nie znajdziemy tutaj bujnej roślinności tylko kilkanaście palm i drzew oraz dużą przestrzeń z zielonej trawy. Park oferuje rozległe widoki na zatokę, Alcatraz i Most Golden Gate.
Fort Mason

wtorek, lutego 24, 2009

Policyjny Blog

Ciekawym pomysłem na jaki wpadła Policja w mojej dzielnicy jest ... blog, którego tematyką jest lokalne bezpieczeństwo. Dla wielu osób ważną sprawą jest przestępczość w okolicy i właśnie w ten sposób możemy dowiedzieć się o wszystkich wydarzeniach do których wzywana jest Policja w naszym sąsiedztwie.
Przydatną stroną internetową jest też Mapa Przestępstw w mieście San Francisco.

Zeppelin nad San Francisco.

Ostatnio dość często widuję krążący nad San Francisco wielki Zeppelin NT, zatacza koło nad Golden Gate Bridge i przelatuję nad zatoką z widokiem na całe miasto. Wyobrażam sobie jakie to niesamowite wrażenie siedzieć w podwieszonej gondoli. Prędkość jaką może osiągnąć ta maszyna wypełniona helem nie jest imponująca (max 125 km/h) ale właśnie o to chodzi, ma to być "spacerek" po niebie i delektowanie się widokami. Przelot odbywa się przeważnie na wysokości 300 metrów (max 2800 metrów) i trwa od godziny do dwóch godzin. Zasięg tego kolosa wynosi 900 km. Gondola ma powierzchnię podłogi 26 metrów kwadratowych i dysponuje fotelami dla 12 pasażerów i 2 pilotów. Rufa gondoli jest wyposażona w panoramiczne okno. Zeppelin lata z lotniska w Oakland iMoffet Field w Mountain View niedaleko San Jose. Cała atrakcja jest niestety tylko dla bardzo zamożnych turystów - jednogodzinny przelot to wydatek $495 a za dwugodzinny trzeba zapłacić $950! Nowością jest "Nauka Latania" tą maszyną za jedyne $2950 możemy wziąć udział w kursie pilotażu (4 godziny po 30 minut). Ceny szokujące ale widać chętnych nie brakuje.


Gold Country

Przez chwilę osiadłem na laurach i z satysfakcją stwierdziłem, że Kalifornię mam już tak prze eksplorowaną, że nic mnie nie zaskoczy i wszystko już widziałem po kilka razy... Przyznaję się, że nic bardziej błędnego nie mogło mi przyjść do głowy. Co jakiś czas - spotkanych mieszkańców tego stanu wypytuję o atrakcje, co mogliby polecić wartego zobaczenia, zwykle wymieniają "przewodnikowe" miejsca, ale po chwili rozmowy, kiedy orientują się, że już trochę widziałem zaczynają wyciągać na światło dzienne różnego typu perełki. I właśnie w ten sposób dowiedziałem się o - kompletnie zignorowanych przeze mnie – okolicach, gdzie w okresie gorączki złota koncentrowało się życie. Mowa tu o Gold Country.

Długo czekać nie było trzeba, pogoda jak zwykle dopisała i w sobotni ranek ruszyliśmy na wschód. Drogą na Yosemite, a potem na północ dotarliśmy do pierwszego miasta na naszej liście - Jamestown. Kolega, który kierował swoim samochodem postanowił kompletnie nie zwracać uwagi na ograniczenia prędkości i na miejsce dotarliśmy w rekordowym tempie. Malutkie miasteczko - to tak naprawdę główna ulica, kilka domów rozsianych po okolicy i stacja kolejowa z muzeum. Zaparkowaliśmy przy największym hoteliku pamiętającym zapewne czasy strzelanin w saloonach i odwiedzin szczęśliwych poszukiwaczy złota pragnących przehulać znalezione grudki złota. Przez chwilę miałem wrażenie, że jestem gdzieś w Universal Studios, o dookoła mam scenografie do jakiego westernu. I właściwie nie pomyliłem się zbytnio, właśnie tutaj kręcono słynny film " W samo południe", a pociąg pochodzący z planu filmu można oglądać w pobliskim muzeum kolejnictwa. Zresztą Tuolumne County jest dość wdzięcznym miejsce i kręcono tutaj ponad 300 filmów, głównie westernów.

Zgłodnieliśmy troszkę i wypytaliśmy napotkaną mieszkankę miasteczka o warte odwiedzenia lokale gastronomiczne :). Wskazała meksykańską knajpkę w starym stylowym domku i tam się udaliśmy na pyszne burito, zresztą wyglądało na to, że jest to jedyna knajpka w mieście czynna tego dnia. Spacer troszkę nas rozczarował, spodziewałem się czegoś większego, a przejście główną ulicą zajęło niecałe 5 minut. W pamięci miałem Virginia City w Nevadzie, gdzie można spokojnie spędzić cały dzień. Tutaj wszystko było skromne i mniejsze. Oczywiście zabudowa ładna i jedynie zakazałbym nie ruchu kołowego. Zaparkowane wielkie amerykańskie wozy szpecą każdą fotkę :).

Spacerkiem obeszliśmy całą okolicę - taki mały hiking i zatrzymaliśmy się dopiero przy Railton 1897 State Historic Park, gdzie mieści się duże muzeum kolejnictwa. Miejsce wykorzystane było w filmie, do którego mam duży sentyment a mianowicie "Powrót do Przyszłości III". Wejście za opłatą co według mnie nie jest najlepszym pomysłem, oglądanie kilku lokomotyw i baraków nie powinno kosztować. W okresie wiosenno-jesiennym można przejechać się prawdziwym pociągiem napędzanym przez stary parowóz, jak za starych czasów. Miłe miasteczko do zatrzymania się po drodze, ale nie jako cel wyprawy.

Ruszamy dalej, jednak nie udaje się nam rozpędzić dobrze... a już jesteśmy w sercu Sonory na ulicy Washington. Miasto wydaje się być trochę wymarłe. Nie przypomina odwiedzonego wcześniej Jamestown. Sonora jest sporym miasteczkiem, z ładną wiktoriańską zabudową i pięknym czerwonym kościółkiem St. James Church na końcu ulicy. Po przeciwnej stronie od kościoła mieści się Street-Morgan Mansion z 1896 roku, które urodą przyćmiewa wszystkie budynki w okolicy. Główną ulicę upodobały sobie galerie i sklepy z antykami oraz muzea. Budynki rozsiane są po pobliskich wzgórzach co nadaje Sonorze klimatu, momentami przypomina mi to jazdę po San Francisco :). Zwiedzenie tego miejsca nie zajmuje dużo czasu, ale przyjemny klimacik zapada w pamięci.

Jedziemy dalej i za chwilkę jesteśmy na parkingu w mieście Columbia. Miasteczko jest teraz zamienione na Park Stanowy - skansen. Już z daleka widziałem, że to jest to miejsce jakie szukałem. Nareszcie coś w stylu Virginia City tylko z tą różnicą, że traktowane jest jako "wymarłe". Po obu stronach głównej ulicy znajdują się świetnie zachowane "westernowe" domki, sklepy, hotel i bank. Brakowało tylko gwaru ulicy, koni i strzelaniny pod saloonem :). W latach świetności była drugim co do wielkości miastem Kalifornii i gdyby nie dwa głosy podczas głosowania nad lokalizacją stolicy, dzisiaj Columbia byłaby centrum politycznym stanu. To zdecydowanie jedno z najładniejszych miasteczek w stylu dzikiego zachodu i bardzo "wdzięczna" lokalizacja do zrobienia świetnych zdjęć. Chodząc po zakamarkach Columbii doczekaliśmy się zachodu słońca i z ciekawością przyglądaliśmy się turystom, którzy usilnie starali się wypłukać jakieś grudki złota z czynnych jeszcze miejsc -pozostawionych przez poszukiwaczy złota.

Jamestown - Sonora - Columbia

poniedziałek, lutego 23, 2009

Po prostu Mosin

Podczas wyprawy miałem okazję przetestować nową broń - karabin Mosin-Nagant M91/30 zakupiony po bardzo promocyjnej cenie 99 dolarów. Jest to bron oryginalna z magazynów rosyjskich. Rok produkcji 1942 i nie używana. W zestawie znajduję się bagnet, pas na naboje i sprzęt do konserwacji. Naboje trzeba było zamówić osobno. Idealnym miejsce na testy strzeleckie był nasz ulubiony Box Canyon niedaleko Salton Sea. Teren zamknięty a ściany kanionu są naturalnymi kulołapami.
Z broni tego typu korzystał słynny rosyjski snajper Wasilij Zajcew, który podczas bitwy o Stalingrad zaliczył pokaźną liczbę trafień. Ile to już trudna sprawa do ustalenia zważywszy że nie prowadził książeczki trafień a propaganda sowiecka potrafiła świetnie przekłamywać historię. Broń okazała się bardzo celna i pomimo braku lunety snajperskiej trafiliśmy świetnie na bardzo duże odległości. Jedynym problemem był ogromny huk jaki towarzyszył oddawaniu strzału ale to już taki urok tego typu broni. Poniżej przedstawiam nagrane filmiki z prezentacji broni i kilka zdjęć.



Mosin-Nagant M91/30

Arizona Deserts Expedition i Lake Havasu

Styczeń w tym roku mocno zaskoczył mieszkańców Kalifornii, temperatury były iście tropikalne i zero deszczu - co doprowadziło do wyschnięcia większości jezior. Luty był trochę pomieszany i pod koniec miesiąca dopiero doczekaliśmy się deszczów (to wersja oficjalna, a ja wcale się nie cieszę). Temperatury spadły w rejonie Bay Area poniżej 20 stopni, co oznaczało, że trzeba na długi weekend uciekać gdzieś na południe. I jak postanowiliśmy - tak zrobiliśmy.

Ten wyjazd miał być powrotem do korzeni - wspólna wyprawa w składzie jak przez dwoma laty. Punktem zbornym był ulubiony ostatnio Box Canyon niedaleko Salton Sea. Przygotowanie kempingu trwało chwilkę i szybko zajęliśmy się testami nowego nabytku - karabinu rosyjskiego z II wojny światowej - mosin. Kawał żelastwa okazał się świetnym zakupem i bardzo celna broń pochłonęła sporo czasu :). W oczekiwaniu na resztę grupy rozpaliliśmy ognisko i rozstawiliśmy w kanionie małe lampki olejowe. Ekipa miała podane koordynaty do GPS, ale w nocy łatwo coś ominąć. W tym rejonie nie ma kompletnie zasięgu, więc nie bardzo było jak się skontaktować. Następnego dnia rano brakująca część drużyny była już razem. Było jak za dobrych czasów... zrobiło się lekko nostalgicznie :). Temperatura dopisywała i słońce popaliło nas na skwarki. W ferworze zapomnieliśmy o nakryciach głów i wyglądaliśmy zabawnie, zupełnie jak rodowici mieszkańcy tych rejonów. Testy broni trwały w najlepsze, kilka filmów i obiad z ogniska zrelaksowały nas całkowicie. Późnym popołudniem pora była zmienić lokalizację na coś nowego - w końcu trzeba dokładnie eksplorować teren.
Wjechaliśmy na autostradę międzystanową 10 i pojechaliśmy na wschód w stronę Arizony. Przez odcinek kalifornijski towarzyszyły nam drzewka Jozuego, a po przekroczeniu granicy Arizony za miastem Blythe natychmiast sceneria się zmieniła i
pojawiły się słynne kaktusy znane wszystkim z westernów lub kreskówek. Wyglądało to ciekawie tak jakby kaktus saguaro miał monopol tylko na ten stan :). Teraz pozostało tylko zmienić czas - w Arizonie dodajemy jedną godzinę, co wydaje się być troszkę niewygodne i pożera nam cenny czas i światło dzienne. Na wysokości miasteczka Quartzsite odbiliśmy na północ autostradą 95, a potem lokalną drogą na wschód.
Było już późna noc i szukaliśmy jakiegoś wygodnego zjazdu na pustynie, jakiejś przerwy w krzakach. I tak znaleźliśmy dobre miejsce niedaleko East Cactus Plain Wilderness, przejechaliśmy po piaskach i wertepach mijając wyschnięte drzewa i kaktusy. Odjechaliśmy na odległość, która pozwalała nam na pewną dozę prywatności i bez obawy, że nawiedzi nas inny turysta mający podobny pomysł na nocleg. Przy reflektorach samo
chodów rozbiliśmy namioty, a ja przygotowałem ognisko- co było łatwe - suchych patyków było pełno... i następne kilka godzin spędziliśmy przy ognisku. Kiełbaski i mięsko wyszło całkiem dobre, a zimne piwko smakowało wybornie.
Jeszcze mały rekonesans po nocy z noktowizorami, żeby zbadać okolicę na wypadek, gdyby trafił się jakiś zagłodzony zwierzak i chciał nas zjeść :). Teren
był czysty i spokojnie poszliśmy spać, nie powiem, żeby było ciepło - ale to typowe dla pustyń, dzień upalny a noc mroźna. Na ranem odwiedził nas kojot i trochę pohałasował przy naszych stolikach, ale nic nie ukradł. Jak jestem na wyprawach wstaję zwykle o świcie, nie mogę długo spać, zwłaszcza jak marznę. Ruszyłem na rekonesans przy normalnym świetle dziennym z czerwoną tarczą wschodzącego słońca na horyzoncie - dokładnie tak jak na fladze Arizony. Zrobiłem kilka mil szybkim krokiem zatrzymując się przy napotkanych kaktusach, nie umiem się oprzeć urokowi tych roślin - są takie egzotyczne i kojarzą się z czasami podboju zachodu Ameryki. Każdy ma inny kształt i wielkość i dla zapalonego fotografa to świetny "model" do zdjęć. Po dwóch godzinach natknąłem się na kolegę, który ruszył jakiś czas po mnie na zwiad.
Nie wytropiliśmy żadnej zwierzyny, czy skorpionów - ale
znaleźliśmy dobrze już objedzony szkielet jakiegoś osiołka. Dzika pustynia ciągnęła się milami i po chwili zorientowaliśmy się, że oddaliliśmy się na znaczną odległość. Trzeba było wracać na śniadanie. Widoki przyjemne, ale w tym miejscu nie ma tak dużego zagęszczenia kaktusów saguaro, dopiero po wyruszeniu z naszego obozowiska po kilku milach zrobiło się od nich zielono. Widzieliśmy też w oddali poparkowane RV bardzo daleko w pustyni - o świadczy o tym, że miejsce jest chyba popularne, a my nie odkryliśmy niczego nowego. Teren był w miarę płaski i tylko pasmo gór Plomosa majaczyło w oddali. Oczywiście w takich warunkach nie ma opcji strzelania, nie było naturalnego „kulołapa" w postaci górki czy skał. Ruszyliśmy na północ wzdłuż rzeki Colorado. Wszędzie wyschnięta ziemia bez śladów roślinności, a przy brzegach rzeki kwitnie bujnie życie, mamy zieloną trawę, palmy i zaparkowane co chwila samochody z turystami. Wygląda to trochę surrealistycznie.
Minęliśmy tamę Parker na rzece Colorado, która nie oferuje żadnych atrakcji jak jej "koleżanka" tama Hoovera z granicy z Nevadą. Pogoda powoli zaczynała się psuć i pojawiły się chmury, deszcz był nieunikniony, musiał w końcu spaść... ale jeszcze nie teraz! I tak dotarliśmy do celu na ten dzień - Jeziora Havasu i miasta Lake Havasu City.
Miasto jest dość osobliwym tworem, powstało w podobny sposób co Las Vegas, ktoś sobie coś uroił i postawił na środku pustyni miasto. W tym wypadku był to ekscentryczny milioner Robert McCulloch, który przeniósł swoją fabrykę w to miejsce i zakupił na aukcji... most! Ale nie zwykły most tylko...


Londyński most za cenę 2.4 miliona dolarów. Rozebrany na części kamienny most przetransportowano przez morze pod koniec lat 60 tych. Pieczołowicie odtworzony most połączył miasteczko z małą wysepką Pittsburgh Point. A najzabawniejsze w tym było to, że ów milioner myślał, że zakupił... Tower Bridge :). Ale i tak most drugą wielką atrakcją Arizony po Wielkim Kanionie. Most niczym wielkim nie jest i wrażenia zbytniego nie robi, ale fakt, że "podobno" jest oryginalny i prosto z Londynu - przyciąga rzesze turystów. Wokoło powstało wiele hoteli i resortów Spa. Mamy też ogromne pola golfowe i sporty motorowodne. Od marca do lipca miejsce to przyciąga ogromne ilości studentów z całych Stanów - łatwo wyobrazić sobie co tutaj się dzieje :), nikt nie trzeźwieje - a życie toczy się 24 godziny na dobę, imprezy na łodziach przycumowanych do nabrzeży przeszły już do legendy. Pod koniec lutego organizowane są tutaj Mardi Grass :). Momentami imprezy przeradzają się w mocno erotyczne zabawy... Każdy młody Amerykanin kojarzy to miejsce tylko z niezłymi imprezami i raczej nie będzie pamiętał o jakimś starym moście.
Chętni na zwiedzanie jeziora mogą zabrać się na jeden z wielu pływających statków wycieczkowych, panorama okolic z jeziora jest całkiem imponująca. Młodzi na szybkich łodziach testują tutaj swoje maszyny i nie trudno o wypadek. Wzdłuż nabrzeży biegnie kameralny deptak z budynkami i pomnikami stylizowanymi na wzór Londyński, małe centrum handlowe (obecnie w remoncie) i czerwone budki telefoniczne dodają "kiczu" temu miejscu. Oczywiście wraz z popularnością Lake Havasu dotarły tutaj wielkie koncerny handlowe i pobudowały swoje ogromne sklepy.
Po spacerku po moście wracamy na szlak. Docieramy na wieczór w rejony Bullhead City. Jedziemy przez chwilkę starym Route 66 i skręcamy gdzieś w nieznane, kilkanaście mil brniemy po utwardzanej drodze i finalnie lądujemy w małej dolince osłonięci od wiatru i ewentualnych ludzi. Powtórka z dnia poprzedniego - tylko teraz mamy wyzwania w postaci wysokich wzniesień. Wdrapywanie na szczyt daje w kość, zwłaszcza że podłoże jest niestabilne. Widoki z góry są niezłe, wszędzie jak okiem sięgnąć pustkowia, a hen daleko zarys gór. Co jakiś czas w oddali pojawia się pędzący na złamanie karku quad. Fani tego typu sportów wybierają sobie takie bezludne miejsca, żeby się wyszaleć bez ograniczeń. Rozpalenie ogniska i zrobienie posiłku zajęło trochę czasu, ale przyjemna atmosfera pozostała na długo.
Następnego dnia ruszyliśmy na styk trzech stanów Nevady, Arizony i Kalifornii, ale żadnego znaku do pamiątkowej fotki nie było... a szkoda. Dość abstrakcyjnie wyglądało miasto-kasyno Laughlin zbudowane zapewne z myślą o podróżujących kamperami i RV. Kolorowe ogromne kasyna wyrastające na kompletnym bezludziu po środku pustyni i skał. No, ale z tego już słynie Nevada.
Wyprawa pozostanie u mnie na długo w pamięci, świetny klimat, starzy dobrzy znajomi i magiczne miejsca z dala od cywilizacji. Ale za to właśnie kocham zachodnie Stany, za bezkres ziemi i dzikość przyrody nieskażone przez cywilizacje. Gdzie indziej na weekend mogę wyrwać się na pustynie, do największych lasów, nad przepiękne jeziora, nad bajeczne wybrzeże oceanu, ośnieżone góry i piękne miasta... to wszystko tylko na zachodnim wybrzeżu.

Arizona Deserts Expedition

Lake Havasu City

niedziela, lutego 22, 2009

Palm Springs

Palm Springs - to miasto w południowej Kalifornii, w hrabstwie Riverside. Położone jest 100 mil na wschód od Los Angeles i ma ponad 45 tys. mieszkańców. Otoczone górami skalistymi i zbudowane na terenie pustynnym miasto słynie jako ośrodek turystyczny i wypoczynkowy. Dużo resortów Spa i hoteli widocznych jest na każdym kroku. Znajdziemy tutaj mini alaeję gwiazd. Palm Springs leży w strefie klimatycznej pustynnej, charakteryzującej się suchymi, gorącymi latami oraz bardzo łagodnymi zimami. Miasto również znane jest w Stanach Zjednoczonych jako jedno z modniejszych miejsc do wypoczynku w Kalifornii. Jest również miejscem które zamieszkują w okresie zimowym różne gwiazdy amerykanskiego showbiznesu. Warto zrobić sobie małą wycieczkę lub postuj na trasie w tym miasteczku. Ilość palm jest imponująca - odnosi się wrażenie, że nie ma innych roślin w okolicy. Sporoą atrakcją jest wagonik, który dostarcza turystów na szczyt pobliskiej góry. Widoki rewelacyjne.
Palm Springs

Newport Beach

W 1870 roku parowiec o nazwie "The Vaquero" odbył swój pierwszy rejs handlowy do bagnistej laguny na południowym wybrzeżu Kalifornii. Właściciele ziemscy z Lower Bay postanowili, że od tej pory na tym obszarze powinien powstać port, który nazwano "Newport".
W 1905 roki gwałtowny rozwój miasta zapoczątkowała kompania Pacific Electric Railroad budując tutaj stację końcową kolei łączącej Newport Beach z centrum Los Angeles. W 1906 roku oficjalnie Newport Beach otrzymało prawa miejskie a populacja miasta wyniosła 206 obywateli po przyłączeniu mniejszych rozproszonych okolicznych miasteczek. Osadnicy szybko wypełnili półwysep, West Newport, Balboa Island i Lido Isle. W 1923 roku Corona del Mar, a w 2002 roku Newport Coast został przyłączone i weszły w skład miasta Newport Beach.

Miasteczko jest dość urokliwe, spokojne i przyjazne. Przypomina lekko Manhattan Beach. Przy szerokiej plaży jak okiem sięgnąć znajdują się małe rezydencje, w dużej części wynajmowane na okres wakacji lub urlopów. Dlatego nie powinno dziwić świecące pustkami domki z przepięknym widokiem na ocean. Newport Beach wydaje się być trochę ekskluzywne, zaparkowane przy ulicy Ferrari i Porsche nikogo nie dziwią, a wewnątrz laguny małe wysepki na które dostać można się tylko małym promem to oazy dla majętnych mieszkańców. Huntington Beach i pobliskie Newport Beach to jedne znajładniejszych miejsc w Orange County a nawet pokuszę się o to że nawet w całym okręgu Los Angeles. Jak na plażę to tylko tutaj :)
Newport Beach

wtorek, lutego 10, 2009

Magic Places: Bernal Heights Park


Trawiasta kopuła góruje nad Bernal Hill - zielona zimą, sucha i wyblakła od słońca latem - przywodzi na myśl smagane wiatrem szkockie góry podczas wspinaczki na szczyt. Wzniosłych widok roztacza się na Noe Valley,Mission , China Basin, śródmieście i rozciąga się na Marin oraz Golden Gate Bridge. Jedno z najlepszych miejsc do zobaczenia panoramy prawie całego San Francisco. W parku spotkamy dużo osób wyprowadzających czworonogi na spacer, jest to miejsce gdzie mogą swobodnie biegać bez smyczy i niech nikogo nie dziwią pytania napotkanych ludzi "hey, gdzie jest twój pies?" :). Podejście jest dość stromę więc wymagana jest w miarę dobra kondycja ale w nagrodę otrzymamy wspaniałe widoki.
Bernal Heights Park

poniedziałek, lutego 09, 2009

Wiosna idzie, wiosna z dala...

Wszystko kwitnie co zapewne oznacza wiosnę - brzmi to dziwnie... zważywszy, że w Kalifornii wiosna trwa prawie cały rok :).
Mała wyprawa do Golden Gate Parku "zaowocowała" kolorowymi zdjęciami.
Golden Gate Park Flowers

Chinatown 中國城

Prawie w samym środku San Francisco, na obszarze obejmującym około 24 bloki, znajduje się legendarne Chinatown - miasto w mieście. Ten gęsto zasiedlony, kipiący życiem, bajecznie kolorowy rejon to najstarsze Chinatown w Ameryce Północnej powstałe około 1850 roku oraz największe skupisko ludności chińskiej poza Azją. W czasie budowy linii kolejowej międzykontynentalnej w roku 1860 liczba chińskich robotników zatrudnionych przy tej inwestycji wzrosła gwałtownie i po jej zakończeniu w 1869 roku wielu z nich pozostało lub wróciło do San Francisco. Można powiedzieć, że Chińczycy "zalali" miasto co doprowadziło w latach 1870-80 do wzrostu agresji i napięć skierowanych do taniej chińskiej siły roboczej. Dopiero ustanowiony w 1882 roku Exclusion Act zabronił przyjazdu robotników z Chin. Wielkie nieszczęście jakim było ogromne trzęsienie ziemi w 1906 roku, które zniszczyło całe miasto było dla chińskich nielegalnych imigrantów zbawieniem - szczęściem w nieszczęściu. Spłonęły wtedy wszystkie dokumenty dotyczące imigrantów i nie mogąc ich odtworzyć - władze musiały uwierzyć im na słowo. Oczywiście było to wielkie pole do nadużyć i każdy sprytny Chińczyk (nie tylko ze zniszczonego miasta) otrzymał obywatelstwo. Ruszyła wtedy lawina łączeń rodzin z Chin - co doprowadziło do następnej wielkiej fali przybyszów z Azji. Po drugiej wojnie światowej i powstaniu rządu komunistycznego w Chinach największą grupę mieszkańców tworzyli przybysze z Hong-Kongu i Tajwanu.
W ciągu dnia Chinatown tętni życiem, nocą zaś rozjaśniają go setki neonów i lamp. Na ulicach panuje zwykle duży tłok, dodatkowo potęgowany przez ciekawych tego miejsca turystów z całego świata. Najliczniejszą grupę odwiedzających stanowią Chińczycy. Wraz ze wzrostem gospodarczym tego potężnego kraju i otwarciem na świat, mieszkańcy Chin wręcz masowo zalewają turystyczne miejsca w USA, a za główny cel obierają San Francisco. Powoli zastępują Japończyków znanych z zamiłowania do zwiedzania świata. (małe grupki po 2 -3 miliony :). Chinatown można uznać za samowystarczalne, posiada własne szkoły, banki, prasę i stowarzyszenia.
Przy głównej ulicy Grant Avenue nad sklepami z pamiątkami i restauracjami górują ozdabiane złotem portale i jaskrawo pomalowane balkony. Wystawy sklepowe, rozpoczynające się tuż za wejściem od strony Smoczych Wrót (podarowanych miastu przez rząd Tajwanu w 1969 roku) na Bush Street, pełne są tanich koszulek, ozdób, mosiężnych figurek, barwnych pamiątek czy słabej jakościowo elektroniki. Właściwie jest to najlepsze miejsce na zakup tanich pamiątek z San Francisco. Idąc ulicą jesteśmy co jakiś czas zaczepiani przez pracowników restauracji wciskających nam swoje menu - miejsc do jedzenia jest sporo, a wybór trudny. Z reguły większość tubylców odradza restauracje na ulicy Grant i poleca mniejsze w bocznych uliczkach. Jest taka zasada - jeśli w jakiejś obskurnej knajpce jest tłum Chińczyków oznacza to, że jest tam dobre jedzenie :).
W połowie głównej arterii Chinatown znajduje się stary kościół St Mary's Church (kościół Najświętszej Marii Panny), usytuowany u zbiegu ulic Grant i California, to jeden z niewielu w San Francisco budynków, które ocalały po pożarze w 1906 r. Przy wejściu do tej pięknej świątyni znajduje się wystawa fotografii dokumentujących rozmiary zniszczeń, jakich dokonało trzęsienie ziemi, a obok płotu znajdziemy prawie zawsze grajka brzdękającego na chińskiej lutni. Za kościołem schowany jest malutki Mary's Park, gdzie znajduje się duży posąg Sun Jat-sena - przywódcy Kuomintangu. Uznawanego za twórcę nowoczesnych i demokratycznych Chin.
Zdecydowanie najbardziej interesujący jest Waverly Place – ciągnący się przez dwie przecznice wąska uliczka jasno pomalowanych balkonów, będących przed katastrofą z 1906 r. siedzibą licznych domów publicznych. Obecnie w miejscu tym można znaleźć piękne świątynie będące nadal w użytku takie jak "Tin How" Temple, która jest najstarszą azjatycką świątynią w Ameryce oraz kwaterę główną Kuomintangu z flagą Tajwanu na dachu. Mały odcinek Waverly Place zwany było "ulicą 15 centów" a to ze względu na liczne zakłady fryzjerskie, które oferowały tanie strzyżenie, do dziś pozostało kilka takich małych zakładów. Niestety wielu turystów przegapia niechcący to barwną część w Chinatown.
Opuszczając to kolorowe miejsce trafiamy na następną historyczną atrakcję jaką jest Ross Alley, bardzo wąziutka alejka, która kiedyś była miejscem słynącym z hazardu i wielu burd, dzisiaj nic nie wskazuje na bujną historię maleńkiej alejki. Brudne budynki z czerwonej cegły, gdzie czasem trudno wyminąć się z idącą naprzeciwko osobą, wiszące na oknach suszące się rzeczy i stare neony - tworzą ciekawy klimat. Obecnie główną atrakcją jest Fabryka Chińskich Ciasteczek Szczęścia, które ręcznie wyrabiane słynne są na cały świat. Dwie czasem trzy panie dłubiące przy starych maszynach można swobodnie oglądać, a za naprawdę niewielką cenę można kupić cały worek tych słodyczy.
Kierując się w stronę centrum miasta pomiędzy ulicami Washington i Clay znajduje się Portsmouth Square. Całkiem spory placyk zawsze wypełniony jest po brzegi "pasjonatami" hazardu w chińskim wykonaniu. Jest niesamowita okazja przyjrzeć się mężczyznom i kobietom siedzącym na murkach, kartonach i grających w znane tylko miejscowym odmiany warcabów czy szachów. Drą się przy tym wniebogłosy i gestykulują. W czasach dzikiego zachodu na pewno doszłoby do kilku strzelanin :). Zwykle nie przeszkadza im natrętny fotograf wciskający się do ich kręgu co pozwala na zrobienie naprawdę świetnych zdjęć.
Na środku postawiono replikę Statuy Wolności, która stała na placu Tiananmen podczas krwawo stłumionej rewolucji w 1989 roku. Od placu odchodzi wąski pomost ze stylową bramą, który prowadzi do Chińskiego Centrum Kultury, budynek to ogromny betonowy wieżowiec, jest w nim głównie hotel, tylko kilka pomieszczeń zajmuje muzeum.
Wracając na główny szlak koniecznie trzeba zobaczyć wciśnięty między budynki przepiękny, kolorowy Bank of Canton w kształcie pagody na Washington Street. Wzdłuż biegnącej równolegle do Grant Avenue Stockton Street znajdują się liczne sklepy, zielarnie oraz piekarnie. To właśnie ta okolica jest "prawdziwym" Chinatown, tutaj żyją, pracują i robią zakupy miejscowi. Ulica Stockton oddaje klimat współczesnych Chin, nie znajdziemy tutaj kolorowych budynków ani żadnych atrakcji jest to zwykłe miejsce niczym nie różniące się od zwykłych ulic Hong-Kongu lub Szanghaju. Chińską dzielnicę przecina Cable Car linii California, co doceni każdy fotograf - widoki z mknącego przez Chinatown wagoniku są rewelacyjne.
Wzrost populacji chińskich mieszkańców miasta doprowadził do przeludnienia tego obszaru, zbyt drogie mieszkania w okolicach North Beach i Telegraph Hill zmusiły ludzi do szukania nowego miejsca do osiedlenia. Wybór padł na dzielnicę Richmond pomiędzy Arguello Boulevard i Park Presidio z "główną" ulicą Clemente, na której znajdziemy jedne z najlepszych restauracji i sklepów serwujących chińskie jedzenie. Po drugiej stronie Parku Golden Gate w dzielnicy Sunset między ulicami Noriega i 19th Avenue - 25th Avenue oraz pomiędzy 30th Avenue i 33rd Avenue znajduje się następne skupisko chińskiej społeczności.
Trudno sobie wyobrazić wizytę w San Francisco bez odwiedzenia Chinatown...

Chinatown

niedziela, lutego 08, 2009

Chiński Nowy Rok w San Francisco.

Chiński Nowy Rok to dwu tygodniowy festiwal obchodzony już od ponad 5000 lat w Chinach. W San Francisco pomysł obchodów chińskiego Nowego Roku powstał w 1860 roku w okresie "Gorączki Złota" i po dziś dzień jest największym świętem w swoim rodzaju poza Azją. Całe obchody składają się z Noworocznych Targów Kwiatów i Targi Wspólnoty Ulicznej Chinatown, które kończą się ogromną Paradą na ulicach San Francisco.
Na miejscu zjawiliśmy się krótko po otwarciu straganów na zamkniętej dla ruchu ulicy Grant czyli w sercu Chinatown. Tłumy były ogromne i manewrowanie między ludźmi było dość trudne. Stanowiska instytucji i firm oblegane były przez chińczyków, którzy nie zrażeni długimi kolejkami czekali na jakiś darmowy upominek lub możliwość zagrania w koło fortuny. To niesamowite jak ta nacja podatna jest na hazard i właściwie, każdy grywa w jakąś grę czy to będą szachy, warcaby, karty czy ruletka w kasynach. Podczas moich zakupów w dzielnicy chińskiej, co druga osoba w kolejce kupuje kupony Lotto lub loterii zdrapkowej :). Tak zatłoczone Chinatown ma swój urok i klimat, którego szukać jedynie w Państwie Środka. Targi trwały do godziny 5 i tłum powoli malał, wszyscy przenosili się na ulicę Market i Kearny , którędy miała przejść noworoczna parada. Bardziej zapobiegliwi zajmowali miejsca przy ulicy już na dwie godziny przed terminem, wszystkie dobre punkty widokowe takie jak drzewka, hydranty czy skrzynki na listy były obsadzone. Bogato zdobione lawety z dekoracjami nawiązywały do nowego znaku zodiaku - Bawoła jaki nastał w tym roku. Większość ekip biorących udział w paradzie ustawiona była od początku Ferry Terminal i sięgały do połowy Market Street!
Wszystko ruszyło zgodnie z planem o 5.30 i bardzo powoli kierowało się Geary, Powell, Post i do końca Kearny. Frekwencja była wysoka i przemieszczanie się ulicami było bardzo utrudnione, ale organizatorzy całkiem sprawnie radzili sobie z tłumami. Oczywiście nie obyło się bez sławnych "smoków", którym towarzyszyły wybuchy petard. Kawalkady pojazdów przesuwały się bardzo powoli i jeśli ktoś przegapił coś na Market to spokojnie mógł to potem zobaczyć na Kearny . Według planu wszystko miało się zakończyć kolo godziny 8 ale w tym tempie jakie panowało to ostatnie grupy zeszły o tej porze tylko z ulicy Market. Widowisko niezapomniane a pogoda dopisała.

Chinese New Year

piątek, lutego 06, 2009

San Francisco --> NIE "Frisco"!

Słów parę o nazewnictwie. W kilku sytuacjach zetknąłem się z pewnym ciekawym zjawiskiem, mianowicie mieszkańcy San Francisco bywają lekko zniesmaczeni lub wręcz oburzeni jeśli podczas rozmowy dotyczącej ich miasta użyjemy nazwy "Frisco" lub "San Fran". po tym poznają nowo przybyłych lub turystów. Mieszkańcy tego pięknego miasta są bardzo dumni i jeśli trafimy na kogoś bardzo przewrażliwionego może nas spotkać afront z jego strony :). Poprawną formą jest San Francisco lub "the City" gdzie, każdy bardzo dobrze wiec o jakie miasto chodzi :).
A na marginesie Oakland i miasta na wschód od SF nazywane są East Bay, San Mateo i pobliskie miasteczka nazywane są Peninsula, San Jose i pobliskie miasta to słynna Silicon Valley i Marin z pobliskimi miasteczkami to North Bay. Tak samo jest z nazwą stanu - poprawnie jest wymówić California nie żadne Cali lub Cal.
Ciekawostką jest też nazewnictwo przy rozmowie o autostradach. Mieszkaniec Bay Area i The City powie "You take 280 South" a mieszkaniec południowej Kalifornii powie "You take THE 280 South" :)
Skrzętnie ukrywanych animozji między północą a Południem słonecznego stanu jest wiele. Mieszkańcy północnej Kalifornii uważają tych z południa za nieoszczędnych, płytkich i amoralnych a sami odbierani są przez południowców jako elitarnych i nadętych.

czwartek, lutego 05, 2009

Zostałem Kanapowym Surferem :)

Stało się, znalazłem się w dużym gronie osób należących do organizacji non profit którą jest CouchSurfing. Jest to pomysł stary jak sam internet ale wdrożony na duża skalę dopiero na początku nowego milenium. Wszystko to polega na przechowywaniu w swoich domach wędrowców z całego świata z nadzieją, że ktoś gdzieś kiedyś prześpi nas u siebie i pomoże przy zwiedzaniu. Wystarczy zarejestrować się nastronie www.CouchSurfing.com, pomyślnie przejść weryfikację i zostaje się członkiem globalnej wspólnoty. Dalej to już prosta sprawa, udzielamy gościny jakiemuś wędrowcowi który odpowiednio wcześniej ustalił wszystko z nami przez net, następnie zadowolony z gościny człowiek wystawia nam opinie (pozytyw) i tak zdobywamy zaufanie na którym tak naprawdę oparty jest couchsurfing. Dzięki temu można zaoszczędzić dużo pieniędzy, które człowiek straciłby na hotele. Jeśli nie możemy przenocować ludzi to jest opcja oprowadzenia po miejscach, które nas interesują a pomocnych dłoni jest mnóstwo . Czyli reasumując - zapisując się do wspólnoty mamy zapewniony darmowy nocleg i w większości pomoc przy zwiedzaniu kogoś miejscowego co czasem jest lepsze niż przewodnik. Oczywiście dobieramy starannie osoby u których chcemy przenocować zwykle pod kątem wspólnych zainteresowań, wieku lub poglądów.
W San Francisco odbywają się w każdą środę spotkania Couchsurferów w Coffe Bar na rogu Florida Street i Mariposa Street. Przychodzi sporo ludzi z całego świata, miejscowych chętnych do poznania ludzi i przyjezdnych, którzy akurat "surfują". Właściwie, każdy z ulicy może wejść i bez najmniejszego problemu zostanie "zassany" przez grupę, atmosfera niepowtarzalna a znajomości czasem na wagę złota.

I am here to recrute You...

O Harveyu Milku, który jako pierwszy został wybrany na urząd państwowy mimo otwarcie manifestowanego homoseksualizmu, mało kto słyszał w Polsce. Tymczasem w Ameryce uważany jest za symbol zmagań o wolność i demokrację. Przyznam, że nie słyszałem o nim do momentu, kiedy na ekranach pojawił się film Milk. Z plakatów co krok uśmiechał się do mnie Sean Pean co nie mogło zostać nie zauważone. Obejrzałem film i zrozumiałem lepiej atmosferę lat 70 tych w San Francisco i pewien okres z historii miasta w którym żyję. Wypadało potem odwiedzić miejsca, gdzie miały miejsca wydarzenia pokazane w filmie.
Harveyowi, który doprowadził do zrównania praw gejów w Kalifornii, stawia się pomniki, nazywa ulice jego imieniem. W milenijnej ankiecie tygodnika "Time" Milk znalazł się w setce najsłynniejszych postaci, ikon XX w. Obok Lennona, Che Guevary, Kennedy'ego, zastrzelonych podobnie jak on, przez fanatyków.
Biografia Milka jest gotowym, barwnym scenariuszem filmowym. Służył w marynarce wojennej w czasie konfliktu w Korei, awansując do stopnia porucznika. Po powrocie z wojny długo nie mógł znaleźć sobie miejsca. Uczył w nowojorskim liceum, był agentem ubezpieczeniowym, hipisem. Po fali aresztowań gejów przeprowadził się w 1972 roku do San Francisco. Skromny sklep fotograficzny, Castro Camera, który zaczął prowadzić, szybko przekształcił się w nieformalny klub gejowskiej subkultury. Ekstrawertyk z poczuciem humoru, wspierany przez przyjaciół i kochanków, przekonał się, że wykluczenie i dyskryminację można pokonać kartą do głosowania w demokratycznych wyborach. Z lokalnego przedsiębiorcy broniącego gejowskich interesów w dzielnicy przekształcił się w aktywnego działacza politycznego, trzykrotnie ubiegającego się bez powodzenia o wybór do samorządu miejskiego.
W 1977 r. jako pierwszy zdeklarowany homoseksualista objął w końcu publiczny urząd radnego. 27 listopada 1978 r. lider ruchu gejowskiego wraz z burmistrzem San Francisco został zamordowany. Tak narodziła się jego legenda. Został uznany za ofiarę i męczennika sprawy gejowskiej. To on przekonał opinię publiczną, że wolności, której pragną homoseksualiści, potrzebują wszyscy. Że poszanowanie praw człowieka oznacza również obowiązek akceptacji godności osób o odmiennej orientacji. Zamachu dokonał ultraprawicowy radny Dan White, który dostał wyrok tylko 8 lat a wyszedł po pięciu. Po 2 latach od wyjścia z więzienie popełnił samobójstwo.
Niektórzy sądzą, że pojawienie się filmu "Milk" w momencie kolejnego wielkiego przełomu: objęcia przez czarnoskórego senatora Obamę prezydenckiego urzędu, nie jest przypadkiem. I może pomóc w przeforsowaniu odrzuconej niedawno ustawy zezwalającej na legalizację homoseksualnych małżeństw w Kalifornii - Poprawka numer 8.
Harvey Milk

Castro


Przed przylotem do San Francisco żyłem w błogiej niewiedzy lub ignorancji dotyczącej pewnej dzielnicy w tym mieście a będącej jednym z największych skupisk "kochających inaczej". Przyznam, że mieszkając tutaj przez kilka miesięcy nawet nie dotarłem w okolice owej dzielnicy. Dopiero w trakcie podróży przez stany i po świecie większość spotykanych przeze mnie ludzi kojarzyło San Francisco ze światową stolicą gejów i lesbijek. Miasto jest piękne i ma niesamowity klimat co przyciąga ludzi o różnych orientacjach i poglądach na życie. Dla osoby wychowanej w Polsce gdzie tolerancja do odmienności prawie nie istniała, pojawienie się na ulicy Castro przepełnionej trzymającymi się za ręce i całującymi mężczyznami była sporym szokiem. Z czasem przywykłem do tych widoków i jednym z punktów każdego odwiedzającego mnie turystę jest wizyta w dzielnicy Castro. Miejsce ma koloryt i miłą atmosferę, czasem niektóre widoki mogą wydawać się niesmaczne ale to już skrajności o których nie będę się rozpisywał. W okolicy znajdziemy dużo ciekawych lokali w których spotkać można też pary heteroseksualne i nie jest to czymś dziwnym. Nawet jest trendy pojawić się na Castro z grupą ludzi z pracy. A nic nie zapowiadało, że akurat w San Francisco znajdą swój azyl kobiety i mężczyźni spod znaku tęczowej flagi. Właśnie dzięki takim flagom wywieszanym za okno łatwo zorientować się że jesteśmy w dzielnicy Castro.
Do lat 60-tych XX wieku o gejach nikomu się tu nie śniło, była to zamożna dzielnica willowa, znana jako Eureka Valley, zamieszkała głównie przez konserwatywnych, katolickich Włochów i Irlandczyków. Katalizatorem zmian byli długowłosi bitnicy i pseudo „artyści", dzieci-kwiaty z "summer of love" lat 60-tych z Haight i Ashbury. Katolicy z Castro w obawie przed upadkiem moralnym dzielnicy, zaczęli wyprowadzać się na Półwysep i nad East Bay, pozostawiając puste wiktoriańskie wille, których ceny szybko spadały. Nastąpił gwałtowny napływ gejów, w ciągu kilku lat w okolica zmieniła się w azyl dla wyrzuconych poza nawias społeczny homoseksualistów z całego kraju, którzy zajęli całą dzielnicę silnie się jednocząc w zmaganiach z władzami miasta i policją. Lata 70. i wczesne 80. były złotym wiekiem Castro. Dzielnica tętniła życiem przez 24 godziny i 365 dni w roku. Oglądać, pobyć, zabawić się przyjeżdżały całe Stany, Kanada, Europa. Tutejszy gay pride w czerwcu orazFolsom (Castro) Street Fair w październiku, a także „największy na świecie" uliczny festyn z okazji Halloween osiągały już wtedy rozmiary rzadko widywane i dzisiaj. W połowie lat 80. nikt już nie miał wątpliwości, czym jest AIDS, i słodkie życie skończyło się tu jak nożem uciął. Zmarło wyjątkowo wielu stałych mieszkańców dzielnicy, nie było dnia bez konduktu pogrzebowego. Dzielnica stała się symbolem przetrwania. W latach 90. sytuacja zaczęła wracać do "normy", ponownie zaczęła napływać młodzież, która brała w posiadanie pustostany po super okazyjnych cenach. Odżyła dawna sława Castro, a czynsze zaczęły znów piąć się w górę. Dzielnica komercjalizowała się i przeludniła. Starsze pokolenie, zmęczone tłokiem i ruchem, przeprowadzało się w spokojniejsze okolice, co sprzyjało kolejnemu odmłodzeniu populacji. Młodzi, zawsze spragnieni nowych twarzy, zapełniali ulice, lokale i sklepy. Około roku 2001 życie w Castro stało się super drogie, dzielnica jest wymieniana wśród najbardziej snobistycznych obszarów miejskich w Stanach.
Jedną z największych atrakcji Castro jest stare kino Castro Theatre z roku 1922, przy ulicy Castro 429 - wielki szyld i neon widać już z Market Street, jest swego rodzaju symbolem dzielnicy. Różowe fasady i wnętrza w stylu artdeco , organy, których używano podczas projekcji niemych filmów na początku stulecia - to niezapomniana wycieczka w przeszłość. Od kiedy na ekranach kin zagościł film z SeanemPenem - Milk, każdy mieszkaniec miasta koniecznie chce obejrzeć tą produkcję w Castro Theatre. Niedaleko znajduję się Harvey Milk Plaza to stacja metra i muzeum poświęcone pamięci jednego z najwybitniejszych amerykańskich działaczy ruchu gejowskiego, zabitego w 1978. Troszkę na uboczy ale łatwo znaleźć - znajduję się pod ogromną masztem z flagą w kolorach tęczy górującym nad dzielnicą.
Lokali nie trzeba szczegółowo polecać, bo co krok się tu na jakiś trafia. Café Flore (zwana „epicentrum towarzyskim" ulicy Castro), Twin Peaks istniejący od lat 60-tych, pierwszy oficjalnie gejowski bar w mieście oraz równie długoletni Harvey's.
Castro

wtorek, lutego 03, 2009

Najbardziej kręta ulica na świecie


Lombard Street najlepiej znana jest z odcinka tej drogi w Russian Hill między Hyde i Leavenworth Streets, na którym jezdnia ma osiem ostrych zakrętów. Na tym odcinku znajduje się 12 kamienic, dla których odcinek ten jest jedyną droga dojazdową. W 1922 roku powstał pomysł zmniejszenia kąta pochylenia jezdni, który wynosił wówczas 27%, co było zbyt strome dla większości pojazdów podczas podjazdu i stwarzało poważne niebezpieczeństwa podczas zjazdów. Po wykonaniu serpentyny nachylenie jezdni zmniejszyło się do 16%. Oprócz tego na odcinku tym o długości około 400m (1/4 mili) wprowadzono ruch jednokierunkowy (tylko jazda w kierunku wschodnim, w dół) oraz ograniczenie szybkości jazdy do 8 km/h (5mph ). Odcinek został oddany do użytku w 1923 roku i jest wykonany z czerwonej cegły.
Na szczycie wzgórza zatrzymuje się wagon Cable Car jadący na trasie Powell-Hyde. Wszechobecni turyści trochę ryzykują zdrowiem biegając między zjeżdżającymi samochodami lub pozując na środku ulicyLeavenworth. Po dwóch stronach "pokręconej" ulicy znajdują się wąskie schody z których można bezpiecznie oglądać słynną Lombard Street.
Lombard Street

Dwunastu Gniewnych Ludzi

Wczoraj wyjąłem ze skrzynki na listy korespondencję. Wśród kopert było wezwanie do służby w sądzie w charakterze sędziego przysięgłego. Od razu przypomniał mi się film "Dwunastu gniewnych ludzi" :). W środku była koperta zwrotna i formularz do wypełnienia wraz z dokładną instrukcją co dalej zrobić. Termin stawienia się w sądzie był z miesięcznym wyprzedzeniem. W formularzu była długa lista opcji, które wykluczały delikwenta z uczestnictwa. Wystarczy postawić znaczek przy jednej min. słaba znajomość angielskiego (ale to wymaga stawienia się w sądzie), brak obywatelstwa amerykańskiego, karalność i poważna choroba. Wiele osób traktuję to jako zło konieczne i robi wszystko żeby się wymigać. Słaba dniówka około 15 $ i zmarnowany jeden dzień w najlepszym wypadku. Pracodawca musi to zaakceptować i zwolnić pracownika na wymagany okres czasu. Wielu znajomych wycwaniło się już i podczas pierwszej selekcji, kiedy trzeba wypełnić ankietę i opisać swoje poglądy na podane (zwykle związane ze sprawą) tematy, wypisuje mocno skrajne opinie na dany temat a to oznacza, że osoba będzie stronnicza... i odpada :). No chyba, że trafi się proces na skalę tego z OJ Simpsonem.
A teraz krótki opis jak działa cały system:
W Stanach Zjednoczonych kandydatów na ławników wybiera się losowo z list zarejestrowanych wyborców, z ewidencji posiadaczy prawa jazdy i czasami z innych rejestrów obywateli. Z obowiązku zwolnieni mogą być lekarze, prawnicy, policjanci, strażacy, czynni wojskowi, inwalidzi, zwykle wyłączone są też osoby karane. Szczegółowe regulacje są różne w poszczególnych stanach. Amerykanie uważają uczestnictwo w sądzie przysięgłych za obowiązek obywatelski. Uchylanie się od niego może zostać uznane za obrazę sądu i ukarane grzywną lub więzieniem.
Wylosowani przez komputer kandydaci na ławników są kierowani w grupach po kilkadziesiąt osób (dokładna liczba jest różna w zależności od stanu i rodzaju sprawy) do sądu. Tam następuje wybór ławy przysięgłych i ławników rezerwowych, co jest nazywane mianem voir dire "mówić prawdę”. Celem selekcji jest eliminacja z ławy tych kandydatów, którzy mają przekonania lub uprzedzenia niepozwalające im na wydanie obiektywnego wyroku w konkretnej sprawie.
Sędzia zaczyna od sprawdzenia podstawowych danych: nazwiska, zawodu, statusu materialnego itp. Dowiaduje się także, czy istnieją jakieś powody, które mogą sprawić, że przyszli ławnicy nie będą obiektywni. Następnie inicjatywę mogą przejąć adwokaci stron, którzy mają prawo wykluczać kandydatów na podstawie dwóch procedur. Pierwsza to challange for cause. Polega na wyłączeniu kandydata na przysięgłego po podaniu przyczyny. Oczywiście podstawa wykluczenia musi wskazywać, że dany kandydat mógłby nie zachować bezstronności. Liczba przysięgłych, którzy mogą być wykluczeni w ramach tej procedury, nie jest ograniczona. Drugim sposobem wyeliminowania niepożądanego kandydata są tzw. peremptory challanges, czyli wyłączenie kandydata bez podania przyczyny. Każda ze stron może wyeliminować tą drogą ograniczoną liczbę przysięgłych. Ile, to zależy od stanu i rodzaju sprawy.
Znaczenie ławy przysięgłych jest w amerykańskim systemie prawnym nie do przecenienia. Paradoksalnie nie znaczy to wcale, że procesy przed ławą przysięgłych są najpowszechniejszą formą rozstrzygania sporów. W rzeczywistości w 90% spraw nie dochodzi do rozprawy głównej. Najczęściej proces kończy się porozumieniem pomiędzy stronami czy pomiędzy oskarżonym a prokuratorem. Rozprawa może też odbywać się przed samym sędzią, jeżeli oskarżony zrezygnuje z prawa do procesu przed ławą przysięgłych.

Alternatywny Paszport USA

Od ponad pół roku obywatele USA mogą składać podanie o Passport Card, który jest alternatywną wersją zwykłego książeczkowego paszportu. Nowy paszport jest wielkości karty kredytowej/prawa jazdy. Jest to wygodne i mieści się w portfelu. Na PassportCard można przekraczać TYLKO granice lądowe i morskie USA z terytorium Kanady, Meksyku, Karaibów i Bermudów. NIE można z nim przekroczyć granicy w portach lotniczych. Na pewno jest to wygodne dla osób często odwiedzających kraje graniczące z USA lub dla mieszkańców miejscowości przygranicznych. Inną opcją dla mieszkańców stanów, które mają granicę z Meksykiem lub Kanadą jest tak zwane Rozszerzone Prawo Jazdy, które działa na podobnych zasadach jak PassportCard.
Teraz ciekawostka, nowy plastikowy Paszport ma wbudowany nadajnik RFID - system kontroli poprzez fale radiowe, w oparciu o zdalny odczyt i zapis danych. Niekiedy technologia RFID nazywana jest radiowym kodem kreskowym. Identyfikatory RFID wzbudzają kontrowersje związane z bezpieczeństwem i prywatnością. Technika zdalnego odczytywania danych identyfikacyjnych może prowadzić do niepożądanych efektów, takich jak łatwość dostępu do poufnych danych zapisanych na kartach RFID czy śledzenie obecności dysponenta takiej karty. Rząd zapewnia, że nie ma na karcie zapisanych żadnych danych osobowych a do tego dołączana jest specjalna okładka uniemożliwiająca odczyt niepowołanym osobą. Dzięki technologiiRFID , Celnicy i Ochrona Granic będzie mogła uzyskać dostęp do fotografii i innych danych biograficznych przechowywanych w rządowej bazie danych zanim podróżny dotrze do urzędnika. Czyli "miły" (niemożliwe) celnik zawoła do mnie po imieniu "Cześć Marcin" zanim pojawię się przy okienku :)
Kilka dni temu pewien haker w San Francisco udokumentował na wideo możliwość sczytania numerów Passort Card i śledzenia delikwentów, którzy mieli przy sobie owe plastiki. Danych nie wykradł ale pokazał jak Rząd USA może bawić się w Big Brothera i śledzić nasz każdy ruch, pod warunkiem, że karta będzie w naszym portfelu :).
A mnie to generalnie nie interesuje, niech mnie śledzi - nic złego nie zrobiłem to nie mam się czego obawiać. Plastik jest wygodny podczas wypraw i odporny na wodę.

niedziela, lutego 01, 2009

Super Bowl XLIII

Super Bowl to finałowa rozgrywka o mistrzostwo amerykańskiej zawodowej ligi National Football League. NFL dzieli się na dwie konferencje: American Football Conference (AFC) i National Football Conference (NFC). Super Bowl ma na celu wyłonienie mistrza mistrzów. Jest to równocześnie największe medialne wydarzenie roku. Dzisiaj w Tampa Bay o miano najlepszej drużyny walczły - Arizona Cardinals i Pittsburgh Steelers. Tegoroczne Super Bowl jest organizowane już po raz 43. Pierwszy mecz o ten prestiżowy puchar rozegrano 15 stycznia 1967 roku, a pierwszymi zwycięzcami była drużyna Greenbay Packers. W późniejszych latach dominowali San Francisco 49ers i Dallas Cowboys. Ostatnio najwięcej Super Bowl zdobyli New England Patriots. Tegoroczny mecz pokazała stacja NBC, która relacjonuje te spotkania już od 1997. Za wielkim wydarzeniem stoją wielkie pieniądze. 30 sekundowa reklama podczas przerwy w meczu, kosztuje 3 miliony dolarów. Znane firmy wykupienie takiej reklamy uważają nawet za swój obowiązek. Co może wydawać się dziwne w czasach wszechobecnego kryzysu ekonomicznego, problemów ze znalezieniem reklamodawców nie było żadnych. Średnio Super Bowl ogląda w samych Stanach Zjednoczonych 90 milionów ludzi.
Amerykański hymn zaśpiewała przed meczem 27-letnia czarnoskóra artystka Jennifer Kate Hudson. W przerwie meczu wystąpił Bruce Springsteen promujący swoją nową płytę "Boss" a kapitan Chesley "Sully" Sullenberger i załoga samolotu linii US Airways, która wodowała na rzece Hudson, dostała owacje na stojąco.

... a zwycięzcami została po raz szósty w historii rozgrywek drużyna
Pittsburgh Steelers