środa, grudnia 26, 2007

South Padre Island Expedition - Part I

Pomysl wyprawy do Texasu jawil sie w glowie Petera od jakiegos tygodnia przed swietami, moj udzial byl pod znakiem zapytania. Mialem plan powrotu na swieta do Polski ale wiele spraw poszlo nie tak jak chcialem i zostalem w San Francisco. Wszystko wyjasnilo sie na dzien przed wyprawa. Na szczescie znalazlo sie wolne miejsce dla mnie. Perspektywa siedzenia samemu w miescie nie byla zbytnio ciekawa. Szybkie pakowanie o poranku i jazda z tobolkami do caltraina i zjawilem sie rano w San Jose. Peter wynajal duzy samochod Mercury Grand Marquiz, typowa wielka landara podobna do wozow policyjnych (prez co mielismy kilka zabawnych sytuacji na trasie ). Dopchalem swoj bagaz do ogromnego bagaznika :) i ruszylismy. Plan byl ambitny dotrzec w miare blisko do Tucson w Arizonie. Obawialismy sie tylko rejonu Los Angeles (nie bez podstaw), ktory to mogl nas opoznic mocno. Byla 10 rano i bez problemow wbilismy sie na miedzystanowa I-5. Droga prowadzi z polnocy na poludnie, jedyny i bardzo wazny szkopol to ze ma dwa pasy w jedna i druga strone. To powoduje czasami korki. Speed limit jak to w californii nie pozwala sobie popedzic :) Tego dnia wiekszosc ludzi postanowila wybrac sie do rodzin lub zrobic sobie urlop zdala od domu. Korki byly na calej trasie. W polowie drogi juz bylo wiadomo ze nie damy rady dotrzec tak daleko jak zamierzalismy. Z I-5 trzeba bylo wjechac na 210-tke na obrzezach Los Angeles. I sprawdzilo sie to czego sie obawialismy. KORKI. Zastanawiam sie jak ludzie tu moga zyc. To miasto mase autostrad ale chyba samochodow jest za duzo. Od 7-11 rano lepiej posiedziec w domu i sie nie stresowac, tak samo miedzy 15-19 wieczorem ! wtedy jest najgorzej. Przyznam ze ja nie mam cierpliwosci do stania w korkach. Musielismy trzymac nerwy na wodzy. Dla czytajacych bloga przestroga :) omijac LA, nawet jesli objazd wydaje sie byc duzy, i tak sie oplaci. Stracilismy kilka godzin... i dotarlismy do I-10 ktora juz prowadzila do celu. Pozno w nocy zatrzymalismy sie na granicy z Arizona w motelu w miescinie Blythe. Tutaj znowu sprawdzily sie kupony. (Na kazdej stacji lub w budkach z praca na ulicy polecam szukac kuponow ze znizkami na hotele, jest w nich lista noclegowni w roznych stanach, to bardzo przydatna rzecz na wyprawe! ).
Wczesnie wstalismy i sprawnie (co nie udawalo mi sie z innymi ekipami hehe), slonko na tablicy z napisem arizona przywitalo nas szybko. To prawda arizona to bardzo sloneczny stan. Pierwszy powazny przystanek na trasie to stolica stanu Phoenix. W sobote w poludnie wygladala na wymarle miasto, zwlaszcza downtown. W parkach kolo state capitol rosna drzewka pomaranczowe uginajace sie pod ciezarem swoich owocow. Srodek zimy ! Od razu robi sie milej. Samo downtown to duza przestrzen z duza iloscia pomnikow zwiazanych z wojnami, poczawszy od wojny o niepodleglosc a konczac na wojnie w iraku. Sa tu fragmenty zatopionego w Pearl Harbour pancernika Arizona, tablice konfederackie i nawet groby psow z jednostki policyjnej K-9. To jedno wielkie miejsce pamieci... Przejezdzamy przez miasto i stwierdzam ze klimat i miejsce przypadly mi do gustu. Miasto lezy na plaskim terenie i ale uroku dodaja mu wystajace gdzieniegdzie "kopce-gory" wygladajace bajkowo. W poblizu i na kopcach staja budynki i slynne na calym swiecie katusy, lub hotele ktore napewno nie naleza to tanich. Mieszkancy maja swietne widoki. Dominuje niska zabudowa a w centrum w jak w kazdym wiekszym miescie drapacze chmur ale nie za wielkie i ladnie wkomponowane w krajobraz. Podobno zyje tu spora ilosc polakow. Co do klimatu to w zime jest spokojnie ponad 20 stopni a latem to juz .... miejsce dla fenixa. W miescie warte odwiedzenia jest Desert Botanical Garden z kaktusami z calego swiata w Papago Park. Punktem dnia bylo misteczko Scottsdale, jedna z "dzielnic" Phoenix. Glowna ulica to typowe miasteczo z dzikiego zachodu, masa knajp i sklepow. Brakowalo tylko rewolwerowcow ;) ale byl za to samotny cowboy na koniu z gitara ktory nucil piosenki country. To miejsce spotkan mlodych ludzi wieczorami po pracy i weekendy, wtedy to miejsce ozywa na maxa. W dzien to cel wycieczek dla turystow. Szkoad opuszczac Scottsdale... ale czas goni. Wjazd na I-10 i kierujemy sie na Tucson, po drodze nijamy pola bawelby hm... nie pasuja mi do tego miejsca hehe. Przebijamy sie przez miasto zeby dotrzec za dnia do San Xavier del Bac, hiszpanskiej misji polozonej na poludnie od Tucson na terenie rezerwatu indian. Na zewnatrz porozstawiane sa stragany wyrobami sztuki indianskiej. W ofercie jest tez posilek ale to dla osob, ktore maja pancerne zoladki :) Misja jest odnowiona wiec robi wrazenie. W srodku odbywa sie msza na ktora sciagaja duze grupy ludzi w tym indian. Zapada zmrok i pora szukac jakiegos miejsca na nocleg. Mijamy slynny Saguaro National Park z katusami charakterystycznymi dla Arizony i dla westernow :), nie zatrzymujemy sie bo juz za ciemno na zwiedzanie. (kilka miesiecy wczesnie juz zwiedzilem to miejsce). Dluga jazda noca i zatrzymujemy sie juz w New Mexico w miescie Las Cruces. Pora odpoczac. Rano wita nas mocne slonce i ... szrona szybach, chyba jest mrozno. Temperatura z rana ledwie przekracza zero. Peter rusza ostro i szybko, jeszcze nie dobudzony i ..... mamy za soba mrugajace swiatelka. Sheriff nas dopadl, speed limit przekroczony o 20 mil, co jest rownoznaczne z utrata 150 usd... i 75 usd za brak zapietego pasa przez pasazera... Bywa :) zawsze sa straty w ludziach i sprzecie i ... kasie


[ San Francisco, CA - San Jose, CA - Blythe, CA - Phoenix, AR - Tucson, AR - Las Cruces, NM ]

F O T K I
•••

wtorek, grudnia 25, 2007

Pierwszy dzień świąt...


poniedziałek, grudnia 24, 2007

Wesołych i pogodnych świąt !





poniedziałek, grudnia 17, 2007

Steinbeck Country

Podróże z Steinbeckiem. W poszukiwaniu Ameryki... cdn

(...) Widziałem w ich oczach coś, co miałem widzieć wciąż i wciąż we wszystkich zakątkach kraju - palące pragnienie odjazdu, ruszenia się, wybrania się w droge, dokądkolwiek, byle daleko od każdego Tutaj. Mówili spokojnie o tym, jak bardzo chcą wyjechać któregos dnia, przenosić się z miejsca na miejsce, swobodni i nie zakotwiczeni, nie ku czemuś, ale od czegoś. Widziałem to wejrzenie i słyszałem tę tęsknote wszędzie (...)


(...) Jeden mały chłopiec lat około trzynastu przychodził co dzień. Stawał nieśmiało z boku i patrzał na Rosynanta; zaglądał przez drzwi, nawet kładł się na ziemi i badał tęgie resory. Był cichym, wszędobylskim małym chłopcem. Przychodził nawetw nocy, aby popatrzeć na Rosynanta. Po tygodniu nie mógł już dłużej wytrzymać. Słowa utorowały sobie zajadle droge poprzez jego nieśmiałość. Powiedział:
- Jakby pan mnie za sobą zabrał, to wszystko bym robił. Gotowałbym, zmywał wszystkie naczynia i robił całą robotę, i opiekowałbym się panem.
Na nieszczęście dla mnie znałem jego marzenia.
- Chętnie bym cię wziął - powiedziałem - Ale komitet szkolny i twoi rodzice, i całą masa innych mówi, że nie mogę.
- Wszystko będę robił - odrzekł. I myśle, że tak by było. Przypuszczam, że ani na chwilę nie dał za wygraną, dopóki nie odjechałem bez niego. Miał to marzenie, które ja miałem całe życie, i nie ma na to lekarstwa (...)







środa, grudnia 12, 2007

Magiczne miejsca - część 1 - SOLVANG

Rozpoczynam serie opisow miesjc, ktore odwiedzilem w czasie moje pobytu w USA. Jest to opis czysto subiektywny. Beda to miejsca ktore mnie oczarowaly. Zaczynam od malego miasteczka w californii.
Solvang-- nazwa w jezyku dunskim oznacza "sloneczne pole"-- osada zostala zalozona w 1911 roku na 9,000 akrach, przez mala grupe Dunskich osadnikow, uciekajacych od zimnego klimatu srodkowego zachodu. Miejsce musialo wygladac jak "niebo". Byla to grupa nauczycieli ktorzy po utworzeniu miasta Solvang rozpoczeli natychmiast budowe Dunskiej szkoly.
W 1914 roku szkola zostala przeniesiona do nowo wybudowanego Atterdag College, gdzie studenci uczyli sie jezyka dunskiego i poznawali kulture Danii.
W 1936 roku miasteczko odwiedzil przyszly krol i krolowa. Po ukazaniu sie w 1946 roku, artykulu opisujacego Solvag, do miasta zaczely przybywac rzesze turystow.
Sklepy, galerie,restauracje i hotele zaczely sie szybko rozwijac. We wrzesniu obchodzony jest corocznie Danish Day, wtedy odbywaja sie parady, wystepy zespolow ludowych itp
Do miasta latwo dotrzec zbaczajac z autostrady 101 na 246. Zaraz po zjezdziekilka mil przed miastem znajduje sie typowo amerykanska "gospoda:)" Przypomina nasze goralskie. Mozna tam zjesc bardzo dobrze i za sensowne pieniadze. Jesli ktos jest bardzo glodny to naprawde wystarczy wziac przystawke :) Podaja tak wielkie ze spokojnie mona sie najesc na caly dzien. Boje sie pomyslec jak wyglada glowne danie :)
Transport do miasta oferuja rozni przewoznicy glownie z lotniska w Sanat Barbara a nawet w Los Angeles. Jest tez polaczenie busowe ze stacja kolejowa Amtrack. Jednak najwygodniej swoim samochodem :)
Miasteczko wyglada jak z bajki, zwlaszcza w okresie swiatecznym. Przystrojone lampkmi i choinkami wyglada w nocy niesamowicie bajecznie. Moze to wplyw Andersena ? Jego pomnik miesci sie w malutkim parku w centalnym miescu miasta. Niedaleko jest Hans Christian Andersen Muzeum. Wszechobecne sa tu wiatraki. Zwykle to ozdoby hoteli lub restauracji. Atmosefra jest bardzo europejska i ulice pelne europejczykow :) Baza hotelowa jest spora. Wszystkie wieksze siecowki maja tu hotel. Ale warte polecenia sa lokalne, czesto rodzinne moteliki. Ceny sa nizsze a wrazenia ciekawsze. Ja spedzilem milo noc w Motelu Hamlet, mila obsluga i warunki. Bardzo kameralnie a pokoje i mijsce jakby zywcem przeniesione z danii. W cenie bylo sniadanko na ktore trzeba bylo udac sie na druga strone ulicy do kawiarni .... oczywiscie dunskiej z obsluga w ludowych ubrankach. Na szczescie dla mnie maja tam pieczywo jakie lubie czyli chrupiace buleczki (nie jestem w stanie jesc amerykanskich ... hm... nie wiem jak nazwac cos ala chleb bez smaku). Zaobserwowalem ze specjalnoscia Solvang sa ciasteczka, na kazdym kroku sa cukiernie, ktore same robia wypieki. Na modle amerykanska nawet sa pakowane do wiader (jak u nas farba do scian w Obi) ale to na potrzeby turystow z ameryki :) Mozna tam spedzic milo czas ale nie za dlugo, samo miasto mozna zejsc na piechotke w pol dnia. Warto poodwiedzac kawiarnie i restauracje. Dla smakoszy wina do dyspozycji sa okoliczne winnice. Mozna udac sie do sasiedniego miasteczka Santa Ynez i sprobowac szczescia w kasynie. Napewno smutno opuszczasc to miasteczko, ktore kontrastuje mocno z niedalekimi budynkami ze szkla i stali... Czlowiek na chwilke wrocil do europy.

Tydzien w San Diego - part III

Rano znowu slonko zaglada do pokoju, tym razem wielkiego apartamenu z jeszcze wiekszym balkonem :) Zbieramy sie ciezko, poprzedni wieczor byl upojny. Peter rusza do pracy a ja z Dori ruszamy posnuc sie po miescie. Kolo poludnia pojawil sie fog i przykryl troche okolice. Jedziemy do Point Loma dlugiego sopelka ktory zaslania wyspe coronado ale w polowie drogi wracamy. Nic nie widac we mgle. Wrocimy potem. Relaks i kawa na plazy. Jazda waskimi ulicami La Jolla. I powrot do hotelu. Tu przesiadamy sie do cabrio Petera i ruszamy do downtown. Ten typ wozu sprawdza sie swietnie w warunkach San Diego, tu zawsze jest cieplo nawet jak jest zimno :) Zatrzymujemy sie na piwko w barze slynnym z filmu Top Gun. Zachodzi slonce i zaczyna sie nocne zycie. Ogladamy Gaslamp District gdzie mieszcza sie prawie wszystki knajpy. Ma swoj klimat. Stylowo i klimatycznie. Trąci delikatnie Bourbon street w New Orleans :) Tu toczy sie zycie po zmroku. Maisto jest bardzo nowoczesne ale zrobione ze smakiem. Laczy stare budownictwo z nowym w sposob bardzo subtelny. Nie mozn pominac wyspy coronado polaczonej z miastem dlugim mostem. Mieszcza sie tam mariny i rezydencje. ktore zapieraja dech w piersiach.... Krazymy po ulicach. Zapada juz noc i wybieramy droge przez mierzeje w strone granicy z Mexico. Przecinamy San Ysidro i tu trzeba uwazac bo z I-5 mozna niechcacy wjechac do Tijuany nawet nie wiedzak kiedy :) Do Mexico latwo wjechac, nie ma kontroli na granicy ale trudno wrocic jesli sie zapomnialo dokumentow. Po stronie usa trzeba czytac uwaznie drogowskazy i pilnowac ostatniego zjazdu. Potem no return. Zrobilismy maly spacerek i ogladalismy samo przejscie. Potem rundka wzdluz muru i siatek ktore odgradzaja dwa kraje. W hotelu ladujemy dosc pozno.
Nastepny dzien to nowe cele. Powracamy na Point Loma gdzie juz jest dobra widocznosc. cJest tam pomnik Juan Rodriguez Cabrillo pierwszego europejczyka ktory dotarl tu w 1542 roku. Jesli ktos byl w Lizbonie i widzial pomnik odkrywcow to uzna ten za brakujaca postac w szeregu portugalskich zeglarzy. Z tego miejsca widac wejscie do zatoki i baze lotnicza w Coronado. Jest tu latarnia morska i punkt z ktorego widac migrujace wieloryby. Czas wracac. Kolejny cel to plaza w La Jolla. Dzisiaj jest surferow ! Tego dnia ma nadejsc najwieksza fala w tym roku i zjechac sie ma cala smietanka mistrzow deski. Na miejscu jest juz mega korek, Trudno zaparkowac samochod, Niektore czesci plazy sa zamkniete, lifeguard nie chce ryzykowac i nie wpuszcza ludzi. Docieramy na plaze. Faaaaaaaale sa wielkie. Zawijaja sie i rozbijaja o skaly i piasek. W wodzie siedza dziesiatki surferow czekajacych na TĄ fale. Wygladaja jak rodzynki rozrzucone po wielkim torcie. Co chwila nieliczni lapia fale a reszte przykrywa biala piana. Trwac to bedzie dlugo... my powoli sie zbieramy. Napewno jest no new tego dnia. Telewizja i kamery sa wszedzie. Wracamy na noc do hotelu. Rano ostatni dzien.
Po sniadanku w planie jest muzeum lotnicze marines gdzie stoja maszyny uzywane w roznych wojnach. Bladzimy troche i nawet udaje mi sie wjechac niechcacy do bazy Marines. Do niedawna TOP GUN. Czas w San Diego dobiegl konca. Powrot do San Jose zrobilismy troche duzym lukiem. Przez miasteczko Niland, gdzie jest Salvation Mountain, bardzo kolorowe i "wychwalajace boga" wzgorze. Potem wzdluz Salton Sea dotarlismy do granic Los Angeles a tam odbilismy na Solvang (opis znajdzie sie w osobnym poscie) gdzie spedzilismy noc. Opisalem to w duzym skrucie. Troche pomieszalem dni i obsade za co przepraszam osoby biorace udzial w wyprawie.

wtorek, grudnia 11, 2007

Tydzien w San Diego - part II

Rano slonko swieci mocno, ulga bo po zalamaniu pogody poprzedniego dnia mialem obawy ... ale jest ok. Spokojnie wystarczy podkoszulek. To mi sie podoba. Mam bilet do Sea World ktore miesci sie tuz obok hotelu. Dotarcie na miejsce samochodem zajelo chwilke, gdyby nie pomylki w zjazdach i podjazdach :) byloby szybciej. Parkuje na wielkim parkingu. Trzeba zapamietac gdzie sie stoi. Trudno potem bedzie znalesc samochod. Na wejsciu mala zdziwienie, na bramce trzeba poddac sie procedurze skanowania palca ! :) hm... dziwne, moze chodzi o bezpieczenstwo ? lub przyspieszenie wejsc dla osob ktore kupily bilet i chca ogladac te miejsce na raty ? Na wejsciu wita mnie wielka choinka z wielkimi bombkami. Zalecialo swietami tylko sniegu brakuje. Glowna atrakcja Sea World jest rewelacyjnie wytresowana orka Shamu, ktora ma swoje show dwa razy dziennie i sciaga rzesze ludzi z calego swiata. Warto. Jestem rano a show zaczyna sie po poludniu. Ogladam pozostale miejsca na tym ogromnym terenie. Zolwie, pelikany i masa roznego rodzaju stworzen zwiazanych z woda. Mysle ze to swietna atrakcja zwlaszcza dla dzieci. Pod ich kontem jest swietnie przygotowana infrastruktura. Mamy tez wieze-winde widokowa, kolejke linowa, i oszklone tunele z rekinami. Niestety jesli chodzi o wystawy ryb i ssakow morskich w wielkich akwariach to nie wyglada to imponujaca zwlaszcza dla osoby ktora widziala akwarium w Lizbonie :) tutaj robi wrazenie gigantyczny teren i "ekspozycje" na zewnatrz w basenach. Przychodzi pora na Shamu. Wielki amfiteatr z basenem. Oprawa dzwiekowa i wizualna swietnie zrobiona. Bardzo dynamiczna. Ludzie zajmuja miejsca. Dysponujac wiedza na temat show zasiadam na wyzszych miejscach :) wiem co bedzie sie dzialo na siedzeniach przed "scena" :) Widownia dopisala. Wszystkie miejsca zajete. Orka pojawia sie i wszytkim zapiera dech. Skacze i wykonuje akrobacje o ktore nikt by nie posadzil takiego giganta. Potem opiekunowie prezentuja indywidualne pokazy ktore udowadniaja jak bardzo inteligentna jest orka. I przychodzi moment na ktory kilka osob sie przygotowalo zakladajac plaszcze przeciwdeszczowe :) orki (jest jeszcze kilka mniejszych dla asysty) zaczynaja ogonami chlapac widownie. Wielkie fale wody przelewaja sie i zalewaja pierwsze rzedy :) czesc ludzi ucieka do tylu a reszta zrezygnowanych i mokrych siedzu dalej... jest ubaw. Trwa to troche. Koniec pokazu i wszyscy przenosza sie na nastepne show, pora na delfiny ktore pokazuja podobne sztuczki do orkowych. Jeszcze wizyta u pingwinow i dzien mija. Wracam. Jeszcze wieczorna wycieczka do downtown i do portu gdzie stoja zacumowane statki z roznych epok i gdzie stoi lotniskowiec Midway - to cel na jutro :). Klasycznie hotelik, whisky i lulu.
A o poranku pobudka i czas ruszac do portu. Parkuje na wielkim parkingu przy zatoce. Czas obejrzec miasto z lodzi. Wbijam sie na 2-godzinny rejs po zatoce. Zwiedzamy port marunarki wojennej USA i ogladam zacumowane tam okrety wojenne. Wszystko w czynnej sluzbie. Kilka lotniskowcow i nowoczesnych fregat. Przeplywajac pod mostem coronado spostrzegam kilka szybkich lodzi desantowych... to NAVY SEALS !!! maja tu swoja baze w Coronado. Plyna na cwiczenia w pelnym oporzadzeniu. Powracamy po godzinie do portu wysadzic i zabrac nowych turystow. Teraz plyniemy w innym kierunku. Panorama San Diego ze srodka zatoki robi wrazenie. Mijamy baze lotnicza z ktorej co chwila startuja Seahawk i Blackhawki. Podziwiamy mariny z jachtami... slonko daje mocno i to poteguje uczucie blogosci :) moge tak plywac dniami ... Powracamy po godzinie. Bylo ciekawie zwlaszcza ze opowiesciami raczyl nas byly marynarz z lotnikowca Midway ktory mial swietnie opanowane zagadnienia z dziedziny wojskowosci za co bylem mu niezmiernie wdzieczny wreczjac mu na koniec tipa :)
Nastepny przystanek to Lotniskowiec USS MIDWAY ktory stoi zakotwiczony w porcie i sluzy za muzeum. To juz raj dla pasjonatow militariow i historii. Mozna zwiedzac 3 poklady i "wyspe" czyli nadbudowke. W hangarze stoja roznego typu symulatory samolotow i repliki kabin do ktorych mozna wejsc. Jest kilka starszych samolotow z II wojny. Po bokach sa zejscia do kabin i mesy. Mozna pobyc chwilke w wiezieniu :) i odpoczac w mesie oficerskiej. Najwieksza atrakcja jest poklad gdzie stoja w miare nowe samoloty. Od F-4 przez A-6 do F-18 Hornet w malowaniu z cwiczen "red flag". Podczas zwiedzania mozna poprosic jednego z kilku bylych marynarzy tego lotniskowca o pomoc. Wiedza ich jest spora wiec warto wysluchac kilku opowiesci. I tak minal dzien, slonko powoli zachodzilo i okret powoli zachodzil zlotem. Wychodzac z Midway warto zachaczyc o park przy kturym stoi plywajace muzeum. Jest tam monstrualnych rozmiarow rzezba marynarza calujacego kobiete. Czas wracac do samochodu. Jeszcze rundka po okolicy i zerkniecie z okien na miasto noca.
Nastepny dzien to oposzczenie hotelu o wczesnej porze. Po poludniu zawita silna ekipa i bedzie wesolo :) Na razie do tego czasu mala wyprawa do centrum miasta a dokladnie do Balboa Park, gdzie mozna spedzic chwilke odladajac piekny park i budynki w wiekszosci muzea. Niedaleko miesci sie San Diego ZOO. Popoludnie to plaza w La Holla... zachod slonca. Wieczorem londujemy w Bahia resort bardzo fajnym hotelu nad oceanem :)

środa, grudnia 05, 2007

Tydzień w San Diego - part I

sorki za bledy ale to na szybko bez korekty. poprawie potem
Majac chwilke korzystam z okazji i opisze wjazd na poludnie californii. Pomine kilka aspektow i skoncentruje sie tylko na samej wypawie.
Wyprawe zaczalem juz w czwartek po przyjezdzie do San Jose. Kilka chwil na organizacje i logistyke. I wstepny plan byl gotowy. Jak zwykle wszystko ulega modyfikacja ale glowny "szkielet" zostaje niezmieniony. Wynajecie samochodu na lotnisku w SJ zajelo chwilke. Ceny tu sa o polowe mniejsze niz w San Francisco... wiec warto to zapamietac. Godzina caltrainem z SF i zaoszczedzona polowa pieniedzy.
Pietek kolo poludnia ruszam. Zaczyna sie dzien pierwszy. Postanowile dotrzec na noc w okolice San Diego, gdzies na polnoc znalesc jakies mile miejsce do spania. Pogoda sloneczna i pora sprzyjala wygodnej jezdzie. Jeszcze sie nie zaczely korki. GPS ustawilem na Morro Bay jako punkt postoju. Jechalem CA-101. Tempo bylo spokojne wiec bez szalenstw dojechalem do San Luiz Obispo gdzie nastapila mala zmiana planow z powodu powoli uciekajacego dnia :) Postanowilem ominac Morro Bay i pojechalem do Pismo Beach. Malego miasteczka nad oceanem. Tego dnia mocno wialo wiec zwiedanie ograniczylo sie do centrum miasta i plazy z wielkim molo. Misteczko jest swiatowa stolica Clam chowdera, zupy z mieczakow podawana na rozne sposoby. Ostatnio dosc czesto jadanego przez nas w Monterey (tam podaja w bochenku chleba) za 7 usd dwie osoby moga spokojnie to zjesc. Wracam na trase. Ca-101 prowadzi nas przez Santa Barbara, Ventura gdzie wbijam sie do Los Angeles. To juz godziny powrotu ludzi z pracy i wyjazdow na weekend wiec.... korki. Zapomnialem ominac LA i teraz stoje zamiast jechac. Przebilem sie na I-5 na poludnie. Tu tez korek. Juz zaszlo slonce i jest ciemno a ludzi nie ubywa z drogi :) Po ciezkich mekach wydostajemy sie za miasto. Pod koniec dnia docieram do hotelu w Oceanside. Uff kawal drogi a samochod nie mial cruise control. Niedaleko od miasta jest wielka baza marines Camp Pendelton. Czesto slychac smiglowce. Jeszcze tylko jedzonko w Panda express i zapadam w sen. San Diego juz blisko.
Rano pora sie zbierac. Na mapce szukam jakiego wartego zobaczenia miejsca i znajduje Mission San Luis Rey de Francia, zalozona w 1798 misje franciszkanow. Dobrze zachowane miejsce, obsadzone dookola kaktusami (prawie wszystki mozliwe). Wiatr mocno wieje i wyglada na to ze pogoda sie popsuje. Ruszam dalej. Jeszcze sniadanko w In-N-Out burgerowni gdzie w menu maja tylko 3 rodzaje hamburgerow ale za to klada nacisk na jakosc i faktycznie smakuja. Odkrywam przypadkiem ze niedaleko na wschod w strone Escondido miesci sie San Diego Wild Animal Park, gdzie zwierzeta biegaja wolno na duzym terenie (7 km2). Szybka decyzja i po godzinie jestem pod parkiem. Bilet kosztuje 29 usd. Park stylizowany jest na wioske afrykanska i utrzymany w takim klimacie. Duzo tu zwierzakow z calego swiata. Docieram do kolejki ktora wozi po olbrzymim terenie gdzie biegaja najwieksze okazy. Slonie, nosorozce i zyracy i cala pomniejsza reszta :) Lew wyleguje sie na kamieniach a leopardy majestatycznie przechadzaja sie po zboczu. Ladnie ale... oczekiwalem wiecej. Jeszcze chwilka na zdjecia maluchowi slonikowi i calej rodzince :) Zapada zmrok drugiego dnia. A ja jeszcze nie dojechalem do San Diego. Szybko docieram do hotelu ktory znalazlem na necie. W samym "centrum" miasta. Jeszcze kilka akrobacji po ulicach a tu jest kociol straszny i kupuje jedzenie. Wracam zmeczony do hotelu, jakos ten dzien byl dziwnie pechowy hehe ale jakos przetrwalem.



[San Jose - Pismo Beach - Los Angeles - Oceanside - San Diego Wild Animal Park - San Diego - Sea World - Coronado - La Jolla - San Ysidro - Tijuana Mexico border - Niland - Salton Sea - Solvang - Morro Bay - CA-1 - San Jose]

wtorek, grudnia 04, 2007