niedziela, kwietnia 11, 2010

just another road trip - marzec 2010

Goście, goście, goście! A każdy na wagę złota. Pierwsza w tym roku wizyta klienta z kraju ojczystego zapowiadała się ciekawie. Każdy chce zobaczyć kawałek USA i wtedy uaktywnia się mój dylemat - co pokazać w tak krótkim czasie? Jedni lubią wielkie miasta, inni przyrodę. Jedno ich wszystkich łączy, każdy chce przeżyć przygodę - zaliczyć tzw. podróż “drogi”, czyli zmierzyć się z ogromnymi odległościami, przejechać kawałek kontynentu samochodem, podziwiać widoki zza szyby jako pasażer lub jako kierowca. Ten mit “drogi” istnieje dalej i jest fantastyczny! Niektórzy idą na łatwiznę i lecą samolotem z miejsca na miejsce. Szkoda, bo w ten sposób traci się ten niepowtarzalny klimat. 

FULL SIZE

 Pozostało mi ustalenie trasy. Znając zainteresowania gościa wybrałem optymalną opcję. Chociaż na wykonanie planu tego mieliśmy tylko tydzień, to i tak chieliśmy “liznąć” wszystkiego po trochu. Wynajęcie samochodu zajęło trochę czasu. Od razu postanowiliśmy zmienić pojazd na większy, co wiązało się z dodatkową opłatą i odczekaniem na dowiezienie samochodu na miejsce. Wspominając poprzednie lata... Jak przyjemnie było zjawiać się w “naszej” wypożyczalni, plac pełen samochodów. Wskazywało się model i już (cena pozostawała bez zmian:)! A teraz, resztki na placu i ceny niespecjalnie ciekawe. Ale co zrobić? Gość koniecznie chciał samochód “amerykański”, wiec takowy się pojawił. Full Size czyli giga bryka, do którego jak się okazało wszystko weszło na styk (a pomyśleć, co by było gdybyśmy mieli mniejszy).

Oczywiście, życie pokazało, że połowa rzeczy była kompletnie zbędna. 

W końcu start! I długa jazda. Wieczorem dotarliśmy na wysuniętą placówkę w San Jose, skąd rano wyruszyliśmy w stronę “jedynki”. Ta słynna droga ciągnie się wzdłuż oceanu. Plan był mocno napięty, więc w planie były tylko główne atrakcje wybrane przez gościa. Pierwszy stop zaliczyliśmy w Carmel, kameralnym miasteczku niedaleko Monterey. Najpierw przejazd krętymi uliczkami wśród drzew i drogich rezydencji. W końcu miasto to słynie ze swojego snobistycznego charakteru, co widać na przykładzie malutkich galerii, restauracyjek i sklepików. Kto tutaj zagląda? Grupa docelowa - mieszkańcy Bay Area z grubymi portfelami :) Warto mieć domek na weekend w Carmel. Ale to akurat najmniej interesujące. Znajduję się tam m. in. przepiękna misja franciszkańska - Mission San Carlos Borromeo de Carmelo. Warto poświęcić kilka chwil na zwiedzenie kościoła i przyległych budynków. Spora dawka historii Kalifornii. Miejsce zatrzymane w czasie. Fotografie kolonialnych hiszpańskich budowli zawsze urzekają oglądających. Mam ogromną słabość do pomarańczowych i żółtych ścian z obdrapanym tynkiem. Kształty i krawędzie lekko zaokrąglone nie są takie ostre jak współcześnie. No i cegła Adobe, która wspaniale komponuję się w lokalny koloryt. Równie dobrze moglibyśmy być na wybrzeży Costa Brava.
 Teraz kolej na podziwianie uroków natury. Najładniejsza trasa widokowa na kontynencie prowadzi przez Big Sur. Jedziemy wzdłuż oceanu, pod nami ogromne fale rozbijają się z hukiem o klify lub rozlewają się po kamienistych plażach. Właściwie to co chwila można się zatrzymywać i zachłystywać się widokami.

Zatrzymujemy się na wyznaczonych miejscach. Droga ma jeden pas w każdą stronę, więc parkowanie na poboczach jest trudne. Jazda zresztą też o ile trafi się nam jakiś mało dynamiczny kierowca, który spowalnia płynny ruch. Wtedy przypomina się Polska i samobójcze wyprzedzanie. Amerykanie tego nie potrafią! Będzie to jedno z drugim jechało w gigantycznym łańcuszku. Bywało, że wyprzedzałem pięć samochodów na raz i każdy mijany kierowca patrzył na mnie z przerażeniem! Ale jak napisali na znaku 50 mil na godzinę to, się jedzie to 50 lub nawet mniej! 
Pacific Highway jest przepiękną drogą, ale jeśli chcemy ją pokonać w miarę sprawnie to trzeba uzbroić się w cierpliwość i założyć, że czas na jej przebycie będzie dłuższy niż podają nam GPS-y lub strony internetowe. Warto zatrzymać się na wszystkich wysepkach, skąd rozpościerają się niesamowite widoki. Trzeba się chwile podelektować lub udać na mały spacer. Obowiązkowo zjechaliśmy ‪Julia Pfeiffer Burns State Park‬‎, do którego skręt z autostrady jest tak nieoznakowany i trudny, że musiałem zwolnić do nieprzyzwoitej prędkości i wypatrywać małej drogi po prawej stronie. Udało się! Miejsce to opisałem wcześniej, więc nie będę się powtarzał. Piękna plaża, spokój i charakterystyczny łuk skalny przy brzegu, przez który przelewa się ocean. 
Jadąc kilka mil dalej zatrzymaliśmy się przy drodze (dużo samochodów na poboczu oznacza, że to jest TO miejsce, a jeśli jest za wcześnie, to trzeba pilnie wypatrywać), Dalej powędrowaliśmy szlakiem do malutkiej zatoczki, gdzie ze zbocza urwiska wylewa się wodospad, który uderza o piaszczystą plaże i wpada do oceanu.

Widok przy dobrej pogodzie... rajski (to najczęściej padające określenie). Miejsce jest naprawdę bardzo, ale to bardzo fotogeniczne! Aż trudno uwierzyć, że to nie Hawaje. Niedaleko za “górką” znajduję się kemping :) Mój uśmiech oznacza, że to cel na jeden z wypadów weekendowych! Takie widoczki przez trzy dni - obowiązkowo. Mkniemy dalej, co raz ocean znika nam i pojawia się niespodziewanie. Droga robi się bardziej monotonna. Mijamy górujący nad zatoką San Simeon zamek Hearsta - ekscentrycznego miliardera, który wybudował sobie... No właśnie, co wybudował? Zamek czy rezydencje? Synkretyzm stylów, przepych i ekstrawagancja. Teraz za kilka dolarów można zrobić nawet całodniowy tour po tym miejscu. Ale to może innym razem. Samotna skała w Moro Bay zostaje daleko za nami. Jak zwykle jest wietrznie. Ciekawe czy są tam spokojne dni? W tym miejscu droga odbija w kontynent i stalowe spokojne morze ucieka nam na jakiś czas.

Zatrzymujemy się na krótki spacer w San Luis Obispo. Jesteśmy głodni. Przechodząc przez jedną z 21 misji frańciszkańskich zaczepia nas kobieta, oferując... Co za niespodzianka! Jedzenie! Pozostało jej dużo kanapek z przyjęcia, które właśnie się skończyło. To się nazywa być we właściwym miejscu o właściwym czasie:)))

Mieścina bardzo przyjemna, rzeczka w małym kanionie przecinająca miasto, mostki i pierwszy na świecie Motel. Obecnie to ruina i aż dziwne, że nikt tego nie chce zagospodarować. Pozostały odcinek aż do Santa Barbara jest trochę nudny. Przejechałem tędy dziesiątki razy (lubię zbaczać do Solvang, ale tym razem sobie podarowaliśmy). 1 przechodzi 101 i mkniemy dalej zero-jedynkową autostradą.

Przepiękną Santa Barbara opisałem dwa posty poniżej, więc nie będę się produkował. Generalnie cudo! Inna bajka, moim zdaniem palmę pierwszeństwa w “elitarności” i “bogactwie” powinno się odebrać Beverly Hills na rzecz tego miasta.

Ze 101 na 1. I znowu ocean. Słońce powoli się chowa. Wita nas czerwony horyzont i stal oceanu. Docieramy do Malibu. Wielu osobą kojarzy się z egzotyką, palmami i białym piaskiem. Nic bardziej mylącego. Piasek jest, ale nie biały. Palm nie ma i egzotyki tez nie. Owszem domki, rezydencje i “pałace” przyciągają wzrok. Marzy mi się ogromny przeszklony dom na palach z wielką werandą i widokiem na ocean. Tam takie widziałem. Nie jakieś super-hiper. Zwykle, drewniane lekko podniszczone. Malibu jest zdecydowani przereklamowane i muszę poszukać źródła tego mitu. Chyba, że jest jakieś inne Malibu? 
Szukamy noclegu, z ciekawości zatrzymuję się w małym obskurnym moteliku, zwykła ciekawość. Pytam ile? Wychodzę. 89$ tyle wytargowałem ze 129$. - To jest Malibu - mówi właściciel. OK dla mnie to oznacza, żeby tutaj NIE nocować! Następne snobistyczne miasteczko jadące na “nazwie”. W planie był kemping, zaliczamy jeden po drugim wzdłuż plaż. Wspaniałe widoki. Ale niestety, pech chciał i trafiliśmy na Spring Break, przerwę w nauce u dzieciaków. Wszystko zajęte! Wszystko! Plan awaryjny - szukamy noclegu w LA, Brrr. Miejsc pod namiot tam jak na lekarstwo. Pozostaje magiczna książeczka z kuponami i lokalizacjami tanich hoteli RoomSaver itp (prawie na każdej stacji benzynowej). I tego się obawiałem. Oczywiście, najtańsze gdzie ? W Anaheim! Jest już późno. Do przejechania prawie całe wielkie miasto. Korek. Korek. Korek. Korek. Ucieczka na boczną drogę. Korek. Wracamy na freeway. Korek. Hm… Dlaczego ludzie parkują samochody na autostradach ? Jest tyle innych parkingów. Korek. Jest późno, prawie dwunasta w nocy. Korek. Udało się! Jesteśmy u celu. 
Gość stał się wielkim wielbicielem Subway, więc jeszcze mały kurs po kanapki i piwko. Pora na sen. Miało być pod namiotem przy ognisku, a skończyliśmy w “fabryce” Anaheim koło Disneylandu. Tak bywa.

Rano śniadanko w Dennys. Cel ambitny i dużo do zobaczenia. Ruszamy. Korek. Po godzinie. Korek. Wszyscy mieszkańcy Los Angeles dowiedzieli się, że przyjechaliśmy i postanowili w niedzielę wyjechać na ulicę żeby nam podokuczać. Znają z mediów moją opinię o tym mieście, tak więc się mszczą. Korek. Uciekam w objazdy. Jest lepiej, ale co chwila światła. Docieramy do San Pedro i chwila relaksu.

Spacer i Słynny Korea Friendship Bell, czyli podarunek Korei w postaci dzwonu na wzniesieniu z widokiem na ocean. Opisałem to wcześniej. Boję się. Trzeba się jakoś przebić do Santa Monica. Chciałem pokazać plaże, molo i Venice Beach oraz początek słynnej Route 66. Nie udało się. Gość oaza spokoju nie wytrzymał. On też już nie lubi Los Angeles. Korek.

Jedziemy do Beverly Hills. Objazd. Korek. Jakimś cudem wbijamy się na Rodeo Drive, gdzie znajdują się markowe sklepy znanych projektantów mody (sorry ale to nie moja bajka, więc się nie rozpisuje. Gwiazdy i gwiazdki tez mnie nie interesują). Przy nas zatrzymuje się nowy biały mercedes, a za kierownicą Sophia Loren! Hm... Rozumiem, że na Rodeo Drive, ale pchać się w takie zatłoczone miejsce? I to samej? Myślałem, że gwiazdy tego pokroju nie chadzają na zakupy. W końcu to zakupy chadzają do niej. 
Rundka po Beverly Hills. Uwielbiam te wysokie palmy wzdłuż drogi.

Inna sprawa, że uwielbiam wszelkiego rodzaju palmy :) Ruch staje się bardziej znośmy. Docieramy do Hollywood Blv. Parkujemy w centrum handlowym H&H. Spacer po “słynnej” Alei Gwiazd miał zająć trochę czasu. Gość po dziesięciu minutach chce już uciekać. Zmuszam do rundki. Jedno wielkie rozczarowanie. Ja to wiem, ale każdy musi się na własnej skórze przekonać. Kicz, syf, wszechobecna komercja i co krok sklepiki z pamiątkami. Jednorazowe koszuli za 2$ z napisem I Love LA! Za co? Tabuny turystów pstrykających zdjęcia gwiazd na chodnikach. A to ciągnie się i ciągnie. Jeśli szukamy konkretnej osoby/gwiazdy warto zaopatrzyć się w mapkę z rozpiską.

Gość chce już uciekać z LA. Zmuszam go do pojechania w pobliże znaku Hollywood. Jedziemy krętymi uliczkami Hollywoodland, wbijamy się na utwardzaną drogę i po chwili parkujemy. Krótki spacerek i mamy słynny znak, symbol miasta. To chyba jedno z najlepszych miejsc widokowych (zakaz zbliżania się do literek pod karą grzywny). Chcę jechać jeszcze do Griffith Park, ale gość zdecydowanie odmawia.

Ustawiam kurs na Kingman w Arizonie. Korek. Turlamy się w stronę zachodu. Korek. Opuszczamy aglomerację, zlepek miasteczek tworzących Los Angeles. Ulga. A ja wiem, że będę musiał tu przyjechać jeszcze niejeden raz! Jedziemy. Mijamy góry, lasy i pustynie. Co jakiś czas jedziemy Route 66. Co jakiś czas zmieniamy się za kierownicą. Otwieram swoją książkę z lokalizacjami kempingów. Jest sporo. Tylko my jesteśmy już tak zmęczeni, że wygrywa opcja motelowa.

A zresztą jak porównujemy ceny, to wychodzi na to samo! Nie ma sezonu, wiec hotelarze dają dobre ceny. Połowa marca a pogoda super. Słońce i ciepło. Tylko ranki chłodne w tej części kraju. Pobudka wcześnie rano. Trzeba dotrzeć do Gran Canyon South Rim. Limity prędkości w Arizonie są dla ludzi. 75 mph! Czyli bezpieczne +10 i mamy 85$ bez szaleństwa. Szkoda ryzyka i kasy. Mijają nas wozy, które potem my mijamy stojące na poboczach w asyście Highway Patrol. A tutejsze misiaczki mają tutaj jeszcze samochody z suszarkami na wysięgnikach i trzeba uważać. Zresztą amerykanie nie szaleją, więc jazda jest bardzo przyjemna. Tylko co jakiś czas truck-owiec bez wyobraźni stara się wyprzedzać drugą ciężarówkę. I tak “razem mkną” 40-50 mph dwoma pasami blokując ruch. Robię zjazd w Seligman na trasie Route 66.

Dużo pamiątek, dużo turystów. Wszędzie cyferki 66 i stare samochody.

Przed południem (strasznie marudziliśmy po drodze) zatrzymujemy się przed bramkami wjazdowymi do Parku. Pogoda jak “żyleta”. Pierwszy stop robię przy Mothers Point. Ten punkt widokowy to pierwsze miejsce, w którym turyście zapiera dech w piersiach. Widok ogromu Wielkiego Kanionu Kolorado jest zabójczy! Właściwie do ostatniej chwili nic nie widać. Drzewa tworzą swego rodzaju kurtynę, szczelnie zasłaniającą widowisko jakie nas czeka. To lubię. Chwila ciszy, napięcie i kurtyna w górę! Wielkie góry widać z daleka i zanim człowiek dojedzie do podnóża zdąży się oswoić z obrazami. Tutaj jest inaczej, tu góry “wznoszą” się w głąb ziemi.


Jeszcze do niedawna w Mothers Point był malutki parking i ludzie często parkowali na poboczach. Władze parku postanowiły coś z tym zrobić i efekty mamy juz widoczne. Gruntownie przebudowano drogę i przygotowano ogromne miejsca parkingowe. Już nie jest tak kameralnie. Hurtownia. Tłok jak w supermarkecie. Aż dziwie się, że nikt nie spadł w przepaść. Następny punkt to wioska. Zostawiamy samochód na parkingu i przesiadamy się w autobusy, które rozwożą nas po punktach widokowych. Jest marzec i jest jeszcze dużo śniegu, ale pogoda w dzień powyżej 20 C. W nocy spada poniżej zera. Juz tyle razy pisałem o Grand Canyon, że tym razem sobie daruję.

Nie umiem złapać dystansu do tego miejsca, za dużo razy widziałem. Chyba się opatrzył. Zbyt wielki, nienamacalny, monotonny, ale dalej urzeka... Tylko już nie mnie. 
Chyba pora zejść szlakiem w głąb. Może mi czymś zaimponuje. W palnie mam wodospady i brght angle trail. Naoglądaliśmy się i pora wracać. Zatrzymujemy się jeszcze w punkcie Desert View. Ostatnie fotki Kanionu. Na wschód i potem na północ. Droga wiedzie przez tereny rezerwatów Indian. Mijamy ich skulonych i milczących. Siedzą na krzesełkach, sprzedają ozdoby i inne drobiazgi. Nie ma już tych dumnych i bitnych dzikich Apaczów czy Navajo. Już dawno temu się poddali. Żyją w trailer homes, czyli odpowiednikach barakowozów, co bogatsi mają domy, ale wyglądające jak rudery. Wszędzie wraki samochodów. A tak niedaleko w Grand Canyon West Rim ich współplemieńcy radzą sobie świetnie. Zdzierają potworną kasę z bladych twarzy przy zwiedzaniu Skywalk :). To ja się pytam, gdzie są ci Indianie ? :) Byłem u Lakotów, Czejenów, Navajo, Apaczów i w Taos. Okazuje się, że utknęli w świecie “pomiędzy”. Nie nadążają za cywilizacją. Pytanie czy powinni? Wolałbym nie, ale ekonomia weryfikuje wszystko dość szybko. Nie da się. Złoszczą mnie kasyna budowane w rezerwatach.

Rząd pozwolił na autonomię w granicach, ale szkoda, że ktoś im szepce do ucha, że w ten sposób można coś osiągnąć. Owszem, materialnie pewnie tak (choć obawiam się, że nie tyle, ile ci co w to inwestują). Marzy mi się wizyta w prawdziwej wiosce Indian. Nocleg w Tipi i mięso bizonów - niespełnione marzenia z dzieciństwa. To stara fascynacja książkami Szklarskiego i innych . Jednak NIE Karola Maya! Nawet jako dziecko uważałem je za infantylne!
 Jedziemy dalej, a nikt nie pędzi na koniach żeby nas oskalpować. Mnie się nie da! Hehehe. Nudy. Jazda w nocy przez takie tereny to świętokradztwo. Umykają nam wspaniałe krajobrazy na trasie do Page. Tam też są kempingi, ale lenistwo i zmęczenie powoli wygrywa, a ceny moteli podobne. Zimno w nocy. Małe miasteczko i okolice pełne atrakcji. Chętnie bym tutaj przyjechał na tydzień. Lake Powell z widokami na pocztówki, niestety dostępne głównie z łodzi. Brak czasu.

Jedziemy do Horseshoe Band. Opisywałem to miejsce wielokrotnie. Ale opiszę w skrócie - szczęka opada i się turla!!! Kolorado zawija się w tym miejscu niczym wąż, a widoki z krawędzi ZATYKAJĄ. To atrakcja z serii “nic nie zobaczysz dopóki nie podejdziesz do krawędzi”. Dla ludzi z lękiem wysokości miejsce to może przyprawić o zawał.

Tym razem odpuszczamy sobie Antelope Canyon. Tutaj wspomniani przeze mnie wcześniej Indianie podnieśli mocno stawki za wyprawę, co nie powinno zniechęcać nikogo. Jednak w naszym wypadku chodziło o czas. Krótki przystanek na Glen Dam i w punkcie widokowym na jezioro Powell.

Byliśmy w Utah. To kraina z westernów, filmowe krajobrazy tylko zamiast konia my siedzieliśmy w metalowej puszce. Escalante zaskakuje, ma kilka ukrytych skarbów takich jak Kapadocja. Takie same grzybki (tylko nie zamieszkane), podobne krajobrazy a wszystko schowane przed nami - turystami. Kto wie, to znajdzie to miejsce. Kto nie wie, przejedzie obok. Cały czas rozpieszcza nas słońce. W drodze do Kanionu (skąd ta nazwa?) Bryce zatrzymujemy się w urokliwym Red Canyon.

Znowu kolor czerwieni i błękitnego nieba. Ogromny kontrast, a trzeba dodać do tego soczystą zieleń porastających drzew i mamy super mieszankę. Żadna osoba nie przejedzie obojętnie, a fotograf jest skazany na seryjny ostrzał z obiektywu. Uwaga! Przyda się duża karta pamięci! Ludzie oglądając to na zdjęciach zawsze pytają się, czy majstrowałem przy nich w Photoshopie. Nie, tak jest naprawdę! Obłędne kolory i kontrasty. Większość szlaków pozamykano ze względu na śnieg. Zalegający na poboczach dał nam przedsmak tego, co czekało nas później.

Bryce przywitał nas zaspami większymi ode mnie. Ale to końcówka zimy, więc strach miał tylko wielkie oczy.

Widoczność była rewelacyjna, a szlaki nawet gotowe na przyjęcie pierwszych chętnych. Zima dodaje uroku temu miejscu. Zakłada białe puchowe ubranka i czapeczki na armię piaskowych ludzików i krasnali.

To miejsce nazywam bajkowym. Uwielbiam ten park i jest tylko jedno bardziej magiczne miejsce w Nevadzie, które jest w stanie to przebić. Zaliczyliśmy wszystkie punkty widokowe i wróciliśmy na trasę. Szybki przejazd przez Zion, który mnie specjalnie nie urzeka i jedynie czego brakuje to miejsc do postoju i wyjścia na szlak.

Gość sugeruję żeby odpuścić sobie przejazd busem po zamkniętej dla zwykłych śmiertelników części. Latem warto spędzić tutaj nawet tydzień, ale dzisiaj uciekamy.
Mkniemy przez górzyste tereny Utah i Arizony. Raz pniemy się ciężko w kanionach, potem pędzimy ostro w dół. Zapada zmierzch kiedy wjeżdżamy w granicę parku stanowego Valley of Fire.

Pole kempingowe znajduje się na drugim końcu. Wita nas tabliczka FULL, a to oznacza jedno - wszystkie miejsca zajęte. Ale ja znam ten kemping i mam cichą nadzieję, że akurat pola na namioty są wolne, choćby jedno. Domyślam się, że głównie obozują tutaj rodziny w RV. I nie myliłem się. Wszystkie pola na namioty są wolne i nawet te w najbardziej bajkowych lokalizacjach. Uff. Rozbijamy namiot, księżyc świeci tak jasno, że nie potrzeba latarki! Niesamowite niebo, widać wszystkie gwiazdy. Milczymy długo wpatrzeni w konstelacje. Co chwila słychać odgłos otwieranej butelki piwa :). A potem rozmowy, refleksje i snucie planów. W takiej atmosferze nic się nie liczy. Tylko ta chwila, tylko to co nas otacza! Uwielbiam to miejsce - jest jakieś magiczne i chyba mnie uzależniło. Zawsze zrobię tak żeby tu przyjechać, nawet na chwilę. Pora spać. 
Problem. Chrapanie. Nie ma szans żebym przespał noc jak ktoś koło mnie chrapie. Mi też się zdarza, ale sporadycznie. W takich wypadkach śpię w samochodzie. Często wybierając jakiś model przed wyprawą sprawdzam jak rozkładają się siedzenia i czy da się spać. W tym wypadku było niezbyt dobrze, ale udało się wyrównać legowisko przy pomocy materaca i toreb z ubraniami. Uff! Wyspałem się!

Rano zwyczajowo wdrapałem się na pobliskie górki i delektowałem się widokami przy wschodzie słońca. Promienie otuliły jak laser dziwne formacje skalne nadając im kosmiczny kolor. Wyglądało tak, jakby natura dostała szkic, pustą kolorowankę i za zadanie miała wypełnić brakujące miejsca pastelowymi kolorami każdego ranka, a przy przy zachodzie słońca miała je ścierać. Pół dnia jeździliśmy i chodziliśmy po szlakach. Nie ma sensu opisywać tego miejsca. Nie znam takich słów, które mogłyby opisać takie cuda! Zdjęcia? Już trochę lepiej. Oczy? Te działają jak skaner komputerowy. W ciągu ułamków sekund przetwarzają miliony kolorów!

Kawa, wanilia, pomarańcz, czerwień, fiolet, pustynia, kanion i budyń. To moje pierwsze skojarzenia z tym miejscem! Hehehe. Smutek przy wyjeździe. Przed nami słynne Las Vegas.
 Spędziłem w zeszłym roku sporo czasu w tym miejscu i teraz czułem się tu jak w domu.

Vegas to miasto do którego miałem mieszane uczucia. Najpierw wrogie. Nie podobało mi się, za dużo komercji, plastikowe, kiczowate i nudne. Ale z czasem zacząłem na wszystko patrzeć inaczej. Zrozumiałem jak to działa i nie walczyłem z nim. Poddałem się i wygrałem! Spodobało mi się. Odkryłem ukryte uroki, miejsca i klimat. Teraz najbardziej interesował mnie nowo otwarty kompleks kasynowo-hotelowy Aria.

Nieprawdopodobnie wielki. Gigantyczne wieżowce przytłaczały. Szkoło i szkło. Stal i fontanny. Nawet maszyny do gry świetnie wkomponowane w nowoczesną architekturę i stylistykę wnętrz. No i tak pozaliczaliśmy wszystkie główne atrakcje. Fontanna Bellagio nam potańczyła, gondolierzy pośpiewali w kanałach Wenecji, a na koniec piękne Syreny powalczyły z piratami. Padliśmy. Ceny hoteli-kasyn już chyba niżej nie mogły zejść! Za noc 15$ ! Rano ucieczka, wstaliśmy tak żeby ominąć poranne korki na I-15. Wylot z miasta i już wjechaliśmy w pustynne klimaty. Pustka i tylko drzewka Jozuego przyglądały się nam z boku.

Dolina Śmierci. 
Brzmi groźnie, ale obecnie nic złego tam na nas nie czeka. Za dużo turystów, żeby zginąć niezauważonym. To mit sprzed stu lat, kiedy tędy przejechał jeden samochód na dzień lub przejechała jakaś karawana z Boraxem. Oczywiście, trafiają się ofiary. W zeszłym roku doczytałem się w gazetkach o dwóch nieszczęśnikach. Pierwszy przystanek to Zabriskie Point. Odnowili trochę, dodali tabliczki informacyjne. Powoli zaczęło robić się “ciepło” czyli poranne 30 C.

Przemknęliśmy jeszcze do Badwater, gdzie tłumy turystów zadeptywały pozostałości po słonym jeziorze. O Dolinie już wiele razy pisałem, więc też sobie daruję. Wyjechaliśmy na Lone Pine, gdzie wyszukałem ulubione miejsce, które upodobali sobie twórcy westernów.

Alabama Hills i piękne formacje skalne. Słynny łuk - portal przez który widać Mt Whitney, najwyższy szczyt w Kalifornii. Sierra Nevada pokryta była jeszcze śniegiem, więc dodawało to uroku. Opisze to w osobnym poście. Czas się skończył. Pora wracać. Kilka godzin monotonnej jazdy w dolinie Joaquin. Na wieczór wylądowaliśmy u Petera w Salinas. Ognisko przy piwku zakończyły naszą wyprawę. Było intensywnie. Enty raz... A mnie znowu ciągnie! Chce odkrywać kolejne niespodzianki, chcę poznawać tajemnice amerykańskiej natury. W moich krew krąży ciekawości, która potrzebuje natychmiastowej dostawy świeżych atrakcji! Kto chce to przeżyć razem ze mną?

Road Trip March 2010

środa, kwietnia 07, 2010

San Pedro

Czy ktoś słyszał o San Pedro w Kalifornii ? Ja przyznam nigdy :) Przez wiele lat traktowałem miasto Los Angeles jako jeden organizm, dopiero po latach uświadomiłem sobie, że jest to zlepek małych miejscowości pod wspólną nazwą. Dlatego często wpisując w GPS adres dziwiłem się, że trafiałem nie tam gdzie potrzebowałem. Zrozumiałem jak ważne jest podanie właściwej nazwy "miasta", nie wystarczy wpisać Main Street - Los Angeles, takich ulic jest wiele w San Pedro, Santa Monica czy El Secundo... a to są części wielkiej aglomeracji zwanej L.A. San Pedro znalazło się w granicach wielkiego Los Angeles w roku 1909 i spełnia rolę jednego z największych portów handlowych na zachodnim wybrzeżu.

Razem z Long Beach tworzą Port of Los Angeles, wręcz niewyobrażalny moloch portowy z niezliczoną ilością żurawi i kontenerów.Przeglądając zdjęcia w przewodnikach natrafiłem na całkiem egzotyczną budowlę - ogromny, odlany z brązu dzwon umieszczony pod dachem - pagodą w stylistyce Azjatyckiej. Już wiedziałem gdzie ruszyć i czego szukać. Za cel postawiłem sobie wynalezienie jak największej ilości "perełek" w tym nudnym i nieciekawym miejscu za jakie osobiście uważam LA.

Zaparkowałem samochód przy Los Angeles Maritime Museum (Muzeum Morskie Miasta Los Angeles), którego dwa piętra otwarte są dla zwiedzających. Na zewnątrz ustawiono fragment pokładu okrętu wojennego U.S.S. Los Angeles. Na wprost muzeum znajduję się pomnik upamiętniający Marynarzy Floty Handlowej z małą fontanną i rzeźbą marynarzy wspinających się po drabince. Zrobiłem mały spacer po Old Historic San Pedro, kameralne centrum miasteczka, niska zabudowa i ... czas, który zatrzymał się w tym miejscu.

Jest to inne, bardziej portowe Los Angeles jakie znamy. Na chodniku przy ulicy 6th znajdują się plakietki upamiętniające sławy sportu, skromniejsze wydanie Alei Sław na Hollywood Blvd. Co krok napotykamy małe kafejki i restauracje. Wszystko jest mało atrakcyjne wizualnie ale ma "swój klimat".

Wracam z powrotem przez muzeum i skręcam wzdłuż nabrzeża w stronę Port O'Call Village. Pozostałości po małej wiosce rybackiej. Obecnie zamienionej na restauracje i sklepy. Spory tłum ludzi i całkowicie zapełniony duży parking świadczą o atrakcyjności tutejszych lokali gastronomicznych serwujących głównie świerze owoce morza.

To miejsce można uznać za całkiem fotogeniczne. Nie ma zbytniej ingerencji w architekturę i mamy obraz tego miejsca jaki był tu przez dziesiątkami lat. Małe drewniane domi rybackie, ustawione ciasno, blisko siebie i palmy. Jest przyjemnie.

Pora szukać słynnego dzwonu. Wpisuję parametry w GPS i ... już. Słynny Korean Friendship Bell, podarunek od rządu Korei Południowej, znajduję się tak blisko, że szkoda jechać. Ale wygrał brak czasu i jadę. Droga pod górę przypomina jazdę po San Francisco, docieram do Lookout Point Park. Piękna kolorowa pagoda z dzwonem w środku znajduję się na szczycie wzgórza z którego rozciąga się wspaniały widok na ocean i okolicę. Na dole widać plaże i latarnie morską Point Fermin.

Od razu przypomniałem sobie jeden z moich ulubionych filmów "The Usual Suspects" z Kevinem Spacey, którego jedna ze scen nakręcona była w tym miejscu. Zresztą samo miasto San Pedro słynie z tego, że jest lubianą lokalizacją do filmów przez reżyserów z Hollywood. Lista produkcji filmowych kręconych tutaj jest imponująca!

San Pedro

poniedziałek, kwietnia 05, 2010

Santa Barbara

Zatoka Santa Barbara została odkryta już w roku 1542 ale swoją nazwę zawdzięcza hiszpańskiemu odkrywcy Sebastianowi Viscano, który 4 grudnia 1602 uhonorował to miejsce nadając jej imię świętej Barbary patronki górników.

W 1782 roku, Ojciec Junipero Serra spotkał się z gubernatorem Kalifornii Filipe de Neve w sprawie propozycji budowy Presidio (Garnizon Wojskowy) i Misji Katolickiej w tym miejscu w celu nawracania lokalnych indian Chumash.

Gubernator de Neve od dawna był przeciwnikiem misjonarzy franciszkańskich, których uważał za grupę posiadającą zbyt potężne wpływy na terenie Kalifornii. Rozpoczął budowę El Presidio ale nie zgodził się na powstanie Misji. Ojciec Serra próbował nakłonić gubernatora na zmianę zdania ale po zdecydowanej odmowie poddał się i wrócił do rodzinnej Misji w Carmel. Cztery lata później miejsce de Neve zastąpił nowy gubernator Pedro Fages, który udzielił franciszkanom pozwolenia na budowę misji. Niestety Ojciec Serra nigdy nie doczekał się spełnienia swego marzenia, zmarł zaledwie miesiąc później.

Misja Santa Barbara została założona 4 grudnia 1786 przez następcę ojca Serra, Fermina Francisco de Lasuen. 21 grudnia 1812 roku wielkie trzęsienie ziemi nawiedziło rejon Santa Barbara niszcząc zabudowania i uszkadzając Misję, której rekonstrukcja zajęła kilka lat.Santa Barbara rozwijała się prężnie w ciągu następnego stulecia, przechodząc spod panowania Hiszpanii w ręce Meksyku w 1822 roku, a następnie do Stanów Zjednoczonych w 1848 roku.

W 1850 roku, wraz z odkryciem złota w Kalifornii, liczba ludność wzrosła prawie do 100.000 osób. Zakończenie Wojny Secesyjnej w 1864 roku przyciągnęło w te rejony więcej osadników i w krótkim czasie Wiktoriańskie domki zaczęły dominować nad hiszpańskimi kolonialnymi budynkami.

Rolnictwo i hodowla bydła pozostała ważnym elementem lokalnej gospodarki, choć z czasem nacisk przeniesiono z hodowli na przemysł żeglugowy. Port Santa Barbara rozrastał się bardzo szybko, coraz więcej osób i towarów napływało ze wschodniego wybrzeża.Miasto Santa Barbara zostało nawiedzone przez kolejne ogromne trzęsienie ziemi w 1925 roku, które zniszczyło większość domów wiktoriańskich ale pozostawiło w dobrym stanie hiszpańskie budowle kolonialne.

Od tego momentu mieszkańcy zaczęli polegać tylko na budynkach rodzimej konstrukcji unikając drewnianych Wiktoriańskich domków (zarówno hiszpańska jak i meksykańska technologia budowy domów lepiej sprawdziła się na terenach podatnych na ruchy sejsmiczne). Jest to widoczne do dzisiaj, piękne białe budynki z czerwoną dachówką "zdobią" miasto i przyciągają rzesze turystów. Santa Barbara przeszła kilka surowych zarządzeń mających na celu utrzymanie miasta w stylu Kolonialnym, dlatego nie ma w mieście billboardów i znaków handlowych i reklamowych z dużych liter górujących nad domami.

Przy głównej ulicy miasta State Street skupiły się restauracje, puby, kluby nocne, centra handlowe (dobrze ukryte i wkomponowane w otoczenie Paseo Nuevo), księgarnie i butiki.

Nieliczne oryginalne budowle składają się na kompleks Presidio de Santa Barbara, w którego skład wchodzą malutkie koszary El Curatel, najstarszy budynek w mieście (dwie izby z cegły Adobe otwarte dla zwiedzających). Po drugiej stronie zwiedzać można Presidio z kościołem i cały zapleczem administracyjnym i wojskowym.

Jedną z ciekawszych atrakcji jest zbudowana w kolonialnym stylu w 1929 roku siedziba lokalnego sądu. Uwagę na pewno przyciągają wykończenia z tunezyjskich kafelków, kute z żelaza ozdoby i piękne Murale (malowidła naścienne). Koniecznie trzeba wjechać na wieże zegarową skąd podziwiać można panoramę miasta.

Na wzgórzu nad miastem wznosi się jedna z najładniejszych Misji franciszkańskich - Misja Santa Barbara. Budowla urzeka, jedynie rzędy samochodów zaparkowane przed fasadą psują krajobraz. Dlatego warto uciec do ogrodów na dziedzińcu i przenieść się w czasie spacerując po zakamarkach misji.

Dla spragnionych odpoczynku dostępne są plaże i pokaźnych rozmiarów drewniana promenada Stearns Wharf wybudowana w 1872 roku, która po ogromnym pożarze została odnowiona (na koniec molo można dojechać samochodem ;).

Zdecydowanie jest to miasto, którego nie można pominąć na trasie z San Francisco do Los Angeles.



Santa Barbara