czwartek, stycznia 28, 2010

Cabrillo National Monument

Na południowym krańcu górzystego i porośniętego bujną zielenią półwyspu Point Loma znajduje się Cabrillo National Monument. Wjazd na teren Narodowego Pomnika jest odpłatny (warto mieć Annuall Pass na Parki Narodowe) i kończy się na parkingu przed Visitor Center, skąd wiedzie krótki szlak do dużego pomnika, który upamiętnia lądowanie hiszpańskiego odkrywcy Juana Rodrigueza Cabrillo w okolicach San Diego, który jako pierwszy Europejczyk 28 września 1554 dotarł do zachodnich wybrzeży obecnych Stanów Zjednoczonych. Centrum informacji oferuje projekcje filmowe, duży sklep z pamiątkami i wspaniałe widoki na zatokę. Trochę dłuższy szlak prowadzi do Starej Latarni Morskiej ( The Old Point Loma Lighthouse ) i na zachodnie punkty widokowe na Ocean gdzie w okresie od listopada do marca można obserwować wędrówki wielorybów.

Juan Rodríguez Cabrillo - Portugalczyk w służbie hiszpańskiej - niestety niewiele wiemy o pierwszych latach jego życia. Pierwsze informacje o nim pojawiają się w roku 1519 podczas podboju Meksyku i Gwatemali przez słynnego konkwistadora Hernana Cortesa. Cabrillo walczył tam jako kapitan kuszników w walkach z Aztekami. Po wygranych bitwach Cabrillo dołączył do hiszpańskich ekspedycji wojskowych w dzisiejszym południowym Meksyku, Gwatemali, San Salvador, aż ostatecznie osiadł w Gwatemali.W połowie 1530 roku Cabrillo dał się poznać jako czołowy obywatel miasta Santiago w Gwatemali. W 1532 roku odbył podróż do Hiszpanii, gdzie poznał i poślubił Beatriz Sanchez de Ortega. Cabrillo wrócił z nią do Gwatemali, tam urodziło mu się dwóch synów. W 1540 roku trzęsienie ziemi zniszczyło miasto Santiago. Raport o zniszczeniach wyrządzonych przez trzęsienie ziemi napisany przez Cabrillo skierowany do korony hiszpańskiej to pierwszy znany przekaz świeckiego dziennikarstwa napisany w Nowym Świecie.Cabrillo importował i eksportował, towary handlując między Gwatemalą, Hiszpanią i innymi częściami Nowego Świata. Hiszpania zaczęła rozglądać się na północ, z zamiarem powiększenia swojego imperium. W 1542 roku, Cabrillo poprowadził pierwszą wyprawę europejską - aby zbadać zachodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych. Z wcześniejszych wyników wypraw - Francisco Ulloa, Hernando de Alarcón i Domingo del Castillo, wiadomo już było, że Kalifornia nie jest wyspą.

Cabrillo dostał zlecenie od Pedro de Alvarado - gubernatora Gwatemali, na rejs wzdłuż wybrzeża Kalifornii pod banderą Hiszpanii. Cabrillo miał nadzieję na znalezienie bajecznie bogatych miast znanych jako Cibola, wierzył, że gdzieś są na wybrzeżu Pacyfiku poza Nową Hiszpanią, oraz - że znajdzie drogi łączące północny Pacyfik z z północnym Atlantykiem - nieistniejące "Straits of Anian".Wyprawa Cabrillo rozpoczęła się w porcie Navidad, w pobliżu współczesnej Manzanillo, w dniu 24 czerwca 1542 roku. Cabrillo towarzyszyły załogi żeglarzy, żołnierzy, Indian, czarni niewolnicy, kupcy, kapłani oraz żywy inwentarz na dwa lata. Portugalczyk dopłynął 28 września 1542 do jak to nazwał "bardzo dobrze zabezpieczonego portu", który znany jest obecnie jako zatoka San Diego, nazwał go "San Miguel" (potem przemianowane na San DIego). Sześć dni później wyjechał z zatoki San Diego w rejs na północ dalej odkrywać nieznane wybrzeża Kalifornii. Jego wyprawy pomogły Hiszpanii kontynuować kolonizację i ekspansję hiszpańskiego imperium. Cabrillo odwiedził wiele wysp wzdłuż wybrzeża - Santa Cruz, Catalina i San Clemente, a mógł popłynąć nawet dalej na północ do Oregonu.

Do San Pedro dotarł w dniu 6 października, do Santa Monica 9 października, do San Buenaventura 10-tego. W Santa Barbara zawitał 13 października. W dniu 17 października z powodu niekorzystnych wiatrów Cabrillo zawrócił się i ukrył się na wyspie San Miguel. Nie popłynął dalej poza Santa Maria - aż do 11 listopada. Korzystając ze sprzyjających wiatrów dotarł do "Sierra de San Martin" - przylądka San Martin i Santa Lucia Mountains w południowym Hrabstwie Monterey. Burza i silny sztorm rozdzieliły dwa statki należące do wyprawy Cabrillo. Zdołały się połączyć ponownie 15 litopada, prawdopodobnie w pobliżu Ano Nuevo północ od Santa Cruz. Następnego dnia uczestnicy wyprawy dotarli na południe, odkrywając "Bahia de los Pinos" i "Cabo de Pinos. Są to najprawdopodobniej dzisiejsze Monterey Bay i Point Pinos. Cabrillo -18 listopada skręcił na południe, mijając ośnieżone góry (Santa Lucias), a 23 listopada wrócił do przystani w San Miguel Island, gdzie pozostał przez prawie trzy miesiące.
Juan Rodríguez Cabrillo zmarł 3 stycznia 1543 roku na San Miguel Island, a został pochowany na prawdopodobnie na Catalina Island. Zmarł w wyniku komplikacji złamanej od upadku nogi podczas krótkiej potyczki z tubylcami. Wyprawa w dniu 18 lutego 1543 roku już pod dowództwem Bartolomé Ferrelo, zawróciła na północ korzystając ze sprzyjających wiatrów dotarła 1 marca w okolice Cape Mendocino, natomiast 5 marca powrócili do San Miguel Island. Stamtąd wyprawa zwróciła na południe i przybyła do Navidad w dniu 14 kwietnia 1543 roku.
Cabrillo National Monument

San Diego

Wyprawa do San Diego do końca stała pod znakiem zapytania, kilka spraw zawodowych do końca było niejasnych. Ruszyłem na południe w stronę LA w godzinach przedpołudniowych, miałem być wieczorem w Huntington Beach. Wybrałem dla odmiany autostradę 101 - trochę dłużej niż międzystanowa numer 5 ale zbyt często jeździłem tym szlakiem i potrzebowałem urozmaicenia a czasu było dużo. Przyznam, że chyba przeproszę się ze sto jedynką :) było przyjemnie, bez korków i całkiem szybko przebyłem cały odcinek. W okolicach Ventura zaczęło się robić tłoczno na drodze. Widoki te same co zawsze, trasa znana prawie na pamięć ale mimo wszystko przyjemnie. Obawiałem się tylko przejazdu przez Los Angeles (jak zwykle ciary przechodziły po plecach na myśl o staniu w kilometrowych korkach). I jakżeby inaczej :) Człowiek nadrabia prędkością na autostradach, żeby zaparkować samochód na największym parkingu Kalifornii zwanym Los Angeles. Miasto moloch i przedarcie się do Orange County to masakra w godzinach szczytu. Ale staram się o tym nie pamiętać. W Huntington Beach inaczej zwanym Surf City wylądowałem przed 8 wieczorem. Miejsce do spania miałem zapewnione - poznałem przez internet małżeństwo Polaków mieszkające, nie znając mnie wcześniej osobiście zgodzili się mnie przenocować ZA CO BARDZO DZIĘKUJĘ :). Losy naszych rodaków bywają przedziwne i moi gospodarze okazali się bardzo ciepłymi i przyjaznymi ludźmi. Spędziłem bardzo miło czas w domowej atmosferze. Rano musiałem kontynuować jazdę w stronę San Diego. Odległość niewielka i spokojnie wybrałem drogę przy Oceanie.

Podziwiałem mijane Newport Beach, Dana Point i zatrzymałem się w Laguna Beach. I doznałem zachwytu tym miejscem ! A ja jestem typem człowieka, który często pod wpływem chwili dokonuje wyborów bez specjalnego zastanawiania się :) trochę na wariata ale co tam... Naprawdę jestem zauroczony tym kameralnym miejscem, domki na wzgórzach, uliczki z małymi sklepikami i piękna plaża... Jeśli będzie okazja to chyba się tutaj przeniosę (w planie jest też San Diego). Pacific Coastal Highway w pewnym momencie przechodzi w Autostradę numer 5 co oddaliło mnie lekko od Oceanu, nie przepadam (jeśli się nie spieszę) na jazdą zatłoczonymi drogami gdzie podziwiać można tylko samochody przed sobą lub płoty wyciszające hałas. Po ostatnich wizytach zapamiętałem sobie zjazd do Centrum Informacji Turystycznej, zawsze lubię zbierać darmowe mapki i lokalne przewodniki z zaznaczonymi atrakcjami. Zaopatrzony w stertę kolorowych pisemek i mapek ruszyłem na lotnisko w San Diego odebrać pozostałym członków wyprawy. Lotnisko położone jest prawie w centrum miasta i jadąc samochodem nawet specjalnie tego nie widać do momentu kiedy nad głową pojawi się ogromny lądujący samolot co robi niesamowite wrażenie. W tym malutkim porcie lotniczym nie ma się jak zgubić a parkingi są proste i całkiem tanie. Zebrawszy załogę ruszyliśmy na zwiedzanie coby nie marnować dnia. Miasto znam bardzo dobrze z poprzednich wizyt więc nie będę opisywać podstawowych atrakcji (poprzednie posty).

Na pierwszy ogień poszło Stare Miasto - San Diego Old Town. Miejsce jest bardzo urokliwe i ma meksykański klimat a dla osób z innych stanów lub krajów to egzotyka, gdzie nie trzeba wybierać się do sąsiada za południową granicę, żeby doświadczyć tamtejszych uroków. Stare Miasto jest położone blisko lotniska wiec dotarcie zajęło kilka minut. Wstęp jest darmowy i jedynie ceglane murki z napisem Old Town informują nas, że znaleźliśmy się w miejscu gdzie w roku 1769 pierwsi hiszpańscy osadnicy wybudowali fort i misję.

Miasteczko odtworzone jest w doskonałym stanie, budynki z cegły Adobe przyozdobione kaktusami mieszają się z drewnianymi domami w stylu znanym z westernów. Na każdym kroku czekają nas sklepy z pamiątkami i restauracje zrobione w meksykańskim stylu. Bardzo urokliwe miejsce. Okolice Old Town to skupisko małych muzeów i polecanych przez przewodniki restauracji zrobionych pod turystów. Powoli wróciliśmy do samochodu i ruszyliśmy do następnego punktu zaplanowanego na ten dzień czyli do Balboa Park.

Park zachwyca bujną roślinnością, okazami drzew, ogrodami, promenadami wyznaczonymi tylko dla ruchu pieszego i hiszpańskimi budowlami w stylu kolonialnym. Szczególnie wyróżnia się San Diego Museum of Man z górująca nad parkiem przepiękną wieża wygrywającą melodie. Wzdłuż głównej ulicy El Prado znajduję się jedno z największych skupisk muzeów w Ameryce, więc spokojnie można tutaj spędzić cały dzień. Jedną z głównych atrakcji miasta jest pobliskie San Diego Zoo ale to sobie darowaliśmy. Zachód słońca zastał nas przy ogromnej fontannie na końcu El Prado, pora była wracać i zgłosić się do naszego hosta na noc. Tu mała dygresja. Jako członek społeczności Couchsurferów czyli osób oferujących noclegi w swoich domach na całym świecie, wysłałem kilka zapytań do ludzi mieszkających w San Diego, odzew był natychmiastowy i pozostało tylko wybrać odpowiednią osobę :). Tym razem trafiliśmy do dzielnicy Hillcrest i spędziliśmy dwa dni u bardzo miłego gościa byłego żołnierza Marines. Bardzo przyjemna dzielnica, dużo kawiarni, galerii i sklepików. Miejsce to wybrali sobie do życia (jak Castro w SF) geje, więc dzielnica jest spokojna i zadbana. Rano zebraliśmy się bez pośpiechu i wyruszyliśmy realizować plan dnia.

Najpierw pojechaliśmy na Mt. Soledad, wzgórze z 360° widokiem na miasto. Na szczycie wznosi się wielki krzyż otoczony pamiątkowymi tabliczkami poległych na wszystkich wojnach żołnierzy amerykańskich. Widok niesamowity i przy dobrej widoczności całkiem dobrze widać centrum miasta. Skoro byliśmy w dzielnicy La Jolla słynnej z surferów i wielkich fal to wypadało podjechać do przepięknej promenady ciągnącej się przy oceanie.

W tym dniu fale były ogromne i nie było zbyt dużo śmiałków na deskach. Piękna sceneria, sporo fok i pelikanów a wszystko to przykryte lekką mgiełką (mist) z roztrzaskujących się o klify fal. Pozostało nam pojechać uliczkami i trzymaliśmy się Oceanu.

Zatrzymywaliśmy się na pobliskich plażach Pacific Beach i Mission Beach. Podoba mi się klimat tego miasta, jest tak jak sobie wyobrażałem Kalifornię, zupełnie inaczej niż San Francisco i okolice. Tutaj przynajmniej można się kąpać prawie przez cały rok a temperatury są idealne dla mnie czyli upały nawet w styczniu :).

W drodze powrotnej do centrum zatrzymaliśmy się jeszcze na jednym z najlepszych punktów widokowych na Downtown i zacumowane przy nabrzeżu statki. Harbour Island Dr oferuje spektakularne widoki w dzień i w nocy. Każdy fotograf doceni to miejsce. Teraz przyszła pora na Point Loma i Cabrillo National Monument z panoramą całej zatoki a przy dobrej pogodzie widać Meksyk (opis tego miejsca w następnym poście).

San Diego to jedna wielka baza Marynarki Wojennej, więc przez cały czas pobytu towarzyszył nam huk przelatujących myśliwców i śmigłowców. Dla maniaka militariów (to ja :) to istny raj. Przegląd całego współczesnego uzbrojenia na żywo.

Zacumowany przy Navy Pier ogromny Lotniskowiec USS Midway to istna perełka i punkt obowiązkowy nawet dla osób niezaintersowanych wojskiem. Przejazd mostem Coronado Bridge na wyspę Coronado to nielada frajda. Część wyspy zajmuję baza wojskowa a reszta to drogie rezydencje i hotele.

Najsłynniejszy to Del Coronado, masywny budynek z wieżyczkami w stylu wiktoriańskim a kinomani pamiętają to miejsce z filmu "Pół żartem, pół serio". Na przyległej do hotelu plaży Coronado Beach spędziliśmy ostatnie chwile dnia i doczekaliśmy się jednego z najładniejszych zachodów słońca jakie widziałem!

Potem podjechaliśmy na przeciwną stronę wyspy żeby podziwiać panoramę San Diego z innej perspektywy. Potem pozostał spacer po ścisłym centrum i słynnym Gaslamp District gdzie mieszczą się wszystkie imprezownie miasta. Bardzo przyjemne miejsce i wszystko to można zwiedzić bez samochodu.

Tak więc na San Diego żeby dobrze poznać nie wystarczy jeden czy dwa dni - potrzeba minimum tydzień lub... przeprowadzka o czym bardzo intensywnie myślę. Rano czekał nas spory kawał drogi do pokonania wiec wróciliśmy do naszego gospodarza na noc. San Diego pozostaje na długo w pamięci, jest inne niż reszta miast Kalifornii...
San Diego 2010

środa, stycznia 27, 2010

Valley of Fire Expedition

Jak spędzić miło Sylwester i Nowy Rok? Na pewno w miłym miejscu :) Propozycja odwiedzenia mojego ulubionego Parku w USA jakim jest Valley of Fire w Newadzie została przyjęta jednomyślnie. Pozostało przedostać się z San Francisco do Las Vegas jak najszybciej. Wyruszyliśmy późnym popołudniem a właściwie pod wieczór i dotarliśmy na miejsce dobrze po 2 nad ranem. Na szczęście nasz znajomy, który przemierzał w tym samym czasie południowe części Kalifornii postanowił spędzić z nami pozostałe dni i zatrzymał się na noc w Boulder City a my skorzystaliśmy z jego gościnności i upchaliśmy się w małym pokoju w 5 osób. Rano słonce mocno świeciło i pogoda dopisała, jak na koniec grudnia było upalnie. Na początek padło na Zaporę Hoovera, która znajdowała się "za rogiem".

Jak dla mnie nie jest to żadna atrakcja, tyle ton betonu jakoś mnie nie urzeka. Dość ospale snuliśmy się po tamie oglądając całą konstrukcję dającą energie potrzebną na oświetlenie całego Las Vegas. Budowa mostu, który odciąży zaporę od ruchu kołowego, posuwa się w całkiem dużym tempie. Widok Hoover Dam z wysokości mostu będzie robił piekielne wrażenie. Zebraliśmy się w drogę do Vegas, a nie było daleko i specjalnie korków więc dotarliśmy szybko. Zaparkowaliśmy w New York Casino i poszliśmy posnuć się po Stripie i Kasynach. Ludzie powoli wprawiali się w nastrój sylwestrowy a służby miejskie przygotowywały całą ulice na przyjęcie tysięcy ludzi. Wieczorkiem wróciliśmy do wcześniej zarezerwowanego Hotelu żeby się trochę zregenerować przed nocą. Znowu ciasno... ale daliśmy radę.

Jakoś po 22 wyszliśmy "w miasto". Większość ulic prowadzących do Stripa była zamknięta dla ruchu samochodowego i było całkiem przyjemnie maszerować środkiem drogi. Niemiła niespodzianka czekała nas na miejscu. Władze miasta postanowiły postawić barierki na biegnące przez środek Las Vegas Blvd i tak naprawdę dla pieszych pozostało troszkę więcej niż... chodnik. Policja reagowała szybko i zabierała szklane butelki! Pozostało przelewać napoje do kubeczków... Jakoś nie czułem nastroju. Pomysł miałem żeby dotrzeć na Fremont Experience gdzie zawsze jest ciekawa zabawa ale niestety nie udało się przedrzeć przez dziki tłum. Chwilami mało brakowało żeby powstała panika i tłum stratował się nawzajem. Utknąłem na kilkanaście minut w kleszczach ludzkiej nawałnicy. Nie mogłem się ruszać. Przyszła pora na godzinę 12 i fajerwerki.

Zgubiliśmy się i niestety w kulminacyjnym momencie, każdy cieszył się nowym rokiem ściśnięty w tłumie. Jeden z gorszych Sylwestrów w życiu... bywa. Jakoś szybko udało się nam znaleźć i wydostać z pułapki. Ulga niesamowita. Napoje, które wypiliśmy okazały się całkiem mocne i zaczęły dawać o sobie znać. Pozostało przedostać się do Hotelu. Małe utarczki z kierowcą taxi, który zrobił rundkę po mieście próbując nas naciągnąć. Rano ciężki kac i wyjazd do Doliny Ognia. Po niecałych 40 minutach jazdy I-15 byliśmy na miejscu.
Opisywałem już wcześnie to miejsce więc ograniczę się do kilku drobiazgów. Dolina jest nieprawdopodobnie magiczna, kolory i formacje skalne zapierają dech w piersiach. Po kilku metrach po przekroczeniu wjazdu zatrzymaliśmy się na wspinaczkę po skałach. Wdrapywanie jest bardzo łatwe a faktura skał jest do tego przygotowana i trzyma nas jak Spidermana :). Zajechaliśmy potem na kemping zarezerwować sobie miejsce, okazało się, że nie było z tym problemu. Wyszukaliśmy sobie miłe schronienie zasłonięte przez ludzkim okiem. Tu nadmienię, że to najbardziej odjazdowy kemping jaki widziałem, takie miejsca na rozbicie namiotu że człowiek czuje się jak w bajce. Polecam Walk-in Campground. To kilka miejsc ale tak odizolowanych, tak intymnych że można poczuć się naprawdę świetnie. To trzeba zobaczyć!. Po rozbiciu namiotu ruszyliśmy zwiedzać Park.

Kilka wędrówek po szlakach, niektóre całkiem dalekie i warte wysiłku, niektóre tak ukryte że można trafić tylko przypadkiem. Nieprawdopodobna uczta dla oka i duszy. Magia miejsca nie pozwala przejść obojętnie i nie słyszałem innych słów jak tylko zachwyt nad miejscem. Nigdzie się nie spieszyliśmy więc pozwalaliśmy sobie na długie odpoczynki. Dni były bardzo ciepłe a wręcz upalne a noce bardzo chłodne ale nie mroźne. Więc przy ognisku było całkiem przyjemnie. Nasze cienie rzucane na krwisto czerwone ściany w środku nocy tworzyły niezwykły klimacik. Księżyc świecił tak jasno, że obywało się bez latarek. Poranki były boskie, wschodzące słońce powoli kolorowało skały, które zaczynały powoli płonąć!!! Co za bajeczne kolory i nasycenie barw! Wdrapałem się na szczyt jednej z górek i podziwiałem panoramę miejsca, znalazłem kilka naturalnych pokoików z okienkami, w których latem można spokojnie przenocować. Skały tworzą niesamowite kształty i przypomina to jaskinie - domki bajkowych postaci. Szczerze to brak słów żeby to opisać. Mijał czas i pora była wracać. Znowu korki przy wyjeździe z Vegas... sztuki omijania zatłoczonych dróg i przejazd przez Bakerfield (którego nikt nie widział więc jak sądzę pogłoski o istnieniu tego miasta nie zostały potwierdzone). Międzystanowa numer 5 i ... nad ranem w domu. Jedno jest pewne jeszcze nie raz planuje wrócić do Valley of Fire...

Valley of Fire Expedition 2010

poniedziałek, stycznia 04, 2010

Zapora Hoovera

Zapora Hoovera, to podobno jedno z najbardziej rozpoznawalnych miejsc w USA i większa atrakcja turystyczną, którą rocznie odwiedza od 8 do 10 milionów ludzi. Tama została ukończona w 1936 roku po pięciu latach budowy i nazwana imieniem Herberta Hoovera, prezydenta Stanów Zjednoczonych, który odegrał ważną rolę przy jej powstaniu. W latach 1933-1947 oficjalną nazwą zapory było Boulder Dam. Obiekt ten znajduje się w wąskim kanionie rzeki Kolorado na granicy stanów Newada i Arizona. Zapora wznosi się na 224 metrów czyli mniej więcej na wysokość 70-piętrowego drapacza chmur, ma szerokość 379 metrów. Po jej stronie północnej utworzyło się jezioro Mead, jeden z największych stworzonych przez człowieka zbiorników świata. Długość jeziora wynosi 177 km, a długość linii brzegowej 1323 km.

Na budowę tamy potrzeba było 2,5 mln m³ betonu, co wystarczyłoby na wybudowanie dwupasmowej autostrady z San Francisco do Nowego Jorku, oraz potrzeba było 8,2 mln ton kamieni. Zapora ma w sobie tyle stali co Empire State Building oraz jest tak gruba i wytrzymała, że nie musiała by być zakrzywiona i tak by wytrzymała napór wody. Zapora Hoovera jest drugą co do najwyższych zapór w kraju i 18 z najwyższych na świecie. Woda zasilająca hydroelektrownię wytwarza 4 miliardy kilowatogodzin rocznie a jej maksymalna moc wynosi 2080 MW. Tak ogromna moc zasila ogromne Las Vegas i okolice, a duża część wytwarzanej energii jest przesyłana przez 428 km do Los Angeles oraz południowej Kalifornii. Po środku zapory znajduję się linia graniczna między Nevada i Arizoną z umieszczonymi tabliczkami informacyjnymi i zegarami pokazującymi aktualny czas w danym stanie (od listopada do marca jest jedna godzin różnicy - i można przywitać Nowy Rok dwa razy :).

Osoby odwiedzające to miejsce mogą zaparkować samochody w ogromnym piętrowym płatnym garażu po stronie Nevady albo na darmowych punktach widokowych po stronie Arizony co jest znacznie lepszym rozwiązaniem. Tamę można zwiedzać też wewnątrz i wystarczy zjechać ruchomymi schodami do Visitor Center, gdzie za 30$ można udać się na wycieczke.

Przy Zaporze Hoovera powstaje nowy - wielki most łączący dwa strome brzegi u jej podnóża, który skróci dotychczasowy przejazd przez zaporę i zwiększy przepustowość drogi 93 łączącej Phoenix w Arizonie i Las Vegas w Nevadzie.

Nowy most się przyda, bo po atakach z 11 września władze federalne wycofały z Zapory Hoovera tranzyt ciężarówek i ustawiły przed wjazdem punkty kontroli co powoduje ogromne korki (większe samochody, Busy i Vany są drobiazgowo sprawdzane, bywało, że musiałem wyjmować wszystkie walizki i pokazywać zawartość!). Przeprawa ma mieć 600 metrów długości. Jego potoczna nazwa to Hoover Dam Bypass. Proponowaną nazwą jest Mike O'Callaghan-Pat Tillman Memorial Bridge (pierwszy był gubernatorem Nevady, drugi graczem futbolu amerykańskiego w Arizonie, który poległ na wojnie w Afganistanie). Odległość mostu od zapory wynosi 490 metrów. W przyszłości turyści będą mogli zaparkować przy moście i zwiedzać go. Zapory nie zobaczą jednak kierowcy przejeżdżający mostem. Most ma kosztować łącznie 240 milionów dolarów, a jego ukończenie planowane jest w tym roku.

Hoover Dam