sobota, października 11, 2008

Lake Tahoe

Większość ludzi w Kalifornii i Nevadzie Jezioro Tahoe kojarzy się ze sportami zimowymi - narty i snowboard przyciągają rzesze turystów. Miejsce jest bardzo dobrze położone geograficznie, więc mieszkańcy San Francisco i okolic mają do pokonania niecałe 200 mil, a to jest trochę ponad trzy godziny drogi. Wyobraźmy sobie sytuację, styczeń, ładne słoneczko i relaks na plaży w San Francisco - znudzony surfowaniem po oceanie mieszkaniec zabiera ręcznik, deskę i udaje się do samochodu, po trzech godzinach zatrzymuje się w mieście South Lake Tahoe. Wyjmuje z bagażnika deskę tym razem snowboardową, zakłada tym razem kombinezon zamiast kąpielówek i wjeżdża wyciągiem na stok. Kilka zjazdów po białym puchu wraz z jednoczesnym podziwianiem zimowego krajobrazu i zmęczony udaje się do najbliższego, taniego hotelu, których jest cała masa. Bierze prysznic i wychodzi do kasyna, gdzie spędza całą noc na grze. Rano jeszcze zalicza kilka zjazdów ze stoku i po południu wraca do miasta. Ma jeszcze chwilkę, żeby udać się na pobliską plażę pooglądać zachód słońca. Weekend się kończy i „musi" wracać do ciepłej części Kalifornii. Rano do pracy, a słonko przypieka... Tak mniej więcej wygląda zwykły weekend przedstawiciela klasy średniej w Bay Area. A ja muszę się przyznać, nie lubię sportów zimowych i przeżywam katusze, gdy w okresie zimowym większość znajomych wybywa do Tahoe. Kilkakrotnie odwiedzałem słynne jezioro i zawsze były to imprezy w większych grupkach ograniczające się do imprez i kasyn, nigdy nie udało się zobaczyć tego miejsca z czysto krajoznawczego punktu. Dlatego z utęsknieniem wyczekiwałem lata oraz chętnych na wypad nad jezioro o tej porze roku. Szczęśliwie znalazłem towarzyszy podróży :) - czas na wyprawę. Wczesnym rankiem ruszyliśmy z San Francisco przez Oakland autostradą międzystanową numer 80, która dowiozła nas do Reno słynnego miasta w Nevadzie leżącego na północ od Jeziora Tahoe. Kilka osób chciało zobaczyć to słynne miasto, do którego odbywają pielgrzymki spragnionych hazardu mieszkańców północnej Kalifornii. Centrum miasta przywitało nas pięknym sloganem Reno - Największe Małe Miasto na Świecie :). I tak jest - miasto nie jest tak zatłoczone jak Las Vegas i nie ma tak ogromnych hoteli-kasyn, ma inny, spokojniejszy , klimat. W okresie wakacyjnym można tu usłyszeć często polską mowę, ponieważ jest to popularne miejsce wypraw studentów wyjeżdżających na Work & Travel. Reno ma też duży atut, bardzo bogatą ofertę hotelową, bardzo tanie miejsca noclegowe kuszą turystów, a bliskość kurortu narciarskiego Tahoe dopełnia resztę. Często bywało, że to miasto było ratunkiem dla nas, kiedy nie mogliśmy znaleźć tanich pokoi na nocleg podczas wypraw nad jezioro. Zwiedzanie miasta ograniczyliśmy do minimum i po zaopatrzeniu się w prowiant i benzynę ruszyliśmy na południe drogą 431. Na mapce wyglądało, że czekają nas duże serpentyny i zacząłem obawiać się o kondycję ludzi na pokładzie samochodu, ale na szczęście nie było tak źle, jak w Yosemite. Droga doprowadziła nas do miasteczka Incline Village, które na mapie wyglądało poważniej niż w rzeczywistości. Kilka ulic składało się na to miejsce, a w okolicy nie udało mi się znaleźć żadnego miejsca na zatrzymanie i zejście na plaże. Dostęp do jeziora blokowały rezydencje i hotele. Zawróciłem samochód i pojechaliśmy na zachód kilka mil w poszukiwaniu plaży. Odległości między "miasteczkami" są bardzo malutkie i już po chwili byliśmy w Kings Beach/Tahoe Vista. Przez miasteczko przechodzi granica stanów Kalifornii i Nevady. Udało się znaleźć parking i kawałek wolnej plaży. Widok z tej strony na jezioro i okolice był całkiem ładny, ale zmartwiła nas temperatura wody, bardzo lodowata pomimo upałów jakie panowały w tym czasie. Pływanie odpadało, a fale były spore. Pozostało podziwiać piękne łodzie zacumowane w marinach. Zawróciliśmy na wschód i drogą 28 zjechaliśmy na południe do Lake Tahoe Nevada State Park, w którym znaleźliśmy bardzo ładny szlak do jeziora, przedzieraliśmy się między ogromnymi skałami, żeby w końcu zatrzymać się na kamienistej plaży, widoki były rewelacyjne i spędziliśmy tam trochę czasu. Ruszyliśmy dalej wzdłuż brzegu mając po prawej stronie widok na jezioro, bardzo przyjemna trasa i jedynym jej mankamentem było to, że prawie nie miała punktów, w których można zatrzymać się na zdjęcia lub zejść na brzeg. Wjazdy na mijane przez nas plaże były płatne (dość sporo, biorąc pod uwagę fakt, że chcieliśmy tam wejść tam tylko na chwilę) więc to nas specjalnie nie interesowało. I tak porą wieczorową dojechaliśmy do największego miasteczka nad Jeziorem Tahoe - South Lake Tahoe. Według naszych książeczek z kuponami tutaj mieliśmy poszukać noclegu. Pierwszy i najtańszy okazał się najlepszy, za 40 dolarów pokój z balkonem, prywatną plażą za rogiem oraz basenem, z którego nie skorzystaliśmy z braku czasu. Po szybkim rozpakowaniu bagaży - oczywiście od razu polecieliśmy na zachód słońca. Tam na piasku – siedzieliśmy aż zrobiło się ciemno. Trochę odpoczęliśmy, więc pora była ruszyć w miasto. Po krótkim spacerku stanęliśmy na skrzyżowaniu dróg w centrum miasta. Okazało się, że tutaj przebiega granica stanów :). Po jednej stronie ogromne budynki hoteli-kasyn świecące neonami i głośne od gwaru dochodzącego z wnętrz, a po drugiej stronie wygaszone wystawy sklepów i smutna cisza. Po jednej stronie kraina hazardu, a po drugiej śpiące miasteczko. Po stronie Nevady nie było nic ciekawego – akurat dla nas, bo kasyna znaliśmy już dobrze :). Dlatego zaciekawieni poszliśmy do Kalifornii na zakupy, gdzie koncentruje się to właściwe miasto, z restauracjami i ze sklepami. Z rana, po hotelowym śniadanku wróciliśmy w to samo miejsce, po jakieś oryginalne pamiątki, których zresztą było pod dostatkiem - związane z Tahoe. W centrum miasta stylizowanym na jakiś kurort narciarski w Szwajcarii znajduje się stacja kolejki linowej, która o tej porze roku zabiera chętnych do podziwiania z góry panoramy Jeziora Tahoe. W opcji jest zjazd na siodełku podwieszonym do liny!!! Heavenly Flyer, ale to opcja dla szaleńców :). Zebraliśmy się i podjechaliśmy do przystani, z której odpływa słynny statek parowy Tahoe Queen. Nie mieliśmy specjalnie ochoty na rejs – zwyczajnie szkoda nam było czasu i zostawiliśmy to na inny termin. Ruszyliśmy wzdłuż południowego brzegu i dojechaliśmy do Taylor Creek Visitor Center, gdzie zaopatrzeni w mapki poszliśmy na szlak. Rainbow Trail poprowadził nas pętlą pomiędzy łąkami i drzewami do bardzo urokliwej rzeczki. Trochę znudzilło to nas i wróciliśmy na drugi szlak Lake of the Sky, który doprowadził nas do dużej dzikiej plaży. Byliśmy sami, a widoki były takie o jakich marzyłem... A już zaczynałem się martwić, że nie znajdę takiego miejsca. Spędziliśmy tam sporo czasu delektując się miejscem i szumem wody w jeziorze. Miejsce nadawało się na niezłą sesyjkę zdjęciową, czego oczywiście nie przegapiłem. Następny punkt na mapce, który mnie bardzo intrygował to Zamek Wikingów, zastanawiałem się czego mogę się spodziewać? Dotarliśmy do punktu widokowego na zatokę Emerald i wszystko stało się jasne. Na jedynej wysepce na jeziorze Tahoe znajdującej się w tej zatoczce ktoś w latach 20 XX wieku wybudował zamek - na wzór zamków Wikingów. Niestety nieco rozczarowuje. Ale to bez znaczenia, ważne - że to miejsce i pobliskie Cascade Lake to najładniejsze miejsca w okolicy. Widoki pocztówkowe :). Można stąd udać się na mały hiking po okolicy, co bardzo polecam. Na przyszłość nie będę marnował czasu na jeżdżenie po wschodniej stronie Tahoe, ponieważ wszystkie ciekawe krajobrazowo miejsca są po stronie zachodniej - głównie w rejonie Emerald Bay. Niechętnie wyjechaliśmy z parkingu i kontynuowaliśmy jazdę. Mijane plaże były dostępne swobodnie - co było dużym plusem. Zatrzymaliśmy się w Tahome na plaży, ale widoki były podobne do już wcześniejszych i następny stop zrobiliśmy w Tahoe Pines. Mnie jako wielbiciela filmu „Ojciec Chrzestny" uradowało znalezienie domu, w którym kręcono kilka scen z II części filmu. Dom znajduje się przy drodze 89 na granicy miasteczka, obecnie nazywa się "Fleur du Lac", łatwo go zobaczyć z powodu charakterystycznych dwóch wieżyczek i ogromnej bramy. Zatrzymaliśmy się na kilka pamiątkowych zdjęć, niestety to własność prywatna i nie można wejść do środka. Warto cofnąć się kilka metrów, by z podestu przy plaży mieć ładny widok, podobny do tego, który zapamiętałem z filmu. Ostatnim punktem na trasie było Tahoe City z małą tamą i rzeczką, w której pływają masy ryb. Mieścinę da się przejść szybkim krokiem w 10 minut i nie znajdziemy tutaj nic ciekawego. Pożegnaliśmy się z jeziorem Tahoe i wróciliśmy na międzystanową numer 80 w miejscowości Truckee, którą dojechaliśmy do na noc do domu.

Lake Tahoe