wtorek, sierpnia 19, 2008

Desierto de Mojave




Wyprawa na Wschodnie Wybrzeże - część 4

Jednym z miejsc na planie naszej wyprawy na wschodnie wybrzeże była wizyta nad wodospadami Niagary. Jako że ten cud natury mieści się po dwóch stronach granicy USA i Kanady musieliśmy zabrać ze sobą paszporty (czasy kiedy wystarczyło prawo jazdy już minęły) W wypożyczalni samochodów na lotnisku poinformowaliśmy, że mamy zamiar pojechać do Kanady i otrzymaliśmy specjalny kwitek z ubezpieczeniem na ten kraj (warto się spytać lub upomnieć żeby nie mieć problemów) Planowaliśmy dotrzeć z Pensylwanii do miasta Niagara Fall w stanie Nowy York. Wyruszyliśmy rano i bez pospiechu pokonywaliśmy kolejne mile. Trasa widokowa na autostradach na wschodnim wybrzeżu jest wybitnie nieciekawa (w porównaniu z bajecznymi widokami w Kalifornii lub Oregonie). Późnym wieczorem dojechaliśmy do Buffalo, dużego miasta przy granicy z Kanadą. Przez chwilkę rozważaliśmy pomysł zatrzymania się na noc w hotelu, ale w końcu doszliśmy do wniosku, że jadąc dalej będziemy bliżej wodospadów. Przez Buffalo warto tylko przejechać i zrobić sobie zdjęcie na tle budynku Citi Hall, który przypomina pałac Batmana :) - dla mnie jednak jest koszmarny, mroczny i przytłaczający. Dotarliśmy nad wodospad po północy, dlatego nie mieliśmy problemów z zaparkowaniem samochodu na Prospect Street - przy parku przez który można dojść na biegnącą wzdłuż rzeki Niagara promenadę. Załapaliśmy się jeszcze na podświetlenie wodospadów, które robi niesamowite wrażenie. Pierwszy raz byłem tutaj 10 lat temu i miejsce wyglądało na kameralne i spokojne, jednak bardzo dużo w ciągu tych lat się zmieniło Po stronie Kanadyjskiej wyrastały nad wodospad wielkie szklane hotele i kasyna, wszędzie pełno iluminacji i świateł, pierwsze skojarzenie padło na Las Vegas... trochę to smutne. Zrobiono z tego miejsca komercyjne miasteczko ze szkła i plastiku. Znajomi, którzy byli ze mną spodziewali się schowanego przed cywilizacją skarbu natury a tu niemiłe zaskoczenie. Mimo wszystko ma to swój urok i dusza fotografa odezwała się szybko, wyjęliśmy statywy i zrobiliśmy małą sesję z podświetlonym wodospadem i kolorowymi wieżowcami. Od strony amerykańskiej nie widać dobrze głównej atrakcji czyli Kanadyjskiego Horseshoe Falla największej atrakcji Niagary. Amerykanie muszą zadowolić się o wiele mniejszym American Falls i położonym na pobliskiej wysepce Goat Island punktowi widokowemu (Terrapin Point) na stronę kanadyjską. Dla osób, które z jakiegoś powodu nie mogą opuścić USA :) pozostaje jeszcze Observation Tower niedaleko mostu granicznego, jest to taras wychodzący nad rzekę Niagara z którego można (z dużej odległości) zobaczyć słynny wodospad. Atrakcją na pocieszenie jest też Cave of the Wind, wycieczka u podnóża wodospadu American Falls, twarzą w twarz z ogromną masą wody (wymagana specjalna pelerynka która dostajemy przy wejściu do szybu), warto zabezpieczyć aparat, cenne rzeczy i ubrać się lekko (o ile pozwala na to pogoda) w większości wypadków wychodzimy stamtąd przemoknięci. Wiem, że ze strony amerykańskiej statki pływają w pobliże wodospadu, ale sądzę, że nie mogą podpływać do głównego kanadyjskiego wodospadu. Posnuliśmy się jeszcze po okolicy i przyszła pora na szukanie hotelu - było już po 2 w nocy. :) - jak to bywa w USA hotele są wszędzie i w dużych ilościach. Spędziliśmy noc w jednej z sieciówek Days Inn na wprost przejścia granicznego. Rano obudził nas warkot silników startujących pod naszym hotelem śmigłowców hm... niespodzianka, ale dobrze dla mnie bo lubię wcześnie wstawać :), ale reszta z reguły mnie za to nienawidzi :(. Przeloty nad wodospadami to dość droga atrakcja, ale chętnych nie brakuje. Zebraliśmy się powoli i ruszyliśmy na szybkie zakupy - -jeszcze po stronie amerykańskiej, ceny są tutaj o wiele niższe niż w Kanadzie. Od przyjaciół dostałem zamówienie na duża partie alkoholi, których ceny są w USA bardzo korzystne nawet dla turystów z Polski. Obawiałem się kontroli samochodu ze względu na limity - nikt mi nie mógł powiedzieć ile można wwieść. Przekraczanie granicy to przejazd przez most Rainbow gdzie od strony amerykańskiej nie ma kontroli - uiszczamy tylko małą opłatę, a później docieramy na drugi brzeg - Kanada wita :). Oficer na przejściu wypytuje tylko po co jedziemy i na ile i sprawdza paszporty, Polacy nie mają już obowiązku wizowego więc jest szybciej. Nikt nawet nie zagląda do bagażnika. Teraz trzeba się przestawić na jednostki europejskie i dystans mamy podawany w kilometrach. Jak się spodziewaliśmy trudno było znaleźć miejsce parkingowe i krążyliśmy długo zanim zatrzymaliśmy się na parkingu dla turystów za 20 dolarów (w rejonie przygranicznym można płacić dolarami amerykańskimi). Spacerkiem dotarliśmy do skarpy przy głównej promenadzie z widokiem na ogromy wodospad. Od tej strony robi on wrażenie, ogrom przelewającej się wody, szum, kolor i lekka mgiełka z wody, która przy dużej temperaturze na zewnątrz daje lekką ulgę. Woda przepływa bardzo blisko murku z barierką i ma się wrażenie że woda jest na wyciągnięcie ręki. Dość często nad wodospadem unosi się tęcza i przy popołudniowym świetle to świetny obraz dla fotografów. Tłumy ludzi kłębiły się wszędzie, co powodowało duże trudności w swobodnym poruszaniu się i fotografowaniu, ale dzielnie przeszliśmy ponad kilometrowy odcinek dzielący nas od parkingu do kas biletowych na statek wycieczkowy pływający po rzece Niagara (Maid of the Mist). Nie było dużej kolejki, więc szybko zjechaliśmy windą do podnóża koryta rzeki. Na dole przeszliśmy przez namiot w którym rozdawano pelerynki (niebieskie). Zaokrętowanie poszło sprawnie i ruszyliśmy w stronę amerykańskiego wodospadu, gdzie zostaliśmy doszczętnie zmoczeni. Zaryzykowałem i robiłem zdjęcia małym aparatem, który umiejętnie chowałem pod folię. Największą atrakcją było podpłynięcie do Horseshoe Falls, statek manewrował w miejscu, a przed nami kotłowały się spadające z góry masy wody - niezapomniane przeżycie. Po kilku minutach powrót i na pamiątkę można ze sobą zabrać pelerynkę, która przyda się na deszczowe dni. Potrzebowaliśmy kilku minut na wyschnięcie w słońcu i zasiedliśmy w knajpce przy piwku, czas mijał przyjemnie i spokojnie ruszyliśmy na główną ulicę miasteczka wyglądającą jak park rozrywki dla dzieci. Jest tu wszystko o czym może zamarzyć każde dziecko - od wielkiej karuzeli przez gabinet figur woskowych i park dinozaurów, a skończywszy na parku wodnym z delfinami - generalnie bardzo kolorowo. Rundkę po mieście postanowiliśmy zakończyć na odwiedzeniu Skylon Tower - wielkiej wieży z dekiem widokowym. Myślę że warto poświęcić czas i pieniądze na wjazd na Skylon, widoki z tarasu na 160 metrach robią wrażenie, panorama całej okolicy i ogrom wodospadu najlepiej widać z tej wysokości. Na dole mieliśmy małe techniczne problemy jak wydostać się na promenadę, ale udało się fartem (ktoś chyba zrobił sobie zabawę kosztem turystów :). Zobaczyliśmy wszystko co było warte i ruszyliśmy w stronę Toronto, a ponieważ jest blisko Niagary bardzo szybko dotarliśmy na przedmieścia miasta. Znajomi zostawili mnie u przyjaciół w Mississauga (trudna nazwa, a mieszka tu najwięcej Polaków). Dla mnie zrobiło się sentymentalnie, spędziłem tu sporo czasu kilka lat temu i gołym okiem dało się zauważyć zmiany w otoczeniu, powstało dużo nowych condominiów i wieżowców w centrum miasta. Zrobiliśmy sobie powitalnego grilla w ogrodzie i powspominaliśmy stare czasy :). Na rano przewidziane było zwiedzanie Toronto, a ja ciekaw byłem jak się miasto zmieniło od mojej ostatniej wizyty. Dojazd zakorkowanymi autostradami to mały koszmar ale jakoś to przetrwałem, gorzej było ze znalezieniem miejsca parkingowego w centrum (downtown). Na pierwszy ogień poszła największa atrakcja miasta, symbol Toronto - CN Tower, największa wieża widokowa na świecie - 446 metrów nad ziemią! Wjazd przeszkloną windą zapiera dech w piersiach, a przeszklony kawałek podłogi dopełnia resztę! Widziałem ludzi chodzących na czworaka przy łączeniach szklanej podłogi, nieliczni decydowali się na spacer po niej. W opcji jest jeszcze wjazd na drugi poziom prawie na szpicy, ale tam zwykle jest duża kolejka. Pod CN Tower znajduje się wielkie boisko z rozsuwaną kopułą, a sam proces otwierania dachu można uznać za swego rodzaju atrakcję. W mieście trwa wielka budowa, powstają nowe wysokie budynki, dużo ciężkiego sprzętu i wszechobecne ogrodzenia psują urok miasta. Nowopowstałe wieżowce zasłaniają stare, dobrze wkomponowane w otoczenie budynki i to mnie mocno raziło. Słyszałem ostatnio dużo niepochlebnych opinii o Toronto, zaczynam to rozumieć i powoli się z tym zgadzać a szkoda... Umówiłem się z resztą znajomych w centralnym miejscu miasta więc postanowiłem tam dotrzeć słynną Younge Street uznaną przez księgę rekordów Guinnessa za najdłuższą ulicę świata :). Obecnie obowiązkowym miejscem spotkań umawiających się mieszkańców i turystów jest Younge-Dundas Square, zrobiony na podobieństwo Nowo Yorskiego Time Square. Plac ze scenami i knajpami, a wokół centra handlowe i kolorowe reklamy. Zasiedliśmy na zimne piwo w Hard Rock Cafe i przegadaliśmy kilka ładnych chwil. W tle na scenie trwał koncert irlandzkiej kapeli, co zagłuszało skutecznie konwersacje. Ruszyliśmy po okolicy mijając City Hall z zaokrąglonymi budynkami i fontanną u podnóża, zaszliśmy do mekki wszystkich fanów hokeja czyli Hockey Hall of Fame. Przyznam, że miasto nie oferuje zbyt dużo atrakcji, które by mnie szzcególnie zainteresowały. Na zakończenie dnia poszliśmy nad jezioro do Queens Quay Harbour, gdzie promem przepłynęliśmy na wyspę Centre Island. Mieszkańcy mają tu prawdziwy skarb - oddalone o kilka kilometrów zielone miejsce z parkami i miejscami na piknik z dala od spalin i hałasu - można się tutaj zrelaksować i podziwiać piękną panoramę miasta. Pora wracać... tym razem trasą przez King Street i Queen Street, które warto przejść na piechotkę. Brytyjski klimat oddają okolice Fortu York i CNE Grounds. Nie wypadało nie przejechać przez "polską" dzielnicę - coś jak Greenpoint w Brooklynie :), czas zatrzymał się tutaj kilka lat temu... ale mimo wszystko teraz traktuję to jako swego rodzaju skansen. Ostatnia noc Kanadzie i posiadówka do rana. Znajomi odebrali mnie o czasie i ruszyliśmy w stronę granicy z USA, wybraliśmy przejście w Fort Eire, gdzie wszystkie formalności nie trwały dłużej niż 5 minut. Po kilku milach byliśmy już na lotnisku w Buffalo i po nieprzyjemnych kontrolach siedząc przed bramką przegapiliśmy swój lot! Było to winą przewoźnika, który zmienił bramkę i nie poinformował nas o tym - trudno odczekaliśmy swoje i polecieliśmy następnym lotem, ale przynajmniej udało się zobaczyć mecz Polski na Mistrzostwach Europy :)
Canada

Wyprawa na Wschodnie Wybrzeże - część 3

Opuszczamy Nowy Jork ze smutkiem, miasto bardzo przypadło nam do gustu pomimo niektórych "słabszych" dzielnic. Celem jest Filadelfia w stanie Pensylwania. Jadąc przez New Jersey nie ma szans na ciekawe widoki, więc mkniemy szybko. Odcinek nie jest długi i w południe zjawiliśmy się na Starym Mieście. Znalezienie słynnego Independence Hall w którym podpisano Deklaracje Niepodległości Stanów Zjednoczonych nie stanowiło problemu, wielkie połacie zielonej trawy prowadzą do tego budynku i widać go z daleka. Znalezienie parkingu było proste, po ostatnich problemach tego obawialiśmy się najbardziej, ale akurat to było najłatwiejsze. Zostawiliśmy samochód i po kilku krokach byliśmy pod budynkiem Liberty Bell Center, w którym można zobaczyć dzwon symbol amerykańskiej rewolucji. Przeszliśmy całą wystawę i wyszliśmy na trawnik z którego mieliśmy panoramiczny widok na cały kompleks budynków Independence Hall. Niestety trzeba zamawiać bilety z wyprzedzeniem w okresie wakacji i nie udało się wejść z wycieczką zorganizowaną do środka. Budynek jest niewielki i zbudowany w stylu georgiańskim z wysoką wieżą, czerwona cegłą i białymi okiennicami dodającymi uroku. Miejsce jest silnie strzeżone i wszędzie stoją policjanci przy rozciągniętych taśmach, ale można podejść na tyle, żeby mieć obraz tego miejsca. Przeszliśmy się na tyły do pięknego parku Independence Square, gdzie można spotkać ludzi ubranych w stroje z tamtej epoki, nadają oni temu miejscu pewien klimat. Budynki w okolicy zostały nienaruszone i zwiedzanie okolicy jest bardzo przyjemne, daje obraz jak wyglądało życie w XVIII wieku w koloniach angielskich. Przeszliśmy jeszcze przez pobliski Washington Square z pomnikiem Nieznanego Żołnierza i powoli przedzieraliśmy się małymi uliczkami w stronę Market Street głównej ulicy miasta. Jest to bardzo ruchliwe miejsce i to potwierdza fakt, który gdzieś wyczytałem, że miasto posiada dużą społeczność murzyńską, co widać bardzo dobrze właśnie na Market Street. W połowie ulicy znajduje się Ratusz, wybudowany w 1901 roku był do połowy lat 80-tych najwyższym budynkiem w mieście. Budynek jest w kształcie czteroboku wysoką wieżą zegarową i wielką "studnią" w środku gdzie mieści się stacja metra. Spacerując dalej doszliśmy do wielkiej fontanny na JFK Plaza, która jest dość dobrym miejscem na odpoczynek po męczącym dniu, a pobliskie wieżowce dzielnicy finansowej zasłaniają od palącego słońca. Kilka metrów za fontanną zaczyna się bardzo widokowa ulica Benjamin Franklin Pkwy, która prowadzi do Filadelfijskiego Muzeum Sztuki, wzdłuż drogi rozwieszone są flagi krajów całego świata poukładane alfabetycznie, wyjątkiem jest Polska! Nie było jej w miejscu, gdzie powinna być, czyli w szeregu państw zaczynających się na P, to wywołało u nas lekką konsternację i dopiero w drodze powrotnej znaleźliśmy biało czerwoną flagę umieszczoną obok skweru na którym znajduję się pomnik upamiętniający Mikołaja Kopernika i bliźniacze miasto polskie Toruń :). Ale wracając do Benjamin Franklin Pkwy, dotarliśmy do podnóża Muzeum Sztuki słynnego bardziej z filmu Rocky, niż z eksponatów które zawiera. Pamiętna scena wbiegającego Stallone po wysokich schodach i stającego z uniesionymi w górę rękami doczekała się naśladowców (masa turystów biegających opętanie po schodach może naprawdę rozbawić) i pomnika (można go znaleźć w małym parku u podnóża schodów). Bez szaleństw wdrapaliśmy się na szczyt schodków skąd rozpościera się piękna panorama na całe centrum miasta, widok warty wysiłku :). Dzień dobiegał końca i powoli wracaliśmy przez miasto w stronę parkingu, mijana chińska dzielnica rozczarowała. Wyjechaliśmy z miasta i skierowaliśmy się do Baltimore z nadzieją na jakiś nocleg, dotarliśmy szybko ale widok brzydkiego, przemysłowego miasta odstraszył nas na tyle, że postanowiliśmy dotrzeć w okolice Waszyngtonu. Na przedmieściach miasta znaleźliśmy motel w całkiem przyjemnej cenie i zapadliśmy w sen. Rankiem zabrałem moich znajomych do centrum miasta, znalezienie miejsca postoju dla samochodu w stolicy kraju było jednak dużym wyzwaniem i skończyło się na odległym parkingiem. Pogoda jak to latem w tym rejonie była koszmarna dla turysty, wielki upał i duża wilgotność z chmurami kłębiącymi się w oddali złowrogo wróżące burzę (niesamowite ile razy jestem w Waszyngtonie to trafiam na burzę!). Najbliżej mieliśmy do Białego Domu siedziby Prezydenta USA, najbardziej znany widok na to miejsce jest silnie obwarowany i pilnowany przez agentów Secret Service, nie ma tam możliwości podjechać samochodem. Zdjęcia można zrobić przez płot a budynek jest na tyle blisko, że wszystko dobrze widać - a nas też obserwują panowie z bronią snajperską na dachu :). Przechodząc dalej doszliśmy pod Washington Monument, wysoką wieżę zakończoną piramidą widać prawie z każdego miejsca, jest w centralnym miejscu tak, że stojąc pod nią mamy widok na Kapitol, Biały Dom i Lincoln Memorial. Chętni podziwiania panoramy mogą wjechać na górę windą. My poszliśmy w stronę Kapitolu, odległość jest spora - mimo złudzenia, że jest to blisko... Im bliżej byliśmy od budynku tym wydawał się większy, naprawdę robi wrażenie jego ogrom i wygląd. Zwiedzanie wnętrz tylko w wycieczce zorganizowanej z wcześniejszą rezerwacją. Nas zadowoliła zewnętrzna fasada i przed frontem budynku spędziliśmy trochę czasu (też pod czujnym okiem panów z karabinami, hm... jak dla mnie lekka paranoja). Wróciliśmy Pensylvania Avenue do naszego samochodu i wtedy rozszalała się burza, trzeba było chwile poczekać z wyjazdem, widoczność była prawie zerowa. Pół godziny poźniej ruszyliśmy na objazd miasta, przejechaliśmy ulicami Old Downtown i okolic. Główne atrakcje miasta można zobaczyć w jeden dzień właściwie na piechotę lub korzystając z wagoników rozwożących za opłatą turystów po wyznaczonych miejscach. Jedynie trudne jest zobaczenie bez samochodu cmentarza Arlington i Pentagonu. Wpisując w nasz GPS namiary na cmentarz nie przewidywaliśmy ile będziemy mieli problemów z dotarciem na miejsce. Przejechanie Potomacu było łatwe ale skręcenie we właściwy wyjazd z autostrady było trudniejsze... ale dzięki temu objechaliśmy Pentagon pięć razy :) i 3 razy prawie udało się dotrzeć na cmentarz Arlington. W końcu się udało po zignorowaniu pomocy satelitarnej i mocno rozbawieni przygodami zaparkowaliśmy samochód. Przy wejściu na teren ogromnego cmentarza otrzymaliśmy mapkę z układem pomników, pierwsze kroki skierowaliśmy pod miejsce spoczynku rodziny Kennedych, przy JFK płonie wieczny ogień a brat Robert leży nieopodal w tak skromnym miejscu że łatwo je ominąć. Nie ma tu wystawnych pomników są tylko tabliczki na trawie... Potem przeszliśmy alejkami między grobami żołnierzy poległych na wojnach prowadzonych przez USA na całym świecie, był tam pomnik załogi promu kosmicznego Challenger i tablica pamiątkowa po Ignacym Paderewskim pochowanym na tym cmentarzu ale przeniesionym do Polski w 1992 roku. Opuściliśmy Arlington dość późno i trzeba było nadrobić trochę czasu żeby dotrzeć do następnego celu (dla mnie najważniejszego) - miasta Gettysburg w Pensylwanii. Po drodze zatrzymaliśmy się na kolację w przydrożnej gospodzie, która była irlandzka, tam zamówiliśmy tradycyjne dania z kraju zielonej koniczynki, popite dobrym ciemnym piwem. Na miejsce dojechaliśmy bardzo późno i z lekką obawą o miejsce do spania, ale na szczęście obawy były przedwczesne. Znaleźliśmy hotel sieciowy stylizowany na czasy z okresu wojny secesyjnej. Pozostało zasiąść na balkoniku z widokiem na główną ulicę i podelektować się chwilą. Rano śniadanie w hotelu pod obrazami scen batalistycznych i małe zakupki w pobliskim sklepie z pamiątkami. Ja byłem w siódmym niebie, moją pasją i bzikiem jest Wojna Domowa zwana Secesyjna która miała miejsce w latach 60-tych XIX wieku na tych właśnie terenach. Gettysburg było sceną najważniejszej bitwy całej wojny i odwróciła bieg historii... Miasteczko przygotowane jest dla turystów bardzo dobrze , zabudowa z tamtych czasów oddaje klimat perfekcyjnie, domki, drużki i sklepiki oferujące dużą ilość pamiątek zadowolą nawet wybrednego maniaka historii. Łatwo trafiliśmy do centrum turystycznego gdzie zaopatrzeni w mapki terenu ruszyliśmy zwiedzać. Pole na którym rozegrała się słynna bitwa jest ogromne i odtworzone z bardzo dużą dokładnością, po stronie gdzie była linia wojsk północy mamy co kilka kroków armaty i pomniki z opisami regimentów i dowódców, mnie bardziej interesowała linia wojsk Konfederacji i tam się udaliśmy samochodem, bo nie było blisko. Z tej strony pomniki są bardziej okazałe i podobnie rozstawione i znaczone miejsca gdzie stały poszczególne armie stanów południa. Gdybym miał więcej czasu - poświeciłbym temu miejscu kilka dni, ale że reszta członków wyprawy nie podzielała mojego entuzjazmu co do miejsca - trzeba było się zbierać... ale mimo to mam satysfakcje że widziałem miejsce, o którym tak dużo czytałem. Następny cel wyprawy wybrałem z czystej ciekawości - było to miasto York - gdzie znajduje się fabryka motorów Harley-Davidson. Podjechaliśmy tuż przed zamknięciem, ale udało nam się zwiedzić małe muzeum i sklep firmowy, gdzie obkupiliśmy się w koszulki i inne gadgety. Ale najciekawsze w Yorku było to, że ulice pełne były poprzerabianych, mocno podrasowanych samochodów, naprawdę super maszyny i zastanawiałem się, czy tutaj nie znajduje się światowa stolica tuningu samochodów. Nie kłamiąc co - trzecia maszyna była z serii "dziwny pojazd" :). Opuściliśmy miasto i pojechaliśmy na szybko do Hershey słynnego z produkcji czekolady - to właściwie tak jakby w Polsce pojechać do fabryki Wedla w mieście Wedel :). W USA marka Hershey jest najbardziej czekoladowo-rozpoznawalna. Noc zaplanowaliśmy w Buffalo w stanie Nowy Jork - kawałek drogi był przed nami. Na trasie powrotnej była jeszcze ciekawostka miasto... Warsaw :). Oczywiście pojechaliśmy, zabawne uczucie kiedy się widzi na budynkach napisy - Warsaw Fire Dept, Warsaw City Hall itd. ale to taka mała dygresja :). Do celu dojechaliśmy bardzo późno w nocy. Buffalo oferuje sporo hoteli i nie było problemów ze znalezieniem miejsca do spania. Miasto nie oferuje niczego ciekawego do zobaczenia o czym przekonali się również moi znajomi... Mogliśmy więc spokojnie pojechać w stronę wodospadów Niagara.
East Coast Part 3