wtorek, sierpnia 19, 2008

Desierto de Mojave




Wyprawa na Wschodnie Wybrzeże - część 4

Jednym z miejsc na planie naszej wyprawy na wschodnie wybrzeże była wizyta nad wodospadami Niagary. Jako że ten cud natury mieści się po dwóch stronach granicy USA i Kanady musieliśmy zabrać ze sobą paszporty (czasy kiedy wystarczyło prawo jazdy już minęły) W wypożyczalni samochodów na lotnisku poinformowaliśmy, że mamy zamiar pojechać do Kanady i otrzymaliśmy specjalny kwitek z ubezpieczeniem na ten kraj (warto się spytać lub upomnieć żeby nie mieć problemów) Planowaliśmy dotrzeć z Pensylwanii do miasta Niagara Fall w stanie Nowy York. Wyruszyliśmy rano i bez pospiechu pokonywaliśmy kolejne mile. Trasa widokowa na autostradach na wschodnim wybrzeżu jest wybitnie nieciekawa (w porównaniu z bajecznymi widokami w Kalifornii lub Oregonie). Późnym wieczorem dojechaliśmy do Buffalo, dużego miasta przy granicy z Kanadą. Przez chwilkę rozważaliśmy pomysł zatrzymania się na noc w hotelu, ale w końcu doszliśmy do wniosku, że jadąc dalej będziemy bliżej wodospadów. Przez Buffalo warto tylko przejechać i zrobić sobie zdjęcie na tle budynku Citi Hall, który przypomina pałac Batmana :) - dla mnie jednak jest koszmarny, mroczny i przytłaczający. Dotarliśmy nad wodospad po północy, dlatego nie mieliśmy problemów z zaparkowaniem samochodu na Prospect Street - przy parku przez który można dojść na biegnącą wzdłuż rzeki Niagara promenadę. Załapaliśmy się jeszcze na podświetlenie wodospadów, które robi niesamowite wrażenie. Pierwszy raz byłem tutaj 10 lat temu i miejsce wyglądało na kameralne i spokojne, jednak bardzo dużo w ciągu tych lat się zmieniło Po stronie Kanadyjskiej wyrastały nad wodospad wielkie szklane hotele i kasyna, wszędzie pełno iluminacji i świateł, pierwsze skojarzenie padło na Las Vegas... trochę to smutne. Zrobiono z tego miejsca komercyjne miasteczko ze szkła i plastiku. Znajomi, którzy byli ze mną spodziewali się schowanego przed cywilizacją skarbu natury a tu niemiłe zaskoczenie. Mimo wszystko ma to swój urok i dusza fotografa odezwała się szybko, wyjęliśmy statywy i zrobiliśmy małą sesję z podświetlonym wodospadem i kolorowymi wieżowcami. Od strony amerykańskiej nie widać dobrze głównej atrakcji czyli Kanadyjskiego Horseshoe Falla największej atrakcji Niagary. Amerykanie muszą zadowolić się o wiele mniejszym American Falls i położonym na pobliskiej wysepce Goat Island punktowi widokowemu (Terrapin Point) na stronę kanadyjską. Dla osób, które z jakiegoś powodu nie mogą opuścić USA :) pozostaje jeszcze Observation Tower niedaleko mostu granicznego, jest to taras wychodzący nad rzekę Niagara z którego można (z dużej odległości) zobaczyć słynny wodospad. Atrakcją na pocieszenie jest też Cave of the Wind, wycieczka u podnóża wodospadu American Falls, twarzą w twarz z ogromną masą wody (wymagana specjalna pelerynka która dostajemy przy wejściu do szybu), warto zabezpieczyć aparat, cenne rzeczy i ubrać się lekko (o ile pozwala na to pogoda) w większości wypadków wychodzimy stamtąd przemoknięci. Wiem, że ze strony amerykańskiej statki pływają w pobliże wodospadu, ale sądzę, że nie mogą podpływać do głównego kanadyjskiego wodospadu. Posnuliśmy się jeszcze po okolicy i przyszła pora na szukanie hotelu - było już po 2 w nocy. :) - jak to bywa w USA hotele są wszędzie i w dużych ilościach. Spędziliśmy noc w jednej z sieciówek Days Inn na wprost przejścia granicznego. Rano obudził nas warkot silników startujących pod naszym hotelem śmigłowców hm... niespodzianka, ale dobrze dla mnie bo lubię wcześnie wstawać :), ale reszta z reguły mnie za to nienawidzi :(. Przeloty nad wodospadami to dość droga atrakcja, ale chętnych nie brakuje. Zebraliśmy się powoli i ruszyliśmy na szybkie zakupy - -jeszcze po stronie amerykańskiej, ceny są tutaj o wiele niższe niż w Kanadzie. Od przyjaciół dostałem zamówienie na duża partie alkoholi, których ceny są w USA bardzo korzystne nawet dla turystów z Polski. Obawiałem się kontroli samochodu ze względu na limity - nikt mi nie mógł powiedzieć ile można wwieść. Przekraczanie granicy to przejazd przez most Rainbow gdzie od strony amerykańskiej nie ma kontroli - uiszczamy tylko małą opłatę, a później docieramy na drugi brzeg - Kanada wita :). Oficer na przejściu wypytuje tylko po co jedziemy i na ile i sprawdza paszporty, Polacy nie mają już obowiązku wizowego więc jest szybciej. Nikt nawet nie zagląda do bagażnika. Teraz trzeba się przestawić na jednostki europejskie i dystans mamy podawany w kilometrach. Jak się spodziewaliśmy trudno było znaleźć miejsce parkingowe i krążyliśmy długo zanim zatrzymaliśmy się na parkingu dla turystów za 20 dolarów (w rejonie przygranicznym można płacić dolarami amerykańskimi). Spacerkiem dotarliśmy do skarpy przy głównej promenadzie z widokiem na ogromy wodospad. Od tej strony robi on wrażenie, ogrom przelewającej się wody, szum, kolor i lekka mgiełka z wody, która przy dużej temperaturze na zewnątrz daje lekką ulgę. Woda przepływa bardzo blisko murku z barierką i ma się wrażenie że woda jest na wyciągnięcie ręki. Dość często nad wodospadem unosi się tęcza i przy popołudniowym świetle to świetny obraz dla fotografów. Tłumy ludzi kłębiły się wszędzie, co powodowało duże trudności w swobodnym poruszaniu się i fotografowaniu, ale dzielnie przeszliśmy ponad kilometrowy odcinek dzielący nas od parkingu do kas biletowych na statek wycieczkowy pływający po rzece Niagara (Maid of the Mist). Nie było dużej kolejki, więc szybko zjechaliśmy windą do podnóża koryta rzeki. Na dole przeszliśmy przez namiot w którym rozdawano pelerynki (niebieskie). Zaokrętowanie poszło sprawnie i ruszyliśmy w stronę amerykańskiego wodospadu, gdzie zostaliśmy doszczętnie zmoczeni. Zaryzykowałem i robiłem zdjęcia małym aparatem, który umiejętnie chowałem pod folię. Największą atrakcją było podpłynięcie do Horseshoe Falls, statek manewrował w miejscu, a przed nami kotłowały się spadające z góry masy wody - niezapomniane przeżycie. Po kilku minutach powrót i na pamiątkę można ze sobą zabrać pelerynkę, która przyda się na deszczowe dni. Potrzebowaliśmy kilku minut na wyschnięcie w słońcu i zasiedliśmy w knajpce przy piwku, czas mijał przyjemnie i spokojnie ruszyliśmy na główną ulicę miasteczka wyglądającą jak park rozrywki dla dzieci. Jest tu wszystko o czym może zamarzyć każde dziecko - od wielkiej karuzeli przez gabinet figur woskowych i park dinozaurów, a skończywszy na parku wodnym z delfinami - generalnie bardzo kolorowo. Rundkę po mieście postanowiliśmy zakończyć na odwiedzeniu Skylon Tower - wielkiej wieży z dekiem widokowym. Myślę że warto poświęcić czas i pieniądze na wjazd na Skylon, widoki z tarasu na 160 metrach robią wrażenie, panorama całej okolicy i ogrom wodospadu najlepiej widać z tej wysokości. Na dole mieliśmy małe techniczne problemy jak wydostać się na promenadę, ale udało się fartem (ktoś chyba zrobił sobie zabawę kosztem turystów :). Zobaczyliśmy wszystko co było warte i ruszyliśmy w stronę Toronto, a ponieważ jest blisko Niagary bardzo szybko dotarliśmy na przedmieścia miasta. Znajomi zostawili mnie u przyjaciół w Mississauga (trudna nazwa, a mieszka tu najwięcej Polaków). Dla mnie zrobiło się sentymentalnie, spędziłem tu sporo czasu kilka lat temu i gołym okiem dało się zauważyć zmiany w otoczeniu, powstało dużo nowych condominiów i wieżowców w centrum miasta. Zrobiliśmy sobie powitalnego grilla w ogrodzie i powspominaliśmy stare czasy :). Na rano przewidziane było zwiedzanie Toronto, a ja ciekaw byłem jak się miasto zmieniło od mojej ostatniej wizyty. Dojazd zakorkowanymi autostradami to mały koszmar ale jakoś to przetrwałem, gorzej było ze znalezieniem miejsca parkingowego w centrum (downtown). Na pierwszy ogień poszła największa atrakcja miasta, symbol Toronto - CN Tower, największa wieża widokowa na świecie - 446 metrów nad ziemią! Wjazd przeszkloną windą zapiera dech w piersiach, a przeszklony kawałek podłogi dopełnia resztę! Widziałem ludzi chodzących na czworaka przy łączeniach szklanej podłogi, nieliczni decydowali się na spacer po niej. W opcji jest jeszcze wjazd na drugi poziom prawie na szpicy, ale tam zwykle jest duża kolejka. Pod CN Tower znajduje się wielkie boisko z rozsuwaną kopułą, a sam proces otwierania dachu można uznać za swego rodzaju atrakcję. W mieście trwa wielka budowa, powstają nowe wysokie budynki, dużo ciężkiego sprzętu i wszechobecne ogrodzenia psują urok miasta. Nowopowstałe wieżowce zasłaniają stare, dobrze wkomponowane w otoczenie budynki i to mnie mocno raziło. Słyszałem ostatnio dużo niepochlebnych opinii o Toronto, zaczynam to rozumieć i powoli się z tym zgadzać a szkoda... Umówiłem się z resztą znajomych w centralnym miejscu miasta więc postanowiłem tam dotrzeć słynną Younge Street uznaną przez księgę rekordów Guinnessa za najdłuższą ulicę świata :). Obecnie obowiązkowym miejscem spotkań umawiających się mieszkańców i turystów jest Younge-Dundas Square, zrobiony na podobieństwo Nowo Yorskiego Time Square. Plac ze scenami i knajpami, a wokół centra handlowe i kolorowe reklamy. Zasiedliśmy na zimne piwo w Hard Rock Cafe i przegadaliśmy kilka ładnych chwil. W tle na scenie trwał koncert irlandzkiej kapeli, co zagłuszało skutecznie konwersacje. Ruszyliśmy po okolicy mijając City Hall z zaokrąglonymi budynkami i fontanną u podnóża, zaszliśmy do mekki wszystkich fanów hokeja czyli Hockey Hall of Fame. Przyznam, że miasto nie oferuje zbyt dużo atrakcji, które by mnie szzcególnie zainteresowały. Na zakończenie dnia poszliśmy nad jezioro do Queens Quay Harbour, gdzie promem przepłynęliśmy na wyspę Centre Island. Mieszkańcy mają tu prawdziwy skarb - oddalone o kilka kilometrów zielone miejsce z parkami i miejscami na piknik z dala od spalin i hałasu - można się tutaj zrelaksować i podziwiać piękną panoramę miasta. Pora wracać... tym razem trasą przez King Street i Queen Street, które warto przejść na piechotkę. Brytyjski klimat oddają okolice Fortu York i CNE Grounds. Nie wypadało nie przejechać przez "polską" dzielnicę - coś jak Greenpoint w Brooklynie :), czas zatrzymał się tutaj kilka lat temu... ale mimo wszystko teraz traktuję to jako swego rodzaju skansen. Ostatnia noc Kanadzie i posiadówka do rana. Znajomi odebrali mnie o czasie i ruszyliśmy w stronę granicy z USA, wybraliśmy przejście w Fort Eire, gdzie wszystkie formalności nie trwały dłużej niż 5 minut. Po kilku milach byliśmy już na lotnisku w Buffalo i po nieprzyjemnych kontrolach siedząc przed bramką przegapiliśmy swój lot! Było to winą przewoźnika, który zmienił bramkę i nie poinformował nas o tym - trudno odczekaliśmy swoje i polecieliśmy następnym lotem, ale przynajmniej udało się zobaczyć mecz Polski na Mistrzostwach Europy :)
Canada

Wyprawa na Wschodnie Wybrzeże - część 3

Opuszczamy Nowy Jork ze smutkiem, miasto bardzo przypadło nam do gustu pomimo niektórych "słabszych" dzielnic. Celem jest Filadelfia w stanie Pensylwania. Jadąc przez New Jersey nie ma szans na ciekawe widoki, więc mkniemy szybko. Odcinek nie jest długi i w południe zjawiliśmy się na Starym Mieście. Znalezienie słynnego Independence Hall w którym podpisano Deklaracje Niepodległości Stanów Zjednoczonych nie stanowiło problemu, wielkie połacie zielonej trawy prowadzą do tego budynku i widać go z daleka. Znalezienie parkingu było proste, po ostatnich problemach tego obawialiśmy się najbardziej, ale akurat to było najłatwiejsze. Zostawiliśmy samochód i po kilku krokach byliśmy pod budynkiem Liberty Bell Center, w którym można zobaczyć dzwon symbol amerykańskiej rewolucji. Przeszliśmy całą wystawę i wyszliśmy na trawnik z którego mieliśmy panoramiczny widok na cały kompleks budynków Independence Hall. Niestety trzeba zamawiać bilety z wyprzedzeniem w okresie wakacji i nie udało się wejść z wycieczką zorganizowaną do środka. Budynek jest niewielki i zbudowany w stylu georgiańskim z wysoką wieżą, czerwona cegłą i białymi okiennicami dodającymi uroku. Miejsce jest silnie strzeżone i wszędzie stoją policjanci przy rozciągniętych taśmach, ale można podejść na tyle, żeby mieć obraz tego miejsca. Przeszliśmy się na tyły do pięknego parku Independence Square, gdzie można spotkać ludzi ubranych w stroje z tamtej epoki, nadają oni temu miejscu pewien klimat. Budynki w okolicy zostały nienaruszone i zwiedzanie okolicy jest bardzo przyjemne, daje obraz jak wyglądało życie w XVIII wieku w koloniach angielskich. Przeszliśmy jeszcze przez pobliski Washington Square z pomnikiem Nieznanego Żołnierza i powoli przedzieraliśmy się małymi uliczkami w stronę Market Street głównej ulicy miasta. Jest to bardzo ruchliwe miejsce i to potwierdza fakt, który gdzieś wyczytałem, że miasto posiada dużą społeczność murzyńską, co widać bardzo dobrze właśnie na Market Street. W połowie ulicy znajduje się Ratusz, wybudowany w 1901 roku był do połowy lat 80-tych najwyższym budynkiem w mieście. Budynek jest w kształcie czteroboku wysoką wieżą zegarową i wielką "studnią" w środku gdzie mieści się stacja metra. Spacerując dalej doszliśmy do wielkiej fontanny na JFK Plaza, która jest dość dobrym miejscem na odpoczynek po męczącym dniu, a pobliskie wieżowce dzielnicy finansowej zasłaniają od palącego słońca. Kilka metrów za fontanną zaczyna się bardzo widokowa ulica Benjamin Franklin Pkwy, która prowadzi do Filadelfijskiego Muzeum Sztuki, wzdłuż drogi rozwieszone są flagi krajów całego świata poukładane alfabetycznie, wyjątkiem jest Polska! Nie było jej w miejscu, gdzie powinna być, czyli w szeregu państw zaczynających się na P, to wywołało u nas lekką konsternację i dopiero w drodze powrotnej znaleźliśmy biało czerwoną flagę umieszczoną obok skweru na którym znajduję się pomnik upamiętniający Mikołaja Kopernika i bliźniacze miasto polskie Toruń :). Ale wracając do Benjamin Franklin Pkwy, dotarliśmy do podnóża Muzeum Sztuki słynnego bardziej z filmu Rocky, niż z eksponatów które zawiera. Pamiętna scena wbiegającego Stallone po wysokich schodach i stającego z uniesionymi w górę rękami doczekała się naśladowców (masa turystów biegających opętanie po schodach może naprawdę rozbawić) i pomnika (można go znaleźć w małym parku u podnóża schodów). Bez szaleństw wdrapaliśmy się na szczyt schodków skąd rozpościera się piękna panorama na całe centrum miasta, widok warty wysiłku :). Dzień dobiegał końca i powoli wracaliśmy przez miasto w stronę parkingu, mijana chińska dzielnica rozczarowała. Wyjechaliśmy z miasta i skierowaliśmy się do Baltimore z nadzieją na jakiś nocleg, dotarliśmy szybko ale widok brzydkiego, przemysłowego miasta odstraszył nas na tyle, że postanowiliśmy dotrzeć w okolice Waszyngtonu. Na przedmieściach miasta znaleźliśmy motel w całkiem przyjemnej cenie i zapadliśmy w sen. Rankiem zabrałem moich znajomych do centrum miasta, znalezienie miejsca postoju dla samochodu w stolicy kraju było jednak dużym wyzwaniem i skończyło się na odległym parkingiem. Pogoda jak to latem w tym rejonie była koszmarna dla turysty, wielki upał i duża wilgotność z chmurami kłębiącymi się w oddali złowrogo wróżące burzę (niesamowite ile razy jestem w Waszyngtonie to trafiam na burzę!). Najbliżej mieliśmy do Białego Domu siedziby Prezydenta USA, najbardziej znany widok na to miejsce jest silnie obwarowany i pilnowany przez agentów Secret Service, nie ma tam możliwości podjechać samochodem. Zdjęcia można zrobić przez płot a budynek jest na tyle blisko, że wszystko dobrze widać - a nas też obserwują panowie z bronią snajperską na dachu :). Przechodząc dalej doszliśmy pod Washington Monument, wysoką wieżę zakończoną piramidą widać prawie z każdego miejsca, jest w centralnym miejscu tak, że stojąc pod nią mamy widok na Kapitol, Biały Dom i Lincoln Memorial. Chętni podziwiania panoramy mogą wjechać na górę windą. My poszliśmy w stronę Kapitolu, odległość jest spora - mimo złudzenia, że jest to blisko... Im bliżej byliśmy od budynku tym wydawał się większy, naprawdę robi wrażenie jego ogrom i wygląd. Zwiedzanie wnętrz tylko w wycieczce zorganizowanej z wcześniejszą rezerwacją. Nas zadowoliła zewnętrzna fasada i przed frontem budynku spędziliśmy trochę czasu (też pod czujnym okiem panów z karabinami, hm... jak dla mnie lekka paranoja). Wróciliśmy Pensylvania Avenue do naszego samochodu i wtedy rozszalała się burza, trzeba było chwile poczekać z wyjazdem, widoczność była prawie zerowa. Pół godziny poźniej ruszyliśmy na objazd miasta, przejechaliśmy ulicami Old Downtown i okolic. Główne atrakcje miasta można zobaczyć w jeden dzień właściwie na piechotę lub korzystając z wagoników rozwożących za opłatą turystów po wyznaczonych miejscach. Jedynie trudne jest zobaczenie bez samochodu cmentarza Arlington i Pentagonu. Wpisując w nasz GPS namiary na cmentarz nie przewidywaliśmy ile będziemy mieli problemów z dotarciem na miejsce. Przejechanie Potomacu było łatwe ale skręcenie we właściwy wyjazd z autostrady było trudniejsze... ale dzięki temu objechaliśmy Pentagon pięć razy :) i 3 razy prawie udało się dotrzeć na cmentarz Arlington. W końcu się udało po zignorowaniu pomocy satelitarnej i mocno rozbawieni przygodami zaparkowaliśmy samochód. Przy wejściu na teren ogromnego cmentarza otrzymaliśmy mapkę z układem pomników, pierwsze kroki skierowaliśmy pod miejsce spoczynku rodziny Kennedych, przy JFK płonie wieczny ogień a brat Robert leży nieopodal w tak skromnym miejscu że łatwo je ominąć. Nie ma tu wystawnych pomników są tylko tabliczki na trawie... Potem przeszliśmy alejkami między grobami żołnierzy poległych na wojnach prowadzonych przez USA na całym świecie, był tam pomnik załogi promu kosmicznego Challenger i tablica pamiątkowa po Ignacym Paderewskim pochowanym na tym cmentarzu ale przeniesionym do Polski w 1992 roku. Opuściliśmy Arlington dość późno i trzeba było nadrobić trochę czasu żeby dotrzeć do następnego celu (dla mnie najważniejszego) - miasta Gettysburg w Pensylwanii. Po drodze zatrzymaliśmy się na kolację w przydrożnej gospodzie, która była irlandzka, tam zamówiliśmy tradycyjne dania z kraju zielonej koniczynki, popite dobrym ciemnym piwem. Na miejsce dojechaliśmy bardzo późno i z lekką obawą o miejsce do spania, ale na szczęście obawy były przedwczesne. Znaleźliśmy hotel sieciowy stylizowany na czasy z okresu wojny secesyjnej. Pozostało zasiąść na balkoniku z widokiem na główną ulicę i podelektować się chwilą. Rano śniadanie w hotelu pod obrazami scen batalistycznych i małe zakupki w pobliskim sklepie z pamiątkami. Ja byłem w siódmym niebie, moją pasją i bzikiem jest Wojna Domowa zwana Secesyjna która miała miejsce w latach 60-tych XIX wieku na tych właśnie terenach. Gettysburg było sceną najważniejszej bitwy całej wojny i odwróciła bieg historii... Miasteczko przygotowane jest dla turystów bardzo dobrze , zabudowa z tamtych czasów oddaje klimat perfekcyjnie, domki, drużki i sklepiki oferujące dużą ilość pamiątek zadowolą nawet wybrednego maniaka historii. Łatwo trafiliśmy do centrum turystycznego gdzie zaopatrzeni w mapki terenu ruszyliśmy zwiedzać. Pole na którym rozegrała się słynna bitwa jest ogromne i odtworzone z bardzo dużą dokładnością, po stronie gdzie była linia wojsk północy mamy co kilka kroków armaty i pomniki z opisami regimentów i dowódców, mnie bardziej interesowała linia wojsk Konfederacji i tam się udaliśmy samochodem, bo nie było blisko. Z tej strony pomniki są bardziej okazałe i podobnie rozstawione i znaczone miejsca gdzie stały poszczególne armie stanów południa. Gdybym miał więcej czasu - poświeciłbym temu miejscu kilka dni, ale że reszta członków wyprawy nie podzielała mojego entuzjazmu co do miejsca - trzeba było się zbierać... ale mimo to mam satysfakcje że widziałem miejsce, o którym tak dużo czytałem. Następny cel wyprawy wybrałem z czystej ciekawości - było to miasto York - gdzie znajduje się fabryka motorów Harley-Davidson. Podjechaliśmy tuż przed zamknięciem, ale udało nam się zwiedzić małe muzeum i sklep firmowy, gdzie obkupiliśmy się w koszulki i inne gadgety. Ale najciekawsze w Yorku było to, że ulice pełne były poprzerabianych, mocno podrasowanych samochodów, naprawdę super maszyny i zastanawiałem się, czy tutaj nie znajduje się światowa stolica tuningu samochodów. Nie kłamiąc co - trzecia maszyna była z serii "dziwny pojazd" :). Opuściliśmy miasto i pojechaliśmy na szybko do Hershey słynnego z produkcji czekolady - to właściwie tak jakby w Polsce pojechać do fabryki Wedla w mieście Wedel :). W USA marka Hershey jest najbardziej czekoladowo-rozpoznawalna. Noc zaplanowaliśmy w Buffalo w stanie Nowy Jork - kawałek drogi był przed nami. Na trasie powrotnej była jeszcze ciekawostka miasto... Warsaw :). Oczywiście pojechaliśmy, zabawne uczucie kiedy się widzi na budynkach napisy - Warsaw Fire Dept, Warsaw City Hall itd. ale to taka mała dygresja :). Do celu dojechaliśmy bardzo późno w nocy. Buffalo oferuje sporo hoteli i nie było problemów ze znalezieniem miejsca do spania. Miasto nie oferuje niczego ciekawego do zobaczenia o czym przekonali się również moi znajomi... Mogliśmy więc spokojnie pojechać w stronę wodospadów Niagara.
East Coast Part 3

środa, sierpnia 13, 2008

Wyprawa na Wschodnie Wybrzeże - część 2

Ciąg dalszy wyprawy po wschodnim wybrzeżu. Pożegnaliśmy piękne New Haven w Connecticut i przekroczyliśmy granicę stanu New York. W planie mieliśmy odebrać nową towarzyszkę wyprawy, która miała przylecieć wieczorem z Polski do Newark w New Jersey - zostało trochę czasu, a nie chcieliśmy się władować na Manhattan samochodem, bo groziło to utknięciem na kilka godzin w korkach. Postanowiłem zboczyć lekko z trasy i podjechać do miejsca, które zawsze chciałem odwiedzić - West Point - słynną Akademię Wojskowa Stanów Zjednoczonych położoną w bardzo malowniczym miejscu nad rzeką Hudson, jakieś półtorej godziny od Nowego Jorku. Widoki z autostrady zmieniły się diametralnie, nareszcie było coś widać, a nie jak do tych czas tylko drzewa, które tworzyły swojego rodzaju żywopłot. Ponieważ był to spontaniczny wybór i nie mieliśmy żadnych namiarów, pozostało nam wpisanie w GPS nazwy - wyświetliło się kilka opcji wjazdu i niestety wybraliśmy złą, była to jedna z bram dla personelu i studentów. Żołnierz na warcie poinformował nas, że zwiedzanie Akademii Wojskowej i muzeum jest w zupełnie innym miejscu i że mamy bardzo mało czasu, żeby załapać się na wycieczkę po uczelni. Ruszyliśmy szybko, ale niestety nie udało się- następny żołnierz już pod właściwą bramą poinformował nas, że zwiedzanie jest niemożliwe i zaprasza na jutro... ale jutro mieliśmy inne plany. Nie pozwolono nam zrobić pamiątkowego zdjęcia pod herbem akademii i podjechaliśmy kilka metrów do muzeum, które mieści się niedaleko głównej bramy. Nie mieliśmy szczęścia, wszystko było pozamykane. Pozostało wrócić na trasę i już z lekkim stresikiem pędzić do Newark. Mknęliśmy przez "słabszą" część New Jersey, gdzie dominują fabryki i różnego rodzaju magazyny. Jaki duży kontrast do podobnych miejsc w Kalifornii... Jadąc główną autostradą na lotnisko po lewej stronie mieliśmy okazałą panoramę Manhattanu, złocącą się w promieniach zachodzącego słońca. Reszta przebiegła według planu i trzeci uczestnik wyprawy dołączył do nas o wyznaczonym czasie. Postanowiliśmy pojechać na Manhattan żeby zobaczyć Time Square nocą. Przejazdy płatnymi autostradami i tunelami na wyspę okazały się kosztowne, nie przywykliśmy do tak częstego płacenia (w Kalifornii chyba tylko 2 razy płaciłem za krótki odcinek, gdzieś koło San Diego). Osiem dolarów za przejazd tunelem to sporo i postanowiliśmy następnym razem używać bezpłatnych autostrad, co okazało się niespecjalnie dobrym pomysłem, a zdrowie psychiczne i nerwice są jednak cenniejsze, korki są ogromne i mogą rywalizować z tymi w Los Angeles :). Dotarcie na 42 i Broadway zajęło nam bardzo dużo czasu, a doskonale wiedzieliśmy, że nie wolno turyście wjeżdżać samochodem na Manhattan :), ale mimo to chcieliśmy przekonać się na własnej skórze. I chyba było warto, styl jazdy przypomina "warszawski", czyli jest "wolna - amerykanka" na ulicy, kierowcy jeżdżą zderzak w zderzak i kompletnie nie przejmują się przepisami, tak samo jak piesi nie zwracają uwagi na kolor sygnalizacji świetlnej! Czułem się jak w zwariowanej grze komputerowej. Zabawne jest też, że bywały momenty kiedy byliśmy jedynym cywilnym samochodem w morzu żółtych taksówek! Dojechanie na miejsce to jedno, a drugie to znalezienie miejsca do zaparkowanie - zadanie wręcz niewykonalne więc pozostało nam skorzystanie z płatnego (sporo) parkingu na bocznej ulicy. Dla znajomych to był pierwszy raz w Nowym Jorku, a ja mogłem się uważać za weterana :), pozwoliło to zaoszczędzić sporo czasu w błąkaniu się po nieznanym mieście. Weszliśmy na Time Square i znajomym opadły szczęki, wrażenie niezapomniane zwłaszcza w nocy, masy świateł z reklam pnących się w górę w kanionie wieżowców, a w tle muzyka ulicy z klaksonów samochodów i gwaru ludzkiego. Tam, gdzie przecina się Broadway i Seventh Avenue mamy nieformalne centralne miejsce w mieście i to właśnie tutaj co roku obchodzony jest na ulicy nowy rok. Tutaj znajdziemy masę sklepików z tanimi pamiątkami, dużo firmowych sklepów i restauracji, a nawet punkt werbunkowy Armii. Turyści często korzystają z autobusów wycieczkowych z otwartym dachem, które mają na Time Square swoją "zajezdnię" - co osobiście polecam, a pozwala to zaoszczędzić sporo czasu (ciekawa jest nocna wycieczka z przejazdem przez most do Brooklynu i panoramą Manhattanu w nocy). Trochę mnie śmieszą błąkające się wśród całej masy samochodów dorożki z turystami :). Przeciskaliśmy się z trudem przez tłumy ludzi, żeby stanąć na samym środku Time Square, skąd jest świetne miejsce do zrobienia pamiątkowych fotek. Zrobienie dobrego zdjęcia wymaga statywu lub bardzo jasnego obiektywu i pstrykanie zwykłym aparacikiem z fleszem nie oddaje klimatu tego miejsca. W dzień jest już lepiej, ale wysokie budynki dobrze zasłaniają niebo i słońce dociera tutaj tylko na chwilkę. Ciekawostką jest, że nasze dwa GPS miały cały czas problemy z sygnałem! Złaziliśmy okolice nie spiesząc się po czym wróciliśmy do samochodu i jak to bywa na naszych spontanicznych wyprawach - noclegiem zaczęliśmy się martwić dopiero pod koniec dnia. Wyszukanie miłego hoteliku za rozsądną cenę okazało się trudne i postanowiłem pojechać na drugą stronę rzeki Hudson do sąsiedniego stanu New Jersey, tutaj dość szybko znaleźliśmy sieciowy hotel i mimo dość sporej sumy za noc (Kalifornia przyzwyczaiła nas do w miarę rozsądnych cen) - zostaliśmy do rana. Okolica przypominała raczej jedno wielkie złomowisko samochodów z dużą ilością warsztatów. Zjedliśmy szybko śniadanko i pojechaliśmy bezpłatnym tunelem na Manhattan, co kosztowało jednak dużo czasu w korku. Podjechaliśmy w okolice Battery Park, na samym końcu wyspy skąd odpływają statki wycieczkowe na Ellis Island i Liberty Island ze Statuą Wolności. Z premedytacją wjechaliśmy na wyspę pamiętając o gigantycznych korkach :), ale co tam, lenistwo wygrało! Zaparkowaliśmy na płatnym parkingu za jedyne ... 40 dolarów za dzień :). Słońce pięknie świeciło i pogoda był idealna na zdjęcia, kupiliśmy bilety na rejs i przeszliśmy bardzo drobiazgową kontrolę osobistą niczym nie różniącą się od tych na lotniskach. Zaokrętowanie poszło sprawnie, usiedliśmy na górnym otwartym pokładzie, żeby mieć lepsze widoczki. Wystarczyło, że statek pokonał połowę drogi, a już zaczynał się raj dla lubiących fotografię - panorama dolnego Manhattanu już bez wież World Trade Center dalej robi oszałamiające wrażenie, widać ładnie Brooklyn Bridge i cel rejsu Statuę Wolności. Statek był pełny, mogliśmy się tego spodziewać - w końcu to okres wakacji, ale i tak przeraziła nas gigantyczna kolejka czekających na powrót turystów. Spacer po Liberty Island można zacząć od wejścia do Statuy co zrobiliśmy (przestrzegałem, że nie warto tracić na to czasu pamiętając poprzednie wizyty ale... nikt nie chciał słuchać). Cały proces polegał na staniu w następnej ogromnej kolejce w dużym białym namiocie i przejście jeszcze bardziej szczegółowej kontroli osobistej - trzeba było zostawić plecak w skrytce i zaopatrzony tylko w aparat ruszyć do windy lub schodami podejść kilkanaście kroków do ... jak się okazało - podstawy statuy - skąd widok niewiele się różni od tego jaki mamy z deptaka poniżej! Kiedyś można było wjechać do "głowy" i podziwiać widok z dużej wysokości (zabawne, że szybki były tak pobrudzone, że będąc tam 10 lat temu i tak niewiele widziałem). Pozostało zadowolić się muzeum i szybko wyjść. Obeszliśmy w okół całą wysepkę i odczekaliśmy swoje w kolejce do statku, który wysadził nas w następnym punkcie podróży - czyli na sąsiedniej wyspie Ellis, gdzie na początku XX wieku lądowali emigranci z całego świata. Znaleźć tutaj można obszerne muzeum z dużą ilością eksponatów, a na zewnątrz stojące tablice z nazwiskami pierwszych przybyłych emigrantów. Poukładane są one alfabetycznie i dość szybko znalazłem "przodków" legitymujących się takim samym nazwiskiem jak ja :). Tutaj też odczekaliśmy "swoje" w powrotnej kolejce i zadowoleni w końcu wylądowaliśmy na brzegu. Zrobiliśmy jeszcze rundkę po parku i zabrałem moich znajomych na przechadzkę po Manhattanie. Pierwszą atrakcją był najbliżej nas pomnik wielkiego szarżującego Byka, symbolu finansjery z pobliskiej Wall Street, na którą dotarliśmy po kilku chwilach - miejsce łatwo rozpoznać po ogromnej amerykańskiej fladze zawieszonej na budynku i betonowych zaporach mających zapobiec ewentualnym samochodom pułapkom. W tym miejscu jest wyjątkowo "ciasno", wieżowce zbudowane są blisko siebie i nie ma tu żadnych atrakcji, które można polecić. Wyszliśmy z ciemnego kanionu i przeszliśmy do miejsca wielkiej tragedii z 11 września 2001 roku, tak zwanej "Strefy Zero", teraz mamy tu wielki plac budowy (byłem tu ponad rok temu i jakoś specjalnie nie widać postępów, zapewne wszystkie prace prowadzone są na dole, czego nie widać). Cały teren można obejść dookoła, ale najlepiej według mnie widać plac budowy od zachodniej strony z holu budynku 2 World Financial Center. Wróciliśmy na Broadway i doszliśmy do City Hall Park przy okazji odwiedzając jeden z większych sklepów z elektroniką J&R - gdzie zaopatrzyliśmy się brakujące elementy aparatu, który kolega w międzyczasie uszkodził. Miejsce to jest dość przyjemne, mały kameralny park z starym budynkiem ratusza pośrodku wielkich budynków. Obok znajduje się wejście dla pieszych i rowerzystów na słynny most Brookliński. Spacerek zajął nam trochę czasu i trzeba było uważnie iść i pilnować swojej ścieżki, ludzie na rowerach rozwijają tu duże prędkości i łatwo zostać trafionym. Widoki z mostu są świetne tak jak i sam most. Zeszliśmy po stronie Brooklynu i skręciliśmy w lewo w ulicę Main z przepięknym widokiem na stare budynki z czerwonej cegły, a głębiej w tle Manhattan Bridge (ujęcie bardzo znane ze zdjęć i filmów). Podeszliśmy do małego parku z widokiem na część dolnego Manhattanu i praktycznie stanęliśmy pod filarem mostu Brooklińskiego - co za widok! Można tutaj zrobić niezłą sesję zdjęciową... muszę dodać, że sesja tylko na potrzeby własne, ponieważ zaczepił mnie strażnik i oznajmił, że nie można tu robić zdjęć w celach komercyjnych. Posiedzieliśmy trochę na ławeczkach lekko zahipnotyzowani widokiem. Przejście na drugą stronę filaru mostu zajęło trochę czasu i stanęliśmy na dość popularnym tarasie widokowym w dokach Brooklynu. Mamy tu podobny widok jak kilkanaście metrów dalej, z tą różnicą, że tutaj są tłumy ludzi i fotografów. Ciekawostką, której nie było wcześniej jest "wtopiony" w deski tarasu ogromny starodawny aparat fotograficzny, którego obiektyw skierowany jest na Manhattan - jest on wielkości dorosłej osoby. Zastanawiało mnie dlaczego przy szkle kłębi się cały czas tłum ludzi i przykłada kartki z tekstami lub gestykuluje - szokiem było dla mnie fakt, że jest to kamera, która transmituje na żywo obraz z tego miejsca, a po drugiej stronie stoją ludzie w ... Londynie! Ubaw niesamowity zwłaszcza jak się uda umówić z kimś znajomym :). Teraz zrozumiałem dlaczego obiektyw aparatu jest tak duży :) rzeczywiście sympatyczna atrakcja! Wróciliśmy na wyspę i energicznie ruszyliśmy Broadwayem w stronę Empire State Building, kolejka była ogromna, ale poświęciliśmy się i odstaliśmy swoje. Wjazd z przesiadką i po chwili stanęliśmy na tarasie widokowym. Było wietrznie jak to na górze, ale widoki świetne, cały Manhattan na dłoni i co tu pisać ...trzeba zobaczyć :). Widok z tego poziomu oddaje ogrom budynków i daje wyobrażenie o wyspie, człowiek chodzący po ulicach niczym w kanionach nie może złapać perspektywy, a to daje wjazd na Empire State (w nocy podświetlony). Powoli robiło się późno, a wiadomo, że nie da się Nowego Jorku zobaczyć w jeden dzień, a nawet tydzień :(, więc to co mieliśmy do zobaczenia to był czysto subiektywny wybór dokonany przeze mnie, biorąc pod uwagę również zainteresowania osób z którymi byłem. Pojechaliśmy po samochód metrem, którego system trudno zrozumieć jeśli się jest kilka chwil, ale na szczęście nie zapomniałem tego od ostatniego pobytu. W mniejszych korkach pojechaliśmy Fifth Avenue do Central Parku, zaparkowaliśmy cudem i poszliśmy na wieczorny spacerek - nigdy nie mogę się opanować i jak mam okazje zabrać tutaj ludzi z Polski to nic nie mówiąc prowadzę pod pomnik Jagiełły, zawsze mam ubaw ze zdziwionych i zszokowanych ludzi :). Dzień dobiegał końca i trzeba było poszukać noclegu który znaleźliśmy... na Jamaica Avenue w Queens. Miejsce mało przyjemne, ale znajomemu z warszawskiej Pragi przypominało dom :). Rano ruszyliśmy zobaczyć słynny Green Point, miejsce zwane Littel Poland. Dla mnie to folklor i atrakcja, więc zaparkowaliśmy samochód i ruszyliśmy uliczkami w poszukiwaniu polskich śladów. Szyldy w ojczystym języku co kilka kroków, sklepy pełne produktów z Polski i nawet ludzie tacy sami tylko jakby sprzed 30 lat :). Znajdziemy tu też fajne knajpki, gdzie można sobie usiąść i zjeść polskie jedzenie. Mimo wszystkich złych skojarzeń i opinii miejsce ma klimat. Podobno mocno się zmienia, a szkoda warto by zachować w stanie nienaruszonym. Tak spędziliśmy ostatnie pół dnia w Nowym Jorku, przed nami dlasza część wyprawy. Opuszczamy miasto jadąc mostem Kościuszki...

East Coast Part 2

Wyprawa na Wschodnie Wybrzeże - część 1

Wypad na Wschodnie Wybrzeże planowany był od dawna, ale wszyscy czekaliśmy na ładną pogodę. Bilety kupione zostały z dużym wyprzedzeniem także cena była bardzo dobra. Do wykorzystania mieliśmy dwa tygodnie i skrzętnie wziąłem się za dokładne przygotowanie trasy - tym razem nie poszedłem na żywioł. Chciałem przejechać Nową Anglię, Nowy York, Waszyngton DC i zatoczyć koło w stronę Kanady. Przylecieliśmy wczesnym rankiem do Bostonu i odebraliśmy z wypożyczalni zarezerwowany samochód. Po nocy w samolocie byliśmy trochę zmęczeni, ale od razu ruszyliśmy w miasto. Autostrada z lotniska zbudowana jest w tunelach pod zatoką i częścią miasta - niesamowite doświadczenie jechać w czymś takim - są tu nawet skrzyżowania i sygnalizacja świetlna. Wyjechaliśmy w samym centrum miasta i skierowałem w stronę parku Boston Common, gdzie cudem zaparkowaliśmy samochód. Boston znam dobrze z poprzedniej wyprawy, spędziłem tu kilka fajnych dni i miasto mnie zauroczyło - z czystym sumieniem przyznam, że to drugie najładniejsze miasto w USA po San Francisco (prywatna opinia). Znając już okolice łatwiej było się poruszać i zobaczyć jeszcze raz znane miejsca. Boston jest dla mnie magicznym miejscem - kameralne miasto z pięknymi wiktoriańskimi domami (murowane, a nie drewniane jak w SF), które ma niepowtarzalny klimat. Duży park w sercu miasta, w którym ludzie spędzają wolny czas, a pracownicy pobliskich budynków wychodzą na lunch idealnie komponuje się z pobliską zabudowę. Znajdziemy tutaj dużo miejsc związanych z historią Stanów Zjednoczonych, w końcu tutaj wszystko się zaczęło. Przespacerowaliśmy się po Boston Common i Public Garden, gdzie można wynająć łódkę i popływać w małym jeziorze. Doszliśmy do Massachusetts State Hose, gdzie mieści się stanowy parlament - budynek wyglądem przypomina spotykane wszędzie w USA parlamenty wzorowane na waszyngtońskim Kapitolu, ale w mniejszej skali - różni go jeszcze złota kopuła. Za parlamentem mieści się dzielnica Beacon Hill, która wygląda jakby czas sie dla niej zatrzymał, także spacer po wąskich uliczkach przy kamienicach pamiętających rewolucję amerykańską to czysta przyjemność. Jako zapalony fotograf dodam, że każdy kawałek miasta "pozuje" wdzięcznie do zdjęć. Przechodząc dalej wchodzimy na tak zwany Freedom Trail (Szlak Wolności), namalowana na chodniku czerwona linia prowadzi nas po wszystkich historycznych atrakcjach miasta. Szlak zaczyna się w Parku Boston Common i ciągnie się przez całe miasto żeby zakończyć się po drugiej stronie zatoki w w Charleston. Lubie miasta, które można zwiedzać na piechotkę i Boston należy do takich. 3-4 dni wystarczą żeby dokładnie poznać każdy zakamarek tego pięknego miejsca. Idąc po czerwonej linii przechadzaliśmy się uliczkami miasta, któremu bliżej do Europy niż do Ameryki. Pięknie prezentuje się stary Parlament pomimo, że jest upchany między wysokie szklane wieżowce. Nieopodal przeszliśmy do miejsca Bostońskiej Maskary, która była iskrą zapalającą lont rewolucji amerykańskiej. Idąc dalej zatrzymaliśmy się w Quincy Market, które jest wielkim targowiskiem i miejscem, gdzie mieści się dużo restauracji. Jest to gwarne miejsce, w którym zawsze kłębią się tłumy ludzi. Bez pośpiechu przeszliśmy cały szlak i przechodząc most Charlestown stanęliśmy pod obeliskiem na górze Bunker Hill. Teraz czekało nas nie lada wyzwanie - wejść po 294 schodkach na wysokość 67 metrów idąc stromo w "kominie". Wypluwając płuca i nie czując nóg stanęliśmy na szczycie budowli skąd mamy piekny widok - panoramę całej okolicy. Mimo wszystko warto było, nie polecam jeśli ktoś ma problemy z sercem lub słabą kondycję ... i klaustrofobię :). Na szczęście w parku pod obeliskiem mamy dużo zielonej trawy i ławki gdzie można odpocząć po "wspinaczce". Taki szlak wystarczy na cały dzień, teraz pozostało znaleźć hotel i odpocząć po ciężkim dniu. Rano ruszyliśmy na przechadzkę po włoskiej dzielnicypanuje w nich klimacik taki jak widzimy na filmach. Momentami w stylu rodziny Soprano :) - potężni mężczyźni ze złotymi łańcuchami na szyjach, siedzący na krzesełkach przy ulicy, którzy gestykulując kłócą się po włosku, to widok w tym miejscu niemal powszechny. Wszędzie restauracje serwujące włoskie jedzenie i kawiarnie z espresso. Niedaleko znajdziemy dzielnicę Waterfront z ładnym parkiem i słynnym Long Wharf. Z pobliskiego portu wypływają statki w rejs po zatoce. Lubie tego typu atrakcje chociażby ze względu na zdjęcia - świetna panorama miasta z wody i przyjemne kołysanie na falach. Wychodząc ze statku zatrzymaliśmy się w pobliskiej restauracji na obiad złożony z owoców morza - muszę przyznać, że za rozsądne pieniądze zjedliśmy wyśmienity posiłek. Czas przeznaczony na Boston powoli się kończył, a do zobaczenia był pobliski Cambridge ze słynnym Uniwersytetem Harvard i MIT (The Massachusetts Institute of Technology). Miasteczko pokazało się z dobrej strony i nie zawiodło moich oczekiwań, klimacik naprawdę luzacki. Stara zabudowa trzyma klasę, a lokalne restaurację i bary zachęcają do wejścia. Na ulicach oczywiście dużo młodzieży i ... rowerów. Pojeździliśmy po okolicy i po pewnym czasie uznaliśmy, że już wystarczy oglądania (zazdrość, że człowiek tutaj nie studiował była duża). Wyjechaliśmy z miasta kierując się na południowy wschód do miejscowości Plymouth - dojechaliśmy bardzo szybko, gdyż wschodnie wybrzeże ubogie jest w widokowe autostrady i po obu stronach drogi podziwiać można było gęsty las... :( Atrakcją Plymouth jest replika XVII-to wiecznego statku Mayflower II, który przywiózł pierwszych pielgrzymów z Anglii. Obok znajdziemy jeszcze malutkie Pilgrim Hall Museum, gdzie dowiemy się o historii pozostałych przy życiu pasażerów statku. Trochę rozczarowani miejscem pojechaliśmy do Cape Cod - półwyspu wyglądającego jak wyciągnięte ramię. Jest to miejsce najbardziej wysunięte na wschód w stanie i licznie odwiedzane przez turystów w okresie letnim. Do zwiedzania zachęca do długa piaszczysta plaża z domkami letniskowymi, ale zniechęca silny wiatr i częsta mgła. Przejechaliśmy do końca półwysep i wróciliśmy na autostradę stanową. Zatrzymaliśmy się na noc w New Bedford i rano przekroczyliśmy granicę najmniejszego stanu USA, Rhode Island. Zaparkowaliśmy samochód na małej uliczce między pięknymi domami z poprzednich epok. Byliśmy w stolicy stanu w mieście Providence. Już po pierwszych minutach w tym miejscu i czułem, że to miejsce mnie oszołomi i tak się stało. Nie widziałem dawno tak idealnie zachowanych domów i uliczek, zabudowa trzymała klimat i nawet małe downtown nie psuło niczego. Chodziliśmy jak zahipnotyzowani i czekaliśmy tylko aż pojawią się mieszkańcy ubrani w XVIII-to wieczne stroje. Doszliśmy tak do rzeki Providence, która wijąc się przez miasto tworzy długi wąski kanał. Wieczorami zapalane są pochodnie i przepływające gondole tworzą miłą atmosferę. Wzdłuż rzeki ciągnie się promenada i park z pomnikami upamiętniającymi wysiłek zbrojny USA we wszystkich wojnach. Idąc dalej Doszliśmy do Waterplace Park, które swoim stylem odbiega od reszty miasta - jest to nowoczesne architektonicznie miejsce zrobione pod kątem rekreacyjnym, można tu usiąść na ławeczkach lub na trawie czy zjeść coś w pobliskich knajpkach. Gdy wyszliśmy z Parku wyrósł przed nami ogromny budynek stanowego parlamentu - State House. Wyglądał imponująco - jak dla mnie najładniejszy Kapitol jaki widziałem - waszyngtoński nawet się nie umywa. Chodząc dookoła budowli delektowaliśmy się widokami jakie roztaczały się z tarasów przed głównym wejściem. Czułem niedosyt i wróciliśmy przejść się po Benefit Street i zapomnieć o XXI wieku. Miasto jest małe i dość szybko połapaliśmy się w jego topografii także mapa stała się zbędna. Dzień powoli mijał i trzeba było ruszać dalej. Ciężko było nam opuszczać Providence, a to już drugie takie miejsce po Bostonie, więc zapowiadało się ciekawie. Rhode Island to malutki stan i opuszczenie go nie zajęło dużo czasu. Wjechaliśmy do Connecticut i zatrzymaliśmy się w jego stolicy - mieście Hartford. Przybyliśmy akurat w okresie święta narodowego Puerto Rico (chyba mają tu ogromną społeczność portorykańską) i utknęliśmy w korkach. Na szczęście udało się zobaczyć lokalny Kapitol, który zbudowany jest w stylu wiktoriańsko- gotyckim, co bardzo wyróżnia ten budynek na tle pozostałych parlamentów stanowych. W mieście nie ma specjalnie żadnych atrakcji, można jedynie odwiedzić dom i muzeum Marka Twaina. Teraz nasza trasa prowadziła na południe, a jadąc rozglądaliśmy się za noclegiem, który w porównaniu z zachodnim wybrzeżem bardzo trudno znaleźć. Nie ma tu tak dużej liczby hoteli sieciowych, a z autostrady zasłoniętej drzewami trudno dostrzec jakieś miejsce noclegowe na trasie. Pozostało zdać się na tablice informacyjne na poboczach i GPS. Znaleźliśmy miejsce do spania, ale zajęło to nam sporo czasu. Wczesnym rankiem skierowalismy się do centrum New Haven w którym miści się słynny Uniwersytet Yale. Zaparkowaliśmy w samym centrum miasta i ruszyliśmy zwiedzać okolice. Tutaj dopiero czuć klimat akademicki. Gdy spacerowaliśmy zabytkowymi ulicami odnosiłem wrażenie, że chodzę po kampusie - wszędzie jakieś wydziały i katedry, a na ulicach grupki studentów. Będę się powtarzał, ale to miejsce też przypadło mi do gustu, nie czułem że jestem w Ameryce Północnej! Wszędzie kościoły, a każdy zbudowany w innym stylu i prześcigały się w swoim ogromie i wysokości. Równie dobrze filmowcy z Hollywoodu mogliby kręcić sceny ze średniowiecznej Europy nie buddując sztucznych scenografii. Zeszliśmy centrum miasta w szerz i wzdłuż aż nadeszła pora by ruszać dalej. Byłem zadowolony,bo w każdym z trzech stanów w których spędziliśmy czas znalazłem perełkę godną polecenia każdemu turyście. Boston, Providence i New Haven trzeba koniecznie odwiedzić. Przed nami kolejny etap, wjechaliśmy do stanu Nowy York...
East Coast Part 1