poniedziałek, lutego 23, 2009

Po prostu Mosin

Podczas wyprawy miałem okazję przetestować nową broń - karabin Mosin-Nagant M91/30 zakupiony po bardzo promocyjnej cenie 99 dolarów. Jest to bron oryginalna z magazynów rosyjskich. Rok produkcji 1942 i nie używana. W zestawie znajduję się bagnet, pas na naboje i sprzęt do konserwacji. Naboje trzeba było zamówić osobno. Idealnym miejsce na testy strzeleckie był nasz ulubiony Box Canyon niedaleko Salton Sea. Teren zamknięty a ściany kanionu są naturalnymi kulołapami.
Z broni tego typu korzystał słynny rosyjski snajper Wasilij Zajcew, który podczas bitwy o Stalingrad zaliczył pokaźną liczbę trafień. Ile to już trudna sprawa do ustalenia zważywszy że nie prowadził książeczki trafień a propaganda sowiecka potrafiła świetnie przekłamywać historię. Broń okazała się bardzo celna i pomimo braku lunety snajperskiej trafiliśmy świetnie na bardzo duże odległości. Jedynym problemem był ogromny huk jaki towarzyszył oddawaniu strzału ale to już taki urok tego typu broni. Poniżej przedstawiam nagrane filmiki z prezentacji broni i kilka zdjęć.



Mosin-Nagant M91/30

Arizona Deserts Expedition i Lake Havasu

Styczeń w tym roku mocno zaskoczył mieszkańców Kalifornii, temperatury były iście tropikalne i zero deszczu - co doprowadziło do wyschnięcia większości jezior. Luty był trochę pomieszany i pod koniec miesiąca dopiero doczekaliśmy się deszczów (to wersja oficjalna, a ja wcale się nie cieszę). Temperatury spadły w rejonie Bay Area poniżej 20 stopni, co oznaczało, że trzeba na długi weekend uciekać gdzieś na południe. I jak postanowiliśmy - tak zrobiliśmy.

Ten wyjazd miał być powrotem do korzeni - wspólna wyprawa w składzie jak przez dwoma laty. Punktem zbornym był ulubiony ostatnio Box Canyon niedaleko Salton Sea. Przygotowanie kempingu trwało chwilkę i szybko zajęliśmy się testami nowego nabytku - karabinu rosyjskiego z II wojny światowej - mosin. Kawał żelastwa okazał się świetnym zakupem i bardzo celna broń pochłonęła sporo czasu :). W oczekiwaniu na resztę grupy rozpaliliśmy ognisko i rozstawiliśmy w kanionie małe lampki olejowe. Ekipa miała podane koordynaty do GPS, ale w nocy łatwo coś ominąć. W tym rejonie nie ma kompletnie zasięgu, więc nie bardzo było jak się skontaktować. Następnego dnia rano brakująca część drużyny była już razem. Było jak za dobrych czasów... zrobiło się lekko nostalgicznie :). Temperatura dopisywała i słońce popaliło nas na skwarki. W ferworze zapomnieliśmy o nakryciach głów i wyglądaliśmy zabawnie, zupełnie jak rodowici mieszkańcy tych rejonów. Testy broni trwały w najlepsze, kilka filmów i obiad z ogniska zrelaksowały nas całkowicie. Późnym popołudniem pora była zmienić lokalizację na coś nowego - w końcu trzeba dokładnie eksplorować teren.
Wjechaliśmy na autostradę międzystanową 10 i pojechaliśmy na wschód w stronę Arizony. Przez odcinek kalifornijski towarzyszyły nam drzewka Jozuego, a po przekroczeniu granicy Arizony za miastem Blythe natychmiast sceneria się zmieniła i
pojawiły się słynne kaktusy znane wszystkim z westernów lub kreskówek. Wyglądało to ciekawie tak jakby kaktus saguaro miał monopol tylko na ten stan :). Teraz pozostało tylko zmienić czas - w Arizonie dodajemy jedną godzinę, co wydaje się być troszkę niewygodne i pożera nam cenny czas i światło dzienne. Na wysokości miasteczka Quartzsite odbiliśmy na północ autostradą 95, a potem lokalną drogą na wschód.
Było już późna noc i szukaliśmy jakiegoś wygodnego zjazdu na pustynie, jakiejś przerwy w krzakach. I tak znaleźliśmy dobre miejsce niedaleko East Cactus Plain Wilderness, przejechaliśmy po piaskach i wertepach mijając wyschnięte drzewa i kaktusy. Odjechaliśmy na odległość, która pozwalała nam na pewną dozę prywatności i bez obawy, że nawiedzi nas inny turysta mający podobny pomysł na nocleg. Przy reflektorach samo
chodów rozbiliśmy namioty, a ja przygotowałem ognisko- co było łatwe - suchych patyków było pełno... i następne kilka godzin spędziliśmy przy ognisku. Kiełbaski i mięsko wyszło całkiem dobre, a zimne piwko smakowało wybornie.
Jeszcze mały rekonesans po nocy z noktowizorami, żeby zbadać okolicę na wypadek, gdyby trafił się jakiś zagłodzony zwierzak i chciał nas zjeść :). Teren
był czysty i spokojnie poszliśmy spać, nie powiem, żeby było ciepło - ale to typowe dla pustyń, dzień upalny a noc mroźna. Na ranem odwiedził nas kojot i trochę pohałasował przy naszych stolikach, ale nic nie ukradł. Jak jestem na wyprawach wstaję zwykle o świcie, nie mogę długo spać, zwłaszcza jak marznę. Ruszyłem na rekonesans przy normalnym świetle dziennym z czerwoną tarczą wschodzącego słońca na horyzoncie - dokładnie tak jak na fladze Arizony. Zrobiłem kilka mil szybkim krokiem zatrzymując się przy napotkanych kaktusach, nie umiem się oprzeć urokowi tych roślin - są takie egzotyczne i kojarzą się z czasami podboju zachodu Ameryki. Każdy ma inny kształt i wielkość i dla zapalonego fotografa to świetny "model" do zdjęć. Po dwóch godzinach natknąłem się na kolegę, który ruszył jakiś czas po mnie na zwiad.
Nie wytropiliśmy żadnej zwierzyny, czy skorpionów - ale
znaleźliśmy dobrze już objedzony szkielet jakiegoś osiołka. Dzika pustynia ciągnęła się milami i po chwili zorientowaliśmy się, że oddaliliśmy się na znaczną odległość. Trzeba było wracać na śniadanie. Widoki przyjemne, ale w tym miejscu nie ma tak dużego zagęszczenia kaktusów saguaro, dopiero po wyruszeniu z naszego obozowiska po kilku milach zrobiło się od nich zielono. Widzieliśmy też w oddali poparkowane RV bardzo daleko w pustyni - o świadczy o tym, że miejsce jest chyba popularne, a my nie odkryliśmy niczego nowego. Teren był w miarę płaski i tylko pasmo gór Plomosa majaczyło w oddali. Oczywiście w takich warunkach nie ma opcji strzelania, nie było naturalnego „kulołapa" w postaci górki czy skał. Ruszyliśmy na północ wzdłuż rzeki Colorado. Wszędzie wyschnięta ziemia bez śladów roślinności, a przy brzegach rzeki kwitnie bujnie życie, mamy zieloną trawę, palmy i zaparkowane co chwila samochody z turystami. Wygląda to trochę surrealistycznie.
Minęliśmy tamę Parker na rzece Colorado, która nie oferuje żadnych atrakcji jak jej "koleżanka" tama Hoovera z granicy z Nevadą. Pogoda powoli zaczynała się psuć i pojawiły się chmury, deszcz był nieunikniony, musiał w końcu spaść... ale jeszcze nie teraz! I tak dotarliśmy do celu na ten dzień - Jeziora Havasu i miasta Lake Havasu City.
Miasto jest dość osobliwym tworem, powstało w podobny sposób co Las Vegas, ktoś sobie coś uroił i postawił na środku pustyni miasto. W tym wypadku był to ekscentryczny milioner Robert McCulloch, który przeniósł swoją fabrykę w to miejsce i zakupił na aukcji... most! Ale nie zwykły most tylko...


Londyński most za cenę 2.4 miliona dolarów. Rozebrany na części kamienny most przetransportowano przez morze pod koniec lat 60 tych. Pieczołowicie odtworzony most połączył miasteczko z małą wysepką Pittsburgh Point. A najzabawniejsze w tym było to, że ów milioner myślał, że zakupił... Tower Bridge :). Ale i tak most drugą wielką atrakcją Arizony po Wielkim Kanionie. Most niczym wielkim nie jest i wrażenia zbytniego nie robi, ale fakt, że "podobno" jest oryginalny i prosto z Londynu - przyciąga rzesze turystów. Wokoło powstało wiele hoteli i resortów Spa. Mamy też ogromne pola golfowe i sporty motorowodne. Od marca do lipca miejsce to przyciąga ogromne ilości studentów z całych Stanów - łatwo wyobrazić sobie co tutaj się dzieje :), nikt nie trzeźwieje - a życie toczy się 24 godziny na dobę, imprezy na łodziach przycumowanych do nabrzeży przeszły już do legendy. Pod koniec lutego organizowane są tutaj Mardi Grass :). Momentami imprezy przeradzają się w mocno erotyczne zabawy... Każdy młody Amerykanin kojarzy to miejsce tylko z niezłymi imprezami i raczej nie będzie pamiętał o jakimś starym moście.
Chętni na zwiedzanie jeziora mogą zabrać się na jeden z wielu pływających statków wycieczkowych, panorama okolic z jeziora jest całkiem imponująca. Młodzi na szybkich łodziach testują tutaj swoje maszyny i nie trudno o wypadek. Wzdłuż nabrzeży biegnie kameralny deptak z budynkami i pomnikami stylizowanymi na wzór Londyński, małe centrum handlowe (obecnie w remoncie) i czerwone budki telefoniczne dodają "kiczu" temu miejscu. Oczywiście wraz z popularnością Lake Havasu dotarły tutaj wielkie koncerny handlowe i pobudowały swoje ogromne sklepy.
Po spacerku po moście wracamy na szlak. Docieramy na wieczór w rejony Bullhead City. Jedziemy przez chwilkę starym Route 66 i skręcamy gdzieś w nieznane, kilkanaście mil brniemy po utwardzanej drodze i finalnie lądujemy w małej dolince osłonięci od wiatru i ewentualnych ludzi. Powtórka z dnia poprzedniego - tylko teraz mamy wyzwania w postaci wysokich wzniesień. Wdrapywanie na szczyt daje w kość, zwłaszcza że podłoże jest niestabilne. Widoki z góry są niezłe, wszędzie jak okiem sięgnąć pustkowia, a hen daleko zarys gór. Co jakiś czas w oddali pojawia się pędzący na złamanie karku quad. Fani tego typu sportów wybierają sobie takie bezludne miejsca, żeby się wyszaleć bez ograniczeń. Rozpalenie ogniska i zrobienie posiłku zajęło trochę czasu, ale przyjemna atmosfera pozostała na długo.
Następnego dnia ruszyliśmy na styk trzech stanów Nevady, Arizony i Kalifornii, ale żadnego znaku do pamiątkowej fotki nie było... a szkoda. Dość abstrakcyjnie wyglądało miasto-kasyno Laughlin zbudowane zapewne z myślą o podróżujących kamperami i RV. Kolorowe ogromne kasyna wyrastające na kompletnym bezludziu po środku pustyni i skał. No, ale z tego już słynie Nevada.
Wyprawa pozostanie u mnie na długo w pamięci, świetny klimat, starzy dobrzy znajomi i magiczne miejsca z dala od cywilizacji. Ale za to właśnie kocham zachodnie Stany, za bezkres ziemi i dzikość przyrody nieskażone przez cywilizacje. Gdzie indziej na weekend mogę wyrwać się na pustynie, do największych lasów, nad przepiękne jeziora, nad bajeczne wybrzeże oceanu, ośnieżone góry i piękne miasta... to wszystko tylko na zachodnim wybrzeżu.

Arizona Deserts Expedition

Lake Havasu City