środa, września 17, 2008

Wyprawa do Yellowstone - część 1 / Przez Idaho

Wyprawa do Parku Yellowstone chodziła mi po głowie od kilku miesięcy, ale wiedziałem, że można ją zrealizować tylko w okresie letnim (jestem zmarźluchem i wolę ciepło). Drugą sprawą było znalezienie chętnych na ten wypad, w gre wchodziła jazda samochodem, a na taki długi dystans nie każdy się pisze. Znalazłem po wielu tygodniach szukania wlaściwą ekipę i pozostało mi przygotować trasę. Mieszkam w San Francisco, a odległość jest spora, dużo osób leci do Salt Lake City samolotem, potem wypożycza samochód, ja natomiast chciałem poznać pustkowia Nevady i nieznane mi tereny Idaho i Montany. Postanowiłem, że bedzie to niskobudżetowa wyprawa i zabiorę na wyprawę namiot i wszystkie niezbędne do obozowania rzeczy. Pozostało zakupić sprzęt, a do tego idealnym miejscem jest Wal-Mart :), kupiłem tam wszystko co było potrzebne,a nawet więcej (nie wiedziałem jak Amerykanie potrafią być pomysłowi i ile sprzetu jest, o którym nie miałem pojęcia!). Super namiot na dwie osoby kupiłem za 25 dolarów, z czego bardzo się ucieszyłem, szukanie dmuchanego materaca zajęło trochę czasu, za dużo do wyboru... I tak obładowany przygotowałem się na następny dzień, kiedy to przyszła pora ruszyć. Wstałem rano i pobiegłem do wypożyczalni samochodów niedaleko mnie gdzie czekała na mnie moja ulubiona Mazda 6, wystarczająco dobra w trasę i posiadająca "tempomat", bez którego nie wyobrażam sobie jazdy przez setki mil autostrad. Mieszkam niedaleko mostu Golden Gate, co pozwoliło mi szybko i bez korków wyskoczyć z miasta drogą 101, a potem do 37 i przebić się na międzystanową numer 80, która tego dnia była moją autostradą, którą miałem dotrzeć do celu. Pogoda w sierpniu w tym rejonie jest bardzo dobra, upały i słonko dla niektórych nie są czymś miłym w samochodzie, ale ja nie mam z tym problemu ;). Przejechałem obok Sacramento - stolicy Kalifornii, potem minąłem Jezioro Tahoe i po chwili byłem już w Reno w Nevadzie, miasto jest bajecznie kolorowe i pełne kasyn :), nastawione na odwiedzających jezioro Tahoe turystów przez cały rok. Tutaj miałem pierwsze tankowanie, co mnie bardzo ucieszyło - okazało się, że samochód jest ekonomiczny, drugą sprawą była cena paliwa, która w Nevadzie jest znacznie tańsza. Uzupełniłem cooler lodem (niezbędny na takie wyprawy) i jedzeniem. Przemknąłem przez miasto i wjechałem na moją osiemdziesiątkę. Ruch był mały i trzeba było uważać, żeby nie zasnąć w dzień. Droga jest prosta na wiele mil w przód i trzymanie nogi na pedale gazu to normalnie cierpienie, ale tempomat wtedy zdaje egzamin, siedziałem więc po turecku i wystarczyło trzymać kierownicę. Mijałem nieliczne samochody, a za oknem puskowia Nevady, nie ma tu życia - tylko piasek i skały. Co kilkadziesiąt mil mijałem malutkie miasteczka, w których wiało nudą. Prędkość dopuszczalna na tej międzystanowej była 75 mil, co bardzo mnie cieszyło i starym sposobem jadąc 85 mil - nie rzucałem się w oczy policji, bo komu będzie się chciało zatrzymać kogoś za tak małe przekroczenie prędkości. Na chwilkę zatrzymałem się w mieścinie Winnemucca, gdzie banda słynnego Butch Cassidy obrabowała bank w 1900 roku. Dużo posterów i reklam starają się w ten sposób przyciągnąć kierowców przejeżdżających przez to miasto, ale przyznam, że nie warto. Jeszcze kilka razy zatrzymywałem się na Rest Area - zbawienie dla kierowcy, miejsce na odpoczynek, ubikacje i czasem maszyny z napojami - wypiłem chyba dwa red bulle. Z tak nudnej trasy człowiek niewiele pamięta :), tylko dużo "nic" dookoła. Zostaje tylko walka z tym, żeby nie zasnąć, zwłaszcza jeśli współtowarzysze podróży smacznie śpią. Po około ośmiu godzinach dotarłem do mieściny Wells, gdzie trzeba było zjechać z wygodnej międzystanowej 80-tki i odbić na północ na autostradę 93, która miała doprowadzić mnie do celu w dniu dzisiejszym czyli do Twin Falls w stanie Idaho. Powoli zaczęło się sciemniać - co mnie troszkę zmartwiło, szukanie kampingów w ciemnościach już kilka razy przerobiłem i nie było to przyjemne. Niestety docelowe miasto osiągneliśmy już w nocy i pierwszy wprowadzony w GPS kamping okazał się niewypałem, nic nie było w podanym miejscu. W bazie było jeszcze kilka i zacząłem jeździć po kolejnych i ... znowu nie było nic w podanych miejscach! Chyba piąta koordynata okazała się trafna i rozbiliśmy namioty przy świetle samochodów. Nowe namioty są naprawdę genialne i rozkładanie ich to chwila. Napompowanie materaca elektryczną pomką to też moment i tak naprawdę po 10 minutach namiot był gotowy. Rano czekał nas pierwszy punkt - atrakcja na naszej trasie - Wodospady Shoshone (Shoshone Falls). Miejsce to zwane jest Niagarą Zachodu (Niagara of the West). Miasteczko Twin Falls ma swój urok, jest kameralne i bardzo amerykańskie. Dojechaliśmy do wodospadów bardzo szybko i po uiszczeniu niewielkiej sumy za wjazd zjechaliśmy serpentyną na dół kanionu i zaparkowaliśmy samochód na parkingu. Nie było prawie turystów - z czego bardzo się cieszyłem. Podeszliśmy do schodków i zeszliśmy na platformę widokową. Hm... widok jaki zobaczyłem - "powalił" mnie na kolana, ogromny wodospad z kilkoma mniejszymi, kaskady spadającej wody i tęcza. Wodospad ten jest wyższy od wodospadu Niagara o 12 metrów. Widok lekko psuje budynek malutkiej elektrowni, ale mi to nie przeszkadzało. Po lewej stronie widać było rzekę Snake, która wiła sie w u podnóża wysokich ścian kanionu. Wyglądało to jak wodostad Niagary przeniesiony do kanionów w Utah. Przez chwilkę nie wiedziałem od czego zacząć fotografowanie :). Oczywiście zrobiłem kilka panoram i fajnych ujęć, ale nie sądzę, żeby te jakiekolwiek zdjęcia oddały klimat tego miejsca. Jest to napewno "perełka", a tak mało znana. Dużo czasu minęło zanim się zebraliśmy. Ja jeszcze poszedłem na szlak, który prowadzi w górę wzdłuż krawędzi kanionu skąd roztacza się widok na cały teren. Na terenie Parku znajduje się jeszcze Jezioro Dierkes, do którego podjechaliśmy kilkanaście metrów w górę drogi. To typowe miejsce na pikniki dla całych rodzin, tafla jeziora jak zamarznięta bez żadnej fali i pomost z małą skocznią dla wielbicieli skoków do wody. Dookoła przejrzystego jeziora wiedzie szlak, który szybko przetestowałem. Gdybym mieszkał w Twinn Falls myślę, że byłbym stałym bywalcem tego miejsca. W mapce, którą dostałem przy wjeździe do parku były wyszczególnione inne atrakcje w okolicy miasta. Moją uwagę zwrócił wysoki most I.B. Perrine Bridge przebiegający nad kanionem i rzeką Snake. Wyczytałem, że z tego mostu można wykonywać legalnie skoki spadochronowe - w końcu to prawie 150 metrów! Przejechaliśmy most i zatrzymaliśmy się w wyznaczonych strefach do parkowania. Zeszliśmy na specjalny taras widokowy koło pylonu mostu. Co tu dużo pisać, widoki znowu zachwycające, w dole wijąca się zielona rzeka i most na którym można dostać zawrotu głowy. Widok mostu z pionowymi ścianami kanionu i Snake River może zdobić każdy pulpit komputera. Dla takich widoków warto żyć :). Niedaleko od tego miejsca znajduje się Pillar Falls, gdzie z wysokości można zobaczyć panoramę całej okolicy. Po takiej dawce atrakcji zacząłem się zastanawiać, czy mnie jeszcze coś w trakcie wyprawy tak zaskoczy - jak widoki wodospadów w Idaho. Pora była ruszać na wschód autostradą numer 84. Ciekawie wygląda mapa stanu Idaho i zaludnienie tego miejsca. Tak naprawdę życie skupia się na południu Idaho, a centralne i północne tereny są prawie niezamieszkane. Zresztą populacja stanu to tylko 1,5 miliona ludzi i krajobrazy po drodze przypominają bardzo Alaskę i chyba z czystym sumieniem mogę polecić to miejsce osobom, które chcą małym kosztem posmakować "Alaski". Po drodze mijamy mniejszcze wodospady i rzeczki, zieleń drzew i brak cywilizacji. Jest tutaj bardzo dziko i surowo, co dla chętnych, którzy chcą wyrwać się w głuszę to miejsce idealne. Mijane miasta są malutkie i przypominają o tym, że czas tuatj zatrzymał się dawno, trochę wszystko jest "kowbojskie" i "pionierskie". Zauważalny jest duży patriotyzm, wszędzie flagi narodowe i wojskowe, dużo pamiątek i pomników związanych z wojnami - zwłaszcza z okresu konfliktu w Wietnamie. W miejscowości Burley mamy dylemat - czy zjechać do City of Rocks, rezerwatu narodowego jednej z większych atrakcji w rejonie. Rezygnujemy - a ja postanawiam, że kiedyś tutaj wrócę i dokładnie spenetruję Idaho. Jedziemy dalej i zatrzymujemy się na chwilę w Pocatello, które słyneło kiedyś z tego, że prawnie zakazne było ... być smutnym!. Na pamiątkę o tym, teraz odbywa się tutaj Festiwal Uśmiechu. Oj - przydałoby się to prawo w Polsce :). W okolicy miasta mamy American Falls z tamą i wielki zbiornik wodny wielkości konkretnego jeziora. Kontynuując jazdę wkraczamy na terytorium Indian. Zatrzymujemy się w Fort Hall, gdzie ślady Indian są widoczne wszędzie, można odwiedzić muzeum, które przedstawia historię indian Shoshonów i Bannock, a mieści się tuż przy autostradzie. Dużo pobliskich sklepów oferuje pamiątki, a restauracje tradycyjne jedzenie "dzikiego zachodu". Popołudniem docieramy do Idaho Falls, gdzie pakujemy w centrum przy Informacji Turystycznej. Pani na miejscu zaoferowała nam pomoc, która była profesjonalna, wiedziałem po chwili - gdzie warto jechać, co zobaczyć i gdzie spać. Zaopatrzony w masę map i katalogów wróciłem do samochodu. Wyszliśmy na spacer po mieście i tutaj znowu wodospady :) i rzeka Snake przecinająca miasto. Naprawę przyjemnie i nie czuje się klimatu miejskiego, jak w parku lub skansenie. Nad miastem góruje wielki gmach Kościoła Jezusa Świętych Dnia Ostatniego czyli Mormonów. Architektonicznie jest to paskudztwo i przypomina raczej jakiś socrealistyczny gmach idealnie pasujący do jakiegoś miasta w Korei Północnej :). Mormonów można spokać wszędzie i są to ludzie bardzo przyjaźni i naturalni. Miasto nie ma specjalnie żadnych atrakcji, ale warto zrobić sobie spacer wzdłuż rzeki i po downtown. W informacji dostałem namiar na śliczne... wodospady :) na północ od miasta. Ruszyliśmy szybko, żeby wyrobić się przed zachodem słońca. Przejechaliśmy przez Rexburg i po kilku milach - w mieście Ashton zjechaliśmy na drogę numer 47 inaczej zwaną Mesa Falls Scenic Byway. Przyjemna droga, która wyjątkowo przypominała mi Alaskę. Zatrzymaliśmy się na punkcie widokowym, z którego roztaczał się widok na całą dolinę i wodospady w dole, hm... nie chcę się powtarzać - ale znowu widoki były rewelacyjne!!! Posiedziałem sobie chwilę na kamieniach delektując się chwilą i miejscem. Droga do Upper Mesa Falls była z tego miejsca krótka, zaparkowaliśmy na parkingu i dalej na piechotę wyznaczonym szlakiem zeszliśmy nad wodospad wcześniej widziany z góry. Podesty widokowe umieszczone są bardzo blisko i z odrobiną wysiłku można dotknąć wezbranej wody. Miejsce jest "magiczne", wodospad jest ukryty w załomie skalnym i woda w tym miejscu zakręca i spada na poniższy wodospad, przeciwległa ściania pokryta jest zielonym mchem i co jakiś czas można obserwować tęcze. Mając trochę czasu można tu spędzić fajne chwile zwłaszcza, że w pobliżu jest kilka kampingów. Zrobiło się ciemno i trzeba było poszukać wolnego miejsca do spania. Udało się i skorzystaliśmy z kampingu koło Jeziora Island jednej z lokalnych atrakcji. Rano po zaskakująco mroźnej nocy w namiocie - śniadanko nad wodą i ostatnie chwile w Idaho, gdzie jeszcze trzeba było uważać, żeby nie przeoczyć zjazdu nad Big Spring słynne z dużej ilości pstrągów. Potem pozostało jeszcze jezioro Henrys Lake i opuściliśmy ten dziewiczy stan, a już za chwilę witał nas Yellowstone, który postanowiłem tylko "liznąć" w drodze do Montany. Na ten wielki Park przyjdzie pora za kilka dni...