czwartek, lipca 31, 2008

Wyprawa na Alaskę - część 3

Trzeci etap wyprawy zaczęliśmy od porannej kawki na campingu pod Fairbanks. Wstawanie i przygotowanie śniadania szło coraz sprawniej. Byliśmy 300 kilometrów od koła podbiegunowego, ale czas nie pozwalał nam na tak daleki wypad na północ. Ruszyliśmy do Fairbanks, które jest miastem - bazą wypadową do okolicznych atrakcji. Przywitał nas napis Welcome to Fairbanks i niedługo potem pojawiła się pierwsza jego atrakcja czyli Pioneer Park z atrakcjami poświęconymi historii stanu. Znajdziemy tu muzea, miasteczko z okresu gorączki złota i zwykły park. Zwiedzenie tego miejsca nie zajęło dużo czasu i ruszyliśmy w stronę Visitors Center. Przejechaliśmy przez "centrum", które ogranicza się do kilku ulic na krzyż i zaparkowaliśmy RV za rzeką Chena. Spacerkiem przeszliśmy most i każdy z nas zrobił sobie pamiątkowe zdjęcie przy znaczniku end-of-the-road, który pokazywał odległości do różnych miast na świecie. Centrum informacji turystycznej było rewelacyjnie przygotowane i uzyskaliśmy dużo cennych informacji, darmowe mapki i przewodniki. Na zewnątrz znajduje się spory pomnik - fontanna "nieznanej rodziny" indiańskiej (coś w stylu pomnika nieznanego żołnierza) Obok na ławkach miałem okazję przyjrzeć się dokładnie "Eskimosom", którzy nie wyglądali za specjalnie dobrze zapewne to skutek spożycia zbyt dużej ilości alkoholu. Tuż przy rzece znajdziemy pomnik upamiętniający kupca E.T. Barnetta, który 1901 roku utknął swoim statkiem na mieliźnie i nie będąc w stanie przetransportować swoich towarów otworzył sklep - tak już zostało, miasto szybko się rozrosło, a wszystko dzięki przypadkowi. Niedaleko od tego miejsca znalazłem małą ciekawostkę, kapsułę czasu - wmurowany w ziemię metalowy cylinder z informacją, że otwarcie "kapsuły czasu" nastąpi w 2059 roku. Pogoda w międzyczasie przypomniała sobie, że ma nam podokuczać i zaczęło kropić. Nie przeszkodziło to nam w spacerku po głownej ulicy, gdzie znajdują się domy, których okres świetności minął kilkadziesiąt lat temu - mimo wszystko w całkiem dobrym stanie. I to by było na tyle jeśli chodzi o Fairbanks... nie było tu już nic specjalnie ciekawego i zapakowaliśmy się do RV. Zrobiliśmy jeszcze zakupy w supermarkecie i wyjechaliśmy na Richardson Highway, która miała nas zaprowadzić na południe do celu wyprawy czyli do Parku Wrangell-St. Elias (dość późno zorientowałem się, że nazwa parku to Wrangell, a nie Wrangler jak firma odzieżowa :). W pamięci mieliśmy informacje, że na naszej trasie kilka mil za miastem znajdziemy ciekawą atrakcje. 12 mil na południe od Fairbanks spotkaliśmy Świętego Mikołaja w jego domku w North Pole, który łatwo zobaczyć z autostrady. Przy wejściu wita nas wielka figurka Mikołaja i sanie, w których można zrobić pamiątkowe zdjęcie, a w środku wielki sklep z pamiątkami i ... sam Święty Mikołaj z panią Mikołajową :). Bardzo chętnie pozuje do zdjęć, a wręcz zachęca. Przy wejściu podany jest adres korespondencyjny, na który dzieciaki piszą listy i życzenia. Zastanawia mnie ilu jest Świętych Mikołajów, słyszałem o jednym w Laponii a teraz ten ? Trochę mi namieszał, może to wersja amerykańska :). Obkupieni w pamiątki ruszyliśmy w drogę, przed nami bardzo duży odcinek drogi do pokonania i nie możemy się spóźnić, następnego dnia mamy rano zarezerwowany bus, który ma nas zabrać na teren parku Wrangell. Po minięciu Delta Jct, pogoda zaczęła się poprawiać i od tej chwili zawsze towarzyszyło nam słońce. Autostrada Richardson okazała się bardzo widokowa, podobnie jak droga do Seward. Na szczęście dla turystów osoby budujące drogę przewidziały chęć podziwiania przez ludzi widoków na trasie i żeby ograniczyć ilość wypadków spowodowanych stawaniem na drodze wybudowano zjazdy na punkty widokowe. Jest ich naprawdę sporo, a my skrzętnie z nich korzystaliśmy, co niestety znacznie wydłużyło czas jazdy - ale jak tu nie robić zdjęć przy takich widokach? Po kilkudziesięciu milach niedaleko Paxson zjechaliśmy do "skansenu" gdzie był chyba najstarszy Roadhouse (zajazd). Wszystko było zachowane w nienaruszonym stanie, zwiedziliśmy okolice i co chwila napotykaliśmy wraki starych samochodów w pobliskim lesie (nadal nie rozumiem tego zwyczaju zostawiania aut w głęboko w lasach). Wróciliśmy do naszego RV gdzie zjedliśmy sobie obiad, po którym leniwie zebraliśmy się do jazdy. Robiła się późna pora i przy drodze zaczęły pojawiać się Moose, czyli słynne Łosie - kilka udało się utrwalić na zdjęciach. Mieliśmy jeszcze jeden dłuższy postój przy ropociągu Trans-Alaska Pipeline, który ciągnie się wzdłuż Richardson Highway - w zasadzie nic specjalnego - bardzo długa rura. Przejechaliśmy przez skrzyżowanie z Glenn Highway i miasto Glennallen, potem minęliśmy Copper Center i odbiliśmy na wschód w stronę Chitina. Radek na planie miał zaznaczony camping, pod który rano miał podjechać bus do parku. Bez problemów znaleźliśmy to miejsce, było obok lotniska. Camping wyglądał na opuszczony i jedyna będąca tam osoba poinformowała nas, że w zimę rzeka zalała to miejsce i nic tu nie działa. Zrobiło się słabo zważywszy, że mieliśmy zostawić nasz RV na dwa dni. Postanowiliśmy zaryzykować i pojechaliśmy do miasta Chitina w poszukiwaniu innego miejsca na nocleg, ale nic nie znaleźliśmy. Wróciliśmy na camping i padliśmy ze zmęczenia. Rano na 8.30 mieliśmy czekać przy głównej drodze na nasz transport, nie udało się potwierdzić telefonicznie, bo telefony komórkowe nie działały, a stacjonarnych nie było. Została nam nadzieja, że przyjadą po nas. Spakowani na okoliczność dwóch dni noclegu w górach ruszyliśmy w kierunku drogi, przy której zasiedliśmy w oczekiwaniu. Po kilku minutach dołączyła do nas para turystów, co nas trochę uspokoiło. Busy pojawiły się o wyznaczonej porze - już z pasażerami w środku, kierowcy mieli dokładną listę osób, na której byliśmy i my, więc rozsadzono nas do dwóch samochodów. Pojechaliśmy do miasta Chitina, gdzie zatrzymaliśmy się na chwilkę - wykorzystałem ją na zwiedzenie downtown składającego się z jednej ulicy. Domki miały fajny klimat, trochę zatrzymane w czasie, a ja nie widziałem żywej duszy, ale za to mnóstwo wraków samochodów po parkowanych w każdym wolnym miejscu. Ruszyliśmy i po niecałej mili wjechaliśmy na teren parku Wrangell-St. Elias. Naturalną bramę tworzy wycięta w skale wąska droga, tylko jeden pojazd może się zmieścić. Po "drugiej stronie" zaczyna się inny świat, mamy rozległa dolinę z rwącą rzeką, w której po pas w wodzie stoją miejscowi rybacy i wyciągają łososie (wyciągają nie łowią, tutaj wystarczy zanurzyć siatkę i po chwili wypełnia się rybami!). Na brzegach poinstalowane są zmyślne urządzenia zwane Rybimi Kołami (Fish Wheel), które wyglądają jak małe wiatraki tylko ze na ramionach mają siatki i wybierają łososie. Żeby turysta mógł łowić musi wykupić pozwolenia na określoną ilość ryb, a miejscowi nie muszą żeby łowić na własne potrzeby. Jeśli zachce nam się łososia to wystarczy podejść do rybaków (najlepiej dziewczyny:) i uśmiechając się poprosić o jedną sztukę i zwykle to skutkuje, a jeśli nie ma dziewczyn w pobliżu to butelka whisky działa podobnie :). Przejechaliśmy most nad rzeką i minęliśmy wielkie obozowisko ludzi, którzy przyjechali tu na połowy. Droga zaczęła się wznosić i za oknem widoki zaczęły zmieniać się szybko na coraz ładniejsze. Co chwila przez drogę przebiegały zające i trzeba było uważać żeby żadnego nie rozjechać. Dziwne zachowanie z ich strony, siedzą przy drodze i widać je z daleka, a jak samochód podjedzie na metr to przebiegają drogę ! bez sensu chyba że robią sobie zawody który przeżyje;) Na pewno było to jedna z ładniejszych tras widokowych, ale nie było niestety miejsca na zatrzymanie, udało się zrobić postój dopiero przy wysokim moście, który łączył dwa brzegi głębokiego kanionu. Z początku wydawało mi się, że most jest drewniany, ale po dokładnym obejrzeniu przez lornetkę okazał się stalowy z kilkoma drewnianymi elementami. Widok był imponujący! Przejazd był wahadłowy i tylko jeden samochód na raz mógł przedostać się na drugą stronę, a że ruchu nie było kierowca zatrzymał się na środku mostu i dopiero wtedy dotarł do nas ogrom kanionu i wijącej się na dole rzeki Kushkulana. Drzewa na naszej trasie były niezarażone chorobą, która dotknęła sporą część lasów na naszej trasie do Denali. Soczysta zieleń, oblane słońcem szczyty gór i strumyki dawały temu miejscu niesamowity koloryt. Stwierdziliśmy, że to najładniejsze miejsce jakie widzieliśmy do tej pory, a park Denali jest mocno przereklamowany. Drugi postój zrobiliśmy niedaleko starej linii kolejowej, która biegła na drewnianym moście kilkadziesiąt metrów nad nami, droga ta nie była używana przez kolej od dawna i połowa mostu była uszkodzona, ale miejsce miało fajny klimat i nadawało się na niezłą sesje zdjęciową. Po dwóch godzinach dotarliśmy do stacji końcowej, samochód zatrzymał się przy wąskim moście nad wezbraną rzeką - jest tutaj parking i jazdę można kontynuować po drugiej stronie, gdzie znaleźć można lokalny autobusbus lub przejść na piechotę kilka mil. Pozostało nam umówić się na odebranie nasz tego miejsca za 2 dni. Przeszliśmy wąski mostek i przeszliśmy obok czekającego na pasażerów samochodu, z którego jednak nie skorzystaliśmy. Dotarcie do miasteczka McCarty zajęło nam około 15 minut, po drodze mijaliśmy lotnisko polowe gdzie lądują małe awionetki i przeszliśmy przez mały mostek. Miejsce to trudno nazwać miastem lub nawet wioską - jest to kilka drewnianych domków, saloon, sklepik i prześliczny Johnson Hotel wyglądający jakby żywcem przeniesiony z czasów dzikiego zachodu (jest na liście miejsc, które trzeba zobaczyć przed śmiercią :). Urok Hotelu jest niepodważalny, wystrój wnętrz i fasada pamiętająca zapewne pierwszych osadników sprawia, że miasto wyglądało nierealnie, jak scenografia do filmów. Jedynie dość duże ceny powodują, że to miejsce nie jest popularne wśród backpackersów. Zamieszkaliśmy w pobliskim hostelu - pokoje nie były zamykane na klucz, co nas lekko zdziwiło ale zostaliśmy zapewnieni, że od lat nic w tym miasteczku nie zginęło :). Faktycznie, nikt tutaj nie martwił się zamykaniem czegokolwiek. Atmosfera miejsca udzieliła się nam szybko, wiatr przewalał piasek przez środek "głównej" ulicy, a na werandach saloonu i sklepików nie było żywej duszy, czasem cicho przekradał się jakiś miejscowy we flanelowej koszuli w kratę i czapce z daszkiem (obowiązkowa broda). Co jakiś czas podjeżdżał bus, żeby zabrać chętnych (jeśli byli) do pobliskiego miasteczka Kennecott (czasem pisane Kennicott). Zgłodnieliśmy na tyle żeby chcieć zjeść jakiś poważny posiłek i poszliśmy do bardzo reklamowanego przez tubylców lokalu o zabawnej nazwie Ziemniak (Potato). Na miejscu okazało się, że jest to kawałek zbitej z desek szopy i jedna ława z drewna. Hm.. nie dziwie się, że zachwalano nam to miejsce... po prostu nie było innego. W menu głównie hamburgery (z ryby, mięsa i wegetariańskie), ale dało się zjeść. Była już połowa dnia, a nie chcieliśmy tracić czasu,więc złapaliśmy busa do Kennecott, gdzie dojechaliśmy po 20 minutach jazdy przez dzikie tereny i bardzo wyboistą drogą. Miejsce jest dość osobliwe, mieściła się tutaj kopalnia miedzi, po której zostały puste budynki i wygląda jak wymarłe miasto. Na początku XX wieku przyjechali tutaj poszukiwacze złota, którzy niechcący natrafili tu na największe złoża miedzi na kontynencie. W roku 1938 kopalnie zamknięto i opuszczono, pozostała w niemalże nienaruszonym stanie, a zwiedzać można cały jej teren i okolice. Miejsce oczarowuje ! Coś niesamowitego, całe kompleksy czerwonych budynków, rozpadające się magazyny i ziejące pustką okna bez szyb... Wszystko to sprawia, że każdy turysta staje jak wryty i nie chce szybo opuszczać tego miejsca. Okiem fotografa to wymarzone miejsce na sesje zdjęciowe. Przez chwile stałem i nie wiedziałem co najpierw fotografować. Przechadzaliśmy się opuszczonymi uliczkami miasta, wchodziliśmy do pomieszczeń i domów osadników - czerwony kolor zabudowań ładnie podkreślony przez popołudniowe słońce hipnotyzował. Nie chciałem iść dalej :). Ruszyłem ociągając się w stronę szlaku, który prowadził do lodowca. Droga była bardzo widokowa i ciągnęła się wzdłuż krawędzi gór. Mogliśmy podziwiać z tej wysokości panoramę całego Parku i szczyty Atna Peaks. Trasa momentami była bardzo trudna i w połowie szlaku rozwidlała się na dwa kierunki - poszliśmy w stronę widocznego już "języka" lodowca. Schodzenie w dół szło dość sprawnie i szybko dotarliśmy do celu. Wspinanie się po lodzie bez raków nie miało sensu - było jak na lodowisku. W tym czasie minęliśmy kilka grup ludzi, które z przewodnikiem chodzili po lodowcu. Żałowaliśmy, że nie wynajęliśmy raków i czekanów. Po kilku próbach wdrapania się na górę postanowiliśmy wrócić na szlak i pójść wzdłuż wielkiej masy lodu - szybki marsz musilismy zakończyć z powodu zawalonej drogi. Droga powrotna dłużyła się bardzo i każde z nas odczuwało już ją w nogach, ale w dobrych humorach doszliśmy do Kennecott Glacier Lodge (hotel i restauracja) jedynego miejsca gdzie ktoś mieszka i pracuje w tym rejonie. Tutaj załapaliśmy się na ostatniego busa do McCarty, który zawiózł nas pod same drzwi saloonu. Wszyscy bylismy bardzo spragnioni i zamówiliśmy dużo piwa, miejsce było pełne tubylców, którzy wieczorami mają tutaj jedyną rozrywkę. Spotkaliśmy panią z recepcji hotelu Johnson przeobrażoną nie do poznania :), generalnie byli tu wszyscy mieszkańcy miasteczka, a my jedynymi turystami. Mały folklor po amerykańsku. Sklepi z alkoholami był zamknięty, ale okazało się że obsługiwała go pani zza baru i sprzedała nam kilka 6-cio paków. Zasiedliśmy na tyłach naszego hostelu i tak przegadaliśmy do 2 godziny nad ranem, ale nie przeszkodziło to nam we wczesnej pobudce. Nasz samochód zamówiony był na późne popołudnie i zostało trochę czasu na spacer nad pobliską rzekę. Zapomniałem zrobić sobie śniadanie poprzedniego dnia i cierpiałem z tego powodu - w mieście nigdzie nie znalazłem miejsca, w którym mozna coś zjeść - dopiero koło 10 otwarto budę Ziemniak. Do wyboru mieliśmy kilka szlaków i wybraliśmy czasowo najkorzystniejszy. Szliśmy wzdłuż rwącej rzeki i wspinaliśmy się na wysokie wzgórza z widokiem na małe jeziora, a w oddali widać było lodowiec. Nigdzie się nie spieszyliśmy więc czas mijał leniwie, a słońce ostro grzało. Samochód przyjechał o czasie i zabrał nas do Chitina, a potem do pobliskiego campingu, gdzie czekał nasz RV. W tym czasie przybyło dużo ludzi i byłem mocno zdziwiony, że są chętni do spania w tym miejscu. Plan zakładał przenocowanie i szybkie wydostanie się dnia następnego na autostradę i pojechanie kilkudziesięciu mil w stronę Valdez. Plan został wykonany i w połowie drogi zawróciliśmy w stronę miejscowości Glennallen, gdzie wjechaliśmy na Glenn Hwy, autostradę która biegnie do Anchorage. Alaska nie przestaje mnie zadziwiać, myślałem że nie zobaczę już widoków, które mnie zachwycą, ale myliłem się. Glenn Hwy jest rewelacyjny jeśli chodzi o widoki, zatrzymywaliśmy się prawie non-stop, żeby podziwiać krajobrazy. Na naszej trasie znajdowała się jeszcze jedna atrakcja lodowiec Matanuska, na którego łagodne stoki można było się na niego wdrapać bez raków. Chodzenie po lodzie było trudne, ale wykonalne. Oczywiście nie zapuściliśmy się daleko, ale wystarczyło żeby docenić uroki miejsca. Zapuściłem się z Asią i Radkiem dość daleko w głąb lodowca i wybrana przez nas droga okazała się bardzo trudna, momentami robiliśmy sobie przejścia z kamieni przez rwące potoki. Buty i spodnie były całe przemoknięte, ale bez urazów dotarliśmy do samochodu. Nastała pora by ruszać, noc zaplanowaliśmy w miejscowości Palmer. Camping na miejscu był ogromny i profesjonalnie przygotowany. Ostatnia noc minęła przy piwku do wczesnych godzin porannych. Pobudka i wstawanie odbyło się bez problemów i dość szybko dotarliśmy do Anchorage, gdzie oddaliśmy nasze RV. Bus zabrał nas na lotnisko, gdzie Radek z Domi polecieli do San Francisco, a ja z Asia i Majka ruszyliśmy na zwiedzanie miasta. Przyznam, że transport lokalny jest ciężki do zrozumienia i mało punktualny. Centrum Anchorage jest tak małe, że zeszliśmy wszystkie "atrakcje" w niecałą godzinę. Resztę czasu poświęciliśmy na spacer nabrzeżem i rybki w lokalnym barze. Wieczorem dotarliśmy na lotnisko i tutaj skończyła się cała wyprawa. Każdy wsiadł w swój samolot i odleciał ...
Alaska - Part 3