czwartek, lipca 31, 2008

Wyprawa na Alaskę - część 2

Zaczynamy drugi etap wyprawy, celem jest Denali National Park z wspaniałą fauną i sześciotysięcznikiem McKinley. Jedziemy bardzo widokową autostradą Seward Highway, tym razem na północ. Zatrzymujemy się znowu co chwila na zdjęcia i odpoczynek. Mamy ze sobą super przewodnik po Alasce - The Milepost, myślę że każdy wybierający się tutaj powinien zaopatrzyć się w tą pozycję. Jest to bardzo gruba "książka", choć bardziej przypomina wielki katalog Burdy, w środku znajdziemy bardzo szczegółowy opis (bardziej szczegółowego nie widziałem nigdy wcześniej) wszystkich miejsc i dróg na Alasce, mila po mili, centymetr po centymetrze :), jest tu wszystko. Koszt to jedyne 27 dolarów, a znaleźć to można prawie na każdej stacji benzynowej, sklepie spożywczym czy w centrum informacji turystycznej. Większość lokalizacji podawana jest na Alasce na podstawie mili, na której znajduję się dany obiekt, a każda droga ma na poboczu znaczniki mil. Tak więc przy pomocy naszego super przewodnika ustaliliśmy, że na 79 mili na Seward Highway znajduję się Alaska Wildlife Conservation Center, gdzie możemy zobaczyć większość zwierząt, które zamieszkują ten stan. Nie było problemu ze znalezieniem miejsca i po uiszczeniu drobnej opłaty wjechaliśmy na parking. Według mapki jaką dostaliśmy na wjeździe ruszyliśmy oglądać to mini ZOO. Najbardziej pożądanym zwierzęciem był Moose, nasz ulubiony łoś. Znaleźliśmy szybko kilka sztuk i można było z bliska przyjrzeć się tym olbrzymom. Nie wiem czemu, ale śmieszą mnie bardzo, może dlatego, że są troch ciapowate i chodzą jak pijane, a ich pyski są takie plastyczne. Samce mają rogi, które wyglądają jak pokryte mchem. W zagrodzie obok łosi powinny być czarne misie, ale chyba poszły spać, za to stado bizonów buszowało po wybiegu i nie przejmowało się ludźmi. Wrażenie duże robią niespotykane poza Alaską Musk Oxen, wielkie bawoły przypominające Yaki. W zagrodach było jeszcze kilka rodzajów zwierząt zaczynając od Caribou przez dziwacznego Porcupine a kończąc na brązowym misiu. Chodząc po tym miejscu czuliśmy się trochę zdegustowani i nie polecił bym tego nikomu. Zebraliśmy się szybo, bo pogoda zaczęła się ewidentnie psuć, popadywał mały deszcz. Droga do Anchorage nie zajęła dużo czasu, ale godzina była już późna i nasz plan zrobienia zakupów w Costco (odpowiednik Macro Cash) diabli wzięli. Większość sklepów była już pozamykana, został nam tylko Carry (Safeway), gdzie każdy kupił prowiant na następne dni. Kupiliśmy też duży zapas lokalnego piwa Alaskan Amber i kanadyjski Moosehead. Byłem bardzo głodny i kupiliśmy sobie gotowego kurczaka, którego zjedliśmy na parkingu kilka mil dalej. Obawialiśmy się cen paliwa, ale nie było tak tragicznie, na trasie widziałem ceny nawet 5.11 usd za galon ale w Anchorage udało się znaleźć za 4.60 usd. Bak naszego RV jest wielki i suma na koniec wyszła duża okolo 130 dolarów. Po zatankowaniu i najedzeniu ruszyliśmy w stronę Trapper Creek, gdzie mieliśmy zarezerwowany camping - miejsce jest w połowie drogi do parku Denali i jazda zapowiadała się na kilka godzin. Atmosfera w przedziale pasażerskim była wesoła, otwarto pierwsze piwa i szybko okazało się, że kupiliśmy za mało. Jechaliśmy teraz Parks Highway, która nie jest już tak widokowa jak trasa na południu. Im dalej na północ tym trudniej było rozróżnić noc od dnia, nawet o pierwszej w nocy nie było większej różnicy na zewnątrz. Powodowało to u nas dziwne zachowania i kładliśmy się spać koło 2-3 powaleni zwykłym zmęczeniem. Przekleństwem były komary, których były chmary i skutecznie wyganiały do samochodu. Jakoś to znosiłem pewnie dlatego, że komary za mną nie przepadają i nie gryzą. Po tym jak doszła piąta osoba zrobił się mały problem ze spaniem, trzeba było to jakoś rozwiązać i kilka osób poszło na kompromis :). Jedna osoba miała luksus :). Rano zrobił się mały ścisk i trudno było zrobić sobie śniadanie, zrobiło się nerwowo. Starałem się nie przejmować i skoncentrować na miłym spędzeniu wyprawy. Wyruszając postanowiliśmy wrócić kilka mil na południe i odbić do pobliskiej miejscowości Talkeetna, znanej głównie z serialu Przystanek Alaska :). Serial był filmowany w miasteczku Roslyn w stanie Waszyngton, a fikcyjne miasteczko Cicely jest powszechnie uważane za wzorowane na rzeczywistym mieście Talkeetna. Miasto nie wykorzystuje jednak tej pogłoski, by zwabić turystów. Tak naprawdę trudno nazywać to miejsce nawet wioską, jest tak malutkie, że można je przejść w szerz i wzdłuż w 5 minut. Ma za to klimacik - stare domki i knajpki nastawione są na rzesze turystów, których oczywiście nie brakuje. Panuje tu leniwa atmosfera, która i nam się udzieliła - snuliśmy się po głównej ulicy i po skwerku. Zebraliśmy się niechętnie i wróciliśmy na drogę w kierunku Denali. Przez chwilę zastanawiałem się jak można zwiedzac Alaskę bez RV i trudno mi to sobie teraz wyobrazić. Nie znajdziemy tu takiej ilości hoteli jak na głównym lądzie, a jeśli już się trafi to ceny są astronomiczne nawet za marnej jakości pokoik. Nasza droga przebiegała przez miasteczko Cantwell, które ma szanse stać się tak popularne jak Talkeetna, a to dzięki aktorowi i reżyserowi Seanowi Peanowi, który kręcił w tym rejonie sceny z Alaski do filmu pod tytułem Into The Wild (polski tytuł Wszystko za życie). Film opowiada o 22-letnim Christopherze McCandless decydującym się zerwać z dotychczasowym wygodnymi i dostatnim życiem. Marzy mu się podróż w nieznane, w poszukiwaniu przygód i swojego prawdziwego ja. Jest to postać autentyczna i ostatnie lata (miesiące) swojego życia spędza na Alasce niedaleko miejscowości Healy (stoi tam do dzisiaj autobus, w którym mieszkał chłopak). Scenarzyści uznali, że lepiej nakręcić sceny do filmu w rejonie Cantwell, który jest bardziej widokowy. Przyznam, że film zrobił na mnie wrażenie i po trosze dzięki niemu zapragnąłem zobaczyć te miejsce (podobnie było z Dziennikami Motocyklowymi po obejrzeniu których pojechałem do Peru :). Trasa do Denali obfituje w ... dużą ilość wraków samochodów porzuconych w lasach przy drodze (i nie tylko przy drodze co czasem mnie szokowało jak dany samochód znalazł się w środku dziczy?). Nasza długa podróż dobiegła końca (normalnie napisałbym "późno w nocy" ale jako że nie ma nocy to...) gdzieś koło północy i zmęczeni zajechaliśmy na nasz RV parking w Denali Park. Jest to małe miasteczko przy głównej drodze z dużą ilością sklepików i restauracji, mamy też kilka miejsc noclegowych. Samochód zaparkowaliśmy w rzędzie na tyłach sklepików i koło restauracji na co bardzo się ucieszyłem i szybko poleciałem z Domi na świeżą rybę. Była wyśmienita, łosoś na drewnianej deseczce i pyszne lokalne piwo. Po jedzonku zrobiliśmy mały spacerek do mostu, gdzie jest miejsce w którym można popłynąć rzeką na pontonach. Na rano przewidziana była bardzo wczesna pobudka o 6 rano i każdy z nas choć niechętnie, ale poszedł spać. Wstawanie było ciężkie, ekwipunek i prowiant przygotowaliśmy wieczorem, więc wystarczyło się umyć i wyjść. Do pokonania było ponad mila, gdzie mieściło się Denali Visitor Center - tam mieliśmy czekać na autobus, który miał nas zabrać do mieszczącego się w głębi parku Denali Eielson Visitor Center. Przepisy w parku nie pozwalają na wjazd prywatnych samochodów (czasem pozwolenie dostają profesjonalni fotografowie), transport odbywa się przy pomocy starych szkolnych autobusów, które nie są specjalnie wygodne. Na miejscu podzielono nas na dwie grupy, jedna miała jechać dalej niż my do Wonder Lake. Zostaliśmy policzeni i załadowaliśmy się na pokład, miły kierowca raczył nas opowieściami o parku i zwierzętach. Droga początkowo była dobra, ale po kilku milach nawierzchnia zmieniła się na kamienistą i zaczęło trząść. Nastąpiło załamanie pogody i zaczął padać deszcz, który w połączeniu z pyłem na karoserii skutecznie brudził szyby. Widoczność zrobiła się kiepska. Czas podróży miał wynieść ponad 3 godziny z małymi przerwami w punktach postojowych na trasie. Przy każdym postoju myto nam szyby, które natychmiast po ruszeniu brudziły się ponownie. Na którejś mili kierowca zatrzymał autobus i kazał otworzyć okna, koło nas spacerował Grizzly! Misio nie zwracał specjalnie uwagi na nas, ale my na niego bardzo :), każdy chwycił za aparat i robił zdjęcia. W broszurach które wzięliśmy ze sobą mieliśmy dokładne instrukcje jak postępować w wypadku spotkania niedźwiedzia i wkuwaliśmy na pamięć podstawy - "nie uciekać", wydaje się to trudne, ale na szczęście nie trzeba było sprawdzać swoich zachowań w warunkach ekstremalnych. Droga zaczęła się stopniowo wznosić i zrobiła się bardzo kręta, mijające się autobusy musiały zwalniać lub zatrzymywać się. Widoki za oknem z początku były ładne - dużo drzew ładnie komponowało się w otoczeniu gór, ale potem teren zaczął się zmieniać na pozbawiony większej roślinności. Mijaliśmy doliny z rwącymi strumieniami i spienione rzeki. Wiele osób zachwalało tą drogę, ale ja czułem się mocno rozczarowany. Na trasie mieliśmy jeszcze kilka postojów, żeby pooglądać z bliska lisy - Caribou i Dali Sheep. Nie wiem czy to przypadek czy tak jest zawsze, ale spotkaliśmy jeszcze kilka niedźwiedzi, ale ani jednego wilka. Wijącymi się serpentynami dotarliśmy do celu, gdzie z wielką chęcią wypakowaliśmy się z autobusu. Weszliśmy na chwilkę do środka visitor center, żeby sprawdzić jakie mają opcje szlaków na hikking. Byliśmy na 1138 metrach nad poziomem morza, a na zewnątrz zrobiło się chłodno, dobrze że miałem dodatkowy polar i czapkę. Z tarasu obok centrum widać panoramę gór i wyrastającą nad nie McKinley zwaną przez miejscowych Denali (kilka razy w rozmowie z tubylcami jak wymienialiśmy nazwę McKinley nie wiedzieli albo udawali, że nie widzą co to jest reagowali dopiero na nazwę Deanli) Wyszliśmy na szlak w dół zbocza w kierunku koryta rzeki - teren był pagórkowaty i bez żadnej roślinności, ale widoki na otaczające nas ogromne góry rewelacyjne. Jedynym zwierzakiem jakiego spotkaliśmy na drodze była wiewiórka (Arctic ground squirrel), która bardziej przypominała pieska preriowego,gdy stawała na tylnych łapkach i obserwowała teren. Przesympatyczne, bardzo ciekawskie stworzonko i chętne do pozowania do zdjęć, ale nie pozwalało podejść za blisko. Szlak szybko się skończył i wróciliśmy na parking autobusów, gdzie zaczynał się drugi szlak - tym razem wysoko w górę. Tutaj dała o sobie znać słaba kondycja i bardzo ciężko się wchodziło, płuca nie dawały rady i musiałem się co chwila zatrzymywać (podobni jak na dużych wysokościach w Andach). Z naszej piątki tylko Radek i Maja mieli tego dnia dobry dzień i mocno wysforowali się do przodu, a nasza trójka została w połowie drogi na szczyt. Pojawiły się chmury, które schodziły coraz niżej i widoczność zrobiła się bardzo kiepska. Zeszliśmy do bazy i tam poczekaliśmy na naszych ambitnych wspinaczy. Pojawili się szybko i postanowiliśmy wracać, pogoda nas pokonała. Załadowaliśmy się w powrotny autobus i przez okna obserwowaliśmy ambitne grupy ludzi idące niedaleko głównej drogi. Na naszej drodze znowu pojawiły się Grizzly, ale tym razem więcej i zbiegały nawet na drogę i stawały koło autobusu. Zimno zaczęło dokuczać i każdy marzył o ciepłym napoju i dobrym jedzeniu. Jak na złość kilka mil przed wjazdem do parku pogoda gwałtownie się poprawiła i teraz mieliśmy piękne słońce, co uświadomiło mi jak dane miejsce może wyglądać ładniej i przyjemniej. Myślę że spędzilibyśmy w Eielson więcej czasu gdyby świeciło słońce i nie padał deszcz... Tym samy szlakiem co rano wróciliśmy do naszego RV, ja z Domi i Asią poszliśmy do knajpy na rybkę i piwko. Przy wejściu przywitały mnie trzy tak śliczne dziewczyny, że aż mnie zatkało (przez chwilę pomyślałem czy nie spytać czy są z Polski, ale nie były jak się potem okazało). Byliśmy na tyle zmęczeni, że dość szybko zasnęliśmy. Rano bez pośpiechu przygotowaliśmy się do drogi. Mieliśmy dobry czas i postanowiliśmy zmienić trochę nasze plany. Obliczyliśmy, że damy radę spokojnie dotrzeć do Fairbanks i ruszyliśmy na północ. Widoczki na drodze zrobiły się znowu przyjemne i zatrzymywaliśmy się na zdjęcia bardzo często. Minęliśmy Healy wspomniane wcześniej (film Into the Wild) i Nenana. Fairbanks czekało...
Alaska - Part 2