Cel naszej wyprawy był już blisko i na noc planowaliśmy zatrzymać się w Montrealu. Trasa była wyjątkowo prosta i stwierdziłem, że jazda poza rejonem Toronto i Hamilton jest przyjemna. Główne autostrady łączą wszystkie wielkie miasta Kanady i nie ma możliwości zgubienia się lub co jest w tych czasach niesamowite można jechać bez GPS :). Nas Buick Allure okazał się bardzo ekonomiczny i to co najbardziej cenię w wozach z wypożyczalni to komputer pokazujący ile jeszcze zostało paliwa w baku. Dzięki temu można bezstresowo zaplanować zjazdy na stacje.
Cały odcinek pokonaliśmy w dwie godziny, Montreal przywitał nas dobrą pogodą, a to u mnie oznacza brak śnieżycy lub zasypanego miasta. Miasto można przejechać bezkolizyjnie prawie całe - sieć podziemnych tuneli z drogami jest imponująca, a z drugiej strony mało ciekawa dla spragnionych ładnych widoków. Nie wiedząc nawet kiedy znalazłem się na drugim końcu miasta - z czego byłem niezadowolony, trzeba było wrócić, ale już unikając tuneli. W oddali widać było podświetlone budynki centrum finansowego mogącego dorównać Toronto ze swoimi drapaczami chmur.
Mając na kartce wydrukowane adresy polecanych hotelików i hosteli wybrałem pierwszy, który szczęśliwie okazał się być położony ma "starym mieście" Old Montreal w zabytkowej kamienicy. Przyznam, że byłem już zmęczony, ale ceny za nocleg 70 dolarów i oddalony trochę od tego miejsca parking za 15 dolarów - wydały mi się mało atrakcyjne. Zorientowałem się, że w Montrealu podobnie jak u mnie w San Francisco wielkim problemem jest znalezienie miejsca parkingowego.
Siedząc tak chwilę w wozie na jednej ze starych uliczek podjąłem decyzję - znajomi którzy mnie znają wiedzą, że nie trzymam się ściśle planów tylko moderuje je co chwila w zależności od sytuacji... i w tym momencie postanowiłem ruszyć dalej do miasta Quebec! A dlaczego by nie, skoro jestem tak blisko to zamiast tracić godziny w nudnym hotelu można było znaleźć się w fajnym miejscu. Wiązało się to z przedłużeniem o jeden dzień wynajęcia samochodu a to zawsze jest dopuszczalne. Ruszyłem, bo do pokonania było ponad 260 kilometrów jadąc autostradą numer 40 po zachodniej stronie rzeki Św. Wawrzyńca. Warto tutaj wspomnieć nazewnictwo miast i znaków na drogach. Znajdowałem się już od jakiegoś czasu w prowincji Quebec, a to oznaczało, że mówimy tylko po francusku! O ile Ontario było dwujęzyczne to Quebec słynący ze swoich tradycji i silnych dążeń do suwerenności był wyłącznie francuski, po prostu „Druga Francja". Pamiętam, kilka lat temu jak wielkim problemem było dogadanie się gdziekolwiek po angielsku. Teraz liczyłem na większą tolerancję i mniej arogancji ze strony ludzi w Quebecu. Jadąc coraz wyżej na północ - na termometrze skala obniżała się stopniowo. Było koszmarnie zimno, ale przynajmniej nie wiał wiatr i nie padało z nieba. W okolicach miasta Trois-Rivieres, mniej więcej w połowie drogi - zdecydowałem się na poszukanie motelu. Niestety Kanada nie ma tak rozwiniętej infrastruktury turystycznej jak USA nawet w 1/3 ! Jest tragicznie i nie można liczyć na znalezienie zwykłego moteliku co kilka kilometrów. Myślałem, że w tej prowincji będzie inaczej, ale się przeliczyłem. Znalazłem w końcu coś, ale ceny były jak dla mnie za duże, źle robią nie oferując po nocy zmęczonym turystom noclegu za połowę ceny. Jest poza sezonem i przynajmniej by coś zarobili, a tak to tracą. Następny motel też nie miał ciekawych cen i zły kontynuowałem jazdę do samego miasta Quebec. Na przedmieściach wyszukałem w bazie danych najbliższy hotel jednej z tańszych sieci w USA Super 6, ale na miejscu zostałem zaszokowany ceną 130 dolarów za pokój! Ale na szczęście po drodze widziałem kilka lokalnych motelików, gdzie w końcu wylądowaliśmy za w miarę rozsądną - nie tanią - cenę 60 dol z parkingiem. Drogi były koszmarnie oblodzone i wyjeżdżając ze stromej ulicy samochód zsunął się na środek głównej drogi! Jezu ale się wystraszyłem, człowiek nie ma żadnej kontroli, ale na szczęście była noc i ruch był minimalny. Ciśnienie się trochę podniosło, musiałem przyzwyczaić się do jady po lodzie. W pokoiku było nieprawdopodobnie gorąco, aż do przesady - ale to dobrze, odtajaliśmy trochę.
Rano szczęście co do pogody nas nie opuszczało, podjechałem na stację zatankować i ucieszyłem się wielce z blokadki na spust do pistoletu od dystrybutora, można było zablokować i poczekać w samochodzie - to coś normalnego, ale ... nie w Ontario! Tam prawo zabrania posiadania blokadki i trzeba na zimie stać i trzymać spust! Zresztą w Quebecu prawo jest luźniejsze i choćby alkohol można kupić nawet na stacji benzynowej. Ontario posiada dwie sieci sprzedające alkohol w wyznaczonych miejscach :). Polubiłem od razu Quebec, mimo swoich wcześniejszych uprzedzeń do Francuzów teraz wszystko po woli ulegało zmianie. Poszliśmy na śniadanie i... miło zacząć dzień od Bonjour. Jak do tej pory nikt nie bronił się przed rozmową po angielsku, ludzie swobodnie się wysławiali. Francuski kanadyjski, powszechnie znany jako francuski z Quebecku nieco różni się od francuskiego pochodzącego z Europy. Różnice można zauważyć w wymowie, słownictwie i składni, gdzie widoczny jest duży wpływ języka angielskiego. Pozostało przestawić się i robić dobrą minę, na szczęście uczyłem się trochę francuskiego co trochę pomagało. Zabawne sytuacje zdarzały się, kiedy ktoś zadawał nam pytanie w tym ślicznym języku i po chwili orientując się, że nic nie rozumiemy płynnie przechodził na angielski. Zdążyły się chyba tylko dwa przypadki, kiedy min kelnerka w Dunkin Donuts - nic a nic nie rozumiała po angielsku, sytuacja była przezabawna i trudno mi było uwierzyć, że ona nie udaje. Proste słowo takie jak „sandwich" powinno być powszechnie znane, ale jednak tak nie jest. Oczywiście menu mają tylko po francusku i pozostawało pokazywanie palcami :), ale tego też nie mogła zrozumieć :(. W końcu na pomoc zjawiła dziewczyna władająca oprócz francuskiego - również językiem angielskim. Ale - to jak mówię wypadki sporadyczne.
Zwiedzanie Miasta Quebec nie wymaga samochodu i pozostało się go pozbyć. Pojechałem prosto do centralnego miejsca w mieście, przejechałem przez mury obronne otaczające stare miasto i skręciłem w stronę Cytadeli. Tutaj mieliśmy rozpocząć zwiedzanie, w miejscu które chyba drażni każdego mieszkańca Quebecu. Stacjonuje tutaj 22 Pułk Królewski z tradycjami monarchii brytyjskiej. W lecie odbywają się tutaj parady i zmiany warty, a żołnierze ubrani są w tradycyjne czerwone kurtki z wielkimi czarnymi czapami. Byłem raz świadkiem podobnej parady na promenadzie, ale w wykonaniu żołnierzy w historycznych francuskich mundurach. Wjechaliśmy do cytadeli wąskim przesmykiem pomiędzy murami, wewnątrz nie było żywej duszy, jeździłem po całym terenie i nikogo nie spotkałem. W jednej z wewnętrznych fortyfikacji był szlaban i przejazd był niemożliwy. Próbowaliśmy wchodzić na mury w wyznaczonych punktach, ale śniegu był po pas i nie dało się przejść. Cytadela wyglądała na wymarłą. W pewnej chwili jedna z wąskich uliczek schodziła stromo w dół i nie wiedząc, że na końcu jest tylko ściana pojechałem - co spowodowało zsunięcie się wozu. Byłem wściekły, maszyna kręciła kołami w miejscu na lodzie, a podjazd pod stromą górę wydawał się niemożliwy. Ale w końcu udało się wypchnąć na tyle, że złapał przyczepność i wyjechaliśmy z cytadeli. Przejechałem urokliwą starą uliczką St. Luiz, która doprowadziła mnie do promenady.
Tutaj zaparkowałem w garażu największego hotelu-zamku w mieście Chateau Frontenac. Byliśmy w samym sercu jednego z najładniejszych miast na świecie i chyba najładniejszego w Ameryce Północnej - to moje zdanie :). Nad nami górował przepiękny Zamek Fronternac, który jest wizytówką nie tylko miasta, ale całej prowincji. Kilka lat temu przy pierwszym pobycie miejsce to oczarowało mnie i teraz stwierdziłem, że pomimo zimy nic a nic nie stracił ze swojego uroku. Zamek jest potężny, ceglany kolor fasady kontrastuje z zaśniedziałymi dachami i wieżyczkami. Teraz mieści się w nim hotel i restauracje. Zdecydowanie najbardziej "kolorystyczny" obiekt w mieście, każdy aparat sam zaczyna robić zdjęcia :). Postanowiłem wrócić spacerkiem po wąskich schodach w stronę murów Cytadeli. Przy Avenue St. Denis znajduje się mały park, który styka się z jedną ścianą warowni. Stąd roztacza się przepiękny widok na okolicę i Chateau Fronternac na pierwszym planie. Widoki pocztówkowe, a do tego piękny biały śnieg i byłem w stanie zapomnieć o wszystkich plażach świata :). Miejsce jest niesamowite i kompletnie nie pasuje do tego kontynentu, odnosi się wrażenie, że jesteśmy gdzieś we Francji. Silny mróz przeszkadzał w robieniu zdjęć, bałem się poważnie o aparat. Z tego miejsca widać było umieszczoną na stoku cytadeli budkę na rusztowaniach z długim torem saneczkowym, który kończył się na promenadzie u podnóża zamku. Tor budowany jest w prosty sposób i rozstawiany w okresie zimowym.
Wróciliśmy na promenadę zwaną Terrasse Dufferin, gdzie można było za 2 dolary wypożyczyć sanki - stare drewniane, ciężkie i wdrapaliśmy się na szczyt. Zjazd był szybki, ale widok z góry mógł lekko wystraszyć. Na dole stała budka z gotującym się karmelem. Za dolara można było zwinąć wylany słodki, gęsty płyn na śniegową ladę stoiska... na patyk i tak powstawał lizak! Można było tego samego skosztować w rożku. Słodkie dawało siłę. Proste rzeczy, a były taką atrakcją. Tego mi brakuje w USA, tam wszystko jest plastikowe i kiczowate. Ludzie szukają takich atrakcji, powrotu do korzeni, do starych sprawdzonych rzeczy - uciekając od cywilizacji.
W tym momencie mój Canon 40D odmówił współpracy! Error i koniec, byłem jak bez ręki. Spora chwila minęła zanim ochłonąłem po stracie maszyny, pozostał mały back-up owy aparacik, który na szczęście robił dobre zdjęcia. Z promenady można było zejść do malutkiej stacyjki skąd pudełkowatą stromą windą dojeżdżało się na najsłynniejszą ulice Miasta Quebec - Rue Du Petit-Champlain. Wąziutka uliczka żywcem przeniesiona z XVII wieku, sklepiki, galerie i restauracje zachowały swój klimat i oparły się czasowi i komercji. Pokręciliśmy się po okolicznych zaułkach i uliczkach, na wielu budynkach widzieliśmy piękne murale - malowidła ścienne. Wróciliśmy przez Park Montmorency, z którego można zrobić bardzo dobre ujęcia Zamku Fronternac w całej swojej wielkości. Z murów parku przy wielkich armatach roztaczała się panorama na stare miasto i starą dzielnicę portową. Domki z góry wyglądają nieprawdopodobnie bajecznie jak zabawki. Pamiętam pobyt latem, kiedy okolica pełna była mieszkańców przebranych w stroje z dawnych epok - co dodawało czaru miastu, które i tak jest bajkowe. W tym miejscu można trzymać się szlaków opisanych w przewodnikach lub pobrać darmowe mapki z wyznaczonymi kolorami trasami. Ruszyliśmy po wysokich schodach Escalier Fronternac i po chwili znowu byliśmy przy zamku. Szczerze nie umiałem się powstrzymać od patrzenia na tego giganta, Fronternac hipnotyzował.
Przeszliśmy rundkę dookoła i wyszliśmy na Place d'Armes, gdzie wokoło wyrastają piękne kamieniczki wyglądające raczej jak dekoracje z jakiegoś filmu historycznego, niż jak domy mieszkalne a na ulicy mimo mrozu artyści wystawiają swoje obrazy. Snując się Cote de la Fabrique i trafiliśmy na drugi najstarszy kościół parafialny w Ameryce Północnej - Basilique-Cathedrale Notre-Dame. Kościół przypomina imiennika z Paryża. Zwiedzanie wnętrz jest odpłatne i warto poświęcić trochę czasu na podziwianie kościoła i krypt gdzie pochowano dużo znanych osobistości związanych z historią Quebecu. Obok mieszczą się budynki Uniwesytetu Lavala, które swoim wyglądem dorównują reszcie zabytków. Jak przyjemnie uczyć się w takich warunkach :).
Spacer uliczkami miasta bardzo odpręża, widoki jakie zaserwowało nam miasto nie będą szybko zapomniane - to uczta dla oka. Przy jednej z bram w murach miejskich zrobiono sztuczne lodowisko, zrobiono jest prostym sposobem - bez zbędnych kolorowych reklam i przyjemnie było na to patrzeć i posłuchać muzyki. Co jakiś czas mijała nas stara dorożka z turystami. Sople wiszące z dachów przy kolorowych okiennicach wyglądały ja na obrazach. Za murami starego miasta przy Grande-Alle znajdują się XVIII wieczne budynki parlamentu i siedziba rządu prowincji. Na wieży łopocze piękna flaga Quebecu, biały krzyż z liliami na niebieskim tle. Budynek trochę przypomina parlament z Ottawy, widać wtedy był jeden trend w budownictwie :). Stąd można łatwo przejść w stronę rzeki i mijając Cytadele dojść do drewnianej promenady des Gouverneurs, która wiedzie wzdłuż murów z widokiem na Św. Wawrzyńca. Miasto poza "starówką" jest całkiem przyjemne, na szczęście nie ma tu drapaczy chmur ze szkła i stali. Quebec City zachowało swój klimat i nie wygląda, żeby to miało się zmienić.
Z portu u podnóża Zamku odpływają co jakiś czas promy do miasta Levis, które leży dokładnie naprzeciwko Quebec. Skorzystałem z okazji i pojechaliśmy na drugą stronę. Widok świetny i miałem całą panoramę miasta jak na dłoni. Samo Levis też nie niczego sobie, kilka kościółków i miła zabudowa nienaruszona przez komercję. Wieczorem poczekaliśmy aż zajdzie słońce i podświetlą zamek Fronternac. Niestety musiałem zadowolić się widokami bez możliwości ich utrwalenia. Noc, biały puch, światła i lampy palące się na ulicach, co jakiś czas przemknie dorożka... Byłem w XVII wiecznej Francji :).
Cały odcinek pokonaliśmy w dwie godziny, Montreal przywitał nas dobrą pogodą, a to u mnie oznacza brak śnieżycy lub zasypanego miasta. Miasto można przejechać bezkolizyjnie prawie całe - sieć podziemnych tuneli z drogami jest imponująca, a z drugiej strony mało ciekawa dla spragnionych ładnych widoków. Nie wiedząc nawet kiedy znalazłem się na drugim końcu miasta - z czego byłem niezadowolony, trzeba było wrócić, ale już unikając tuneli. W oddali widać było podświetlone budynki centrum finansowego mogącego dorównać Toronto ze swoimi drapaczami chmur.
Mając na kartce wydrukowane adresy polecanych hotelików i hosteli wybrałem pierwszy, który szczęśliwie okazał się być położony ma "starym mieście" Old Montreal w zabytkowej kamienicy. Przyznam, że byłem już zmęczony, ale ceny za nocleg 70 dolarów i oddalony trochę od tego miejsca parking za 15 dolarów - wydały mi się mało atrakcyjne. Zorientowałem się, że w Montrealu podobnie jak u mnie w San Francisco wielkim problemem jest znalezienie miejsca parkingowego.
Siedząc tak chwilę w wozie na jednej ze starych uliczek podjąłem decyzję - znajomi którzy mnie znają wiedzą, że nie trzymam się ściśle planów tylko moderuje je co chwila w zależności od sytuacji... i w tym momencie postanowiłem ruszyć dalej do miasta Quebec! A dlaczego by nie, skoro jestem tak blisko to zamiast tracić godziny w nudnym hotelu można było znaleźć się w fajnym miejscu. Wiązało się to z przedłużeniem o jeden dzień wynajęcia samochodu a to zawsze jest dopuszczalne. Ruszyłem, bo do pokonania było ponad 260 kilometrów jadąc autostradą numer 40 po zachodniej stronie rzeki Św. Wawrzyńca. Warto tutaj wspomnieć nazewnictwo miast i znaków na drogach. Znajdowałem się już od jakiegoś czasu w prowincji Quebec, a to oznaczało, że mówimy tylko po francusku! O ile Ontario było dwujęzyczne to Quebec słynący ze swoich tradycji i silnych dążeń do suwerenności był wyłącznie francuski, po prostu „Druga Francja". Pamiętam, kilka lat temu jak wielkim problemem było dogadanie się gdziekolwiek po angielsku. Teraz liczyłem na większą tolerancję i mniej arogancji ze strony ludzi w Quebecu. Jadąc coraz wyżej na północ - na termometrze skala obniżała się stopniowo. Było koszmarnie zimno, ale przynajmniej nie wiał wiatr i nie padało z nieba. W okolicach miasta Trois-Rivieres, mniej więcej w połowie drogi - zdecydowałem się na poszukanie motelu. Niestety Kanada nie ma tak rozwiniętej infrastruktury turystycznej jak USA nawet w 1/3 ! Jest tragicznie i nie można liczyć na znalezienie zwykłego moteliku co kilka kilometrów. Myślałem, że w tej prowincji będzie inaczej, ale się przeliczyłem. Znalazłem w końcu coś, ale ceny były jak dla mnie za duże, źle robią nie oferując po nocy zmęczonym turystom noclegu za połowę ceny. Jest poza sezonem i przynajmniej by coś zarobili, a tak to tracą. Następny motel też nie miał ciekawych cen i zły kontynuowałem jazdę do samego miasta Quebec. Na przedmieściach wyszukałem w bazie danych najbliższy hotel jednej z tańszych sieci w USA Super 6, ale na miejscu zostałem zaszokowany ceną 130 dolarów za pokój! Ale na szczęście po drodze widziałem kilka lokalnych motelików, gdzie w końcu wylądowaliśmy za w miarę rozsądną - nie tanią - cenę 60 dol z parkingiem. Drogi były koszmarnie oblodzone i wyjeżdżając ze stromej ulicy samochód zsunął się na środek głównej drogi! Jezu ale się wystraszyłem, człowiek nie ma żadnej kontroli, ale na szczęście była noc i ruch był minimalny. Ciśnienie się trochę podniosło, musiałem przyzwyczaić się do jady po lodzie. W pokoiku było nieprawdopodobnie gorąco, aż do przesady - ale to dobrze, odtajaliśmy trochę.
Rano szczęście co do pogody nas nie opuszczało, podjechałem na stację zatankować i ucieszyłem się wielce z blokadki na spust do pistoletu od dystrybutora, można było zablokować i poczekać w samochodzie - to coś normalnego, ale ... nie w Ontario! Tam prawo zabrania posiadania blokadki i trzeba na zimie stać i trzymać spust! Zresztą w Quebecu prawo jest luźniejsze i choćby alkohol można kupić nawet na stacji benzynowej. Ontario posiada dwie sieci sprzedające alkohol w wyznaczonych miejscach :). Polubiłem od razu Quebec, mimo swoich wcześniejszych uprzedzeń do Francuzów teraz wszystko po woli ulegało zmianie. Poszliśmy na śniadanie i... miło zacząć dzień od Bonjour. Jak do tej pory nikt nie bronił się przed rozmową po angielsku, ludzie swobodnie się wysławiali. Francuski kanadyjski, powszechnie znany jako francuski z Quebecku nieco różni się od francuskiego pochodzącego z Europy. Różnice można zauważyć w wymowie, słownictwie i składni, gdzie widoczny jest duży wpływ języka angielskiego. Pozostało przestawić się i robić dobrą minę, na szczęście uczyłem się trochę francuskiego co trochę pomagało. Zabawne sytuacje zdarzały się, kiedy ktoś zadawał nam pytanie w tym ślicznym języku i po chwili orientując się, że nic nie rozumiemy płynnie przechodził na angielski. Zdążyły się chyba tylko dwa przypadki, kiedy min kelnerka w Dunkin Donuts - nic a nic nie rozumiała po angielsku, sytuacja była przezabawna i trudno mi było uwierzyć, że ona nie udaje. Proste słowo takie jak „sandwich" powinno być powszechnie znane, ale jednak tak nie jest. Oczywiście menu mają tylko po francusku i pozostawało pokazywanie palcami :), ale tego też nie mogła zrozumieć :(. W końcu na pomoc zjawiła dziewczyna władająca oprócz francuskiego - również językiem angielskim. Ale - to jak mówię wypadki sporadyczne.
Zwiedzanie Miasta Quebec nie wymaga samochodu i pozostało się go pozbyć. Pojechałem prosto do centralnego miejsca w mieście, przejechałem przez mury obronne otaczające stare miasto i skręciłem w stronę Cytadeli. Tutaj mieliśmy rozpocząć zwiedzanie, w miejscu które chyba drażni każdego mieszkańca Quebecu. Stacjonuje tutaj 22 Pułk Królewski z tradycjami monarchii brytyjskiej. W lecie odbywają się tutaj parady i zmiany warty, a żołnierze ubrani są w tradycyjne czerwone kurtki z wielkimi czarnymi czapami. Byłem raz świadkiem podobnej parady na promenadzie, ale w wykonaniu żołnierzy w historycznych francuskich mundurach. Wjechaliśmy do cytadeli wąskim przesmykiem pomiędzy murami, wewnątrz nie było żywej duszy, jeździłem po całym terenie i nikogo nie spotkałem. W jednej z wewnętrznych fortyfikacji był szlaban i przejazd był niemożliwy. Próbowaliśmy wchodzić na mury w wyznaczonych punktach, ale śniegu był po pas i nie dało się przejść. Cytadela wyglądała na wymarłą. W pewnej chwili jedna z wąskich uliczek schodziła stromo w dół i nie wiedząc, że na końcu jest tylko ściana pojechałem - co spowodowało zsunięcie się wozu. Byłem wściekły, maszyna kręciła kołami w miejscu na lodzie, a podjazd pod stromą górę wydawał się niemożliwy. Ale w końcu udało się wypchnąć na tyle, że złapał przyczepność i wyjechaliśmy z cytadeli. Przejechałem urokliwą starą uliczką St. Luiz, która doprowadziła mnie do promenady.
Tutaj zaparkowałem w garażu największego hotelu-zamku w mieście Chateau Frontenac. Byliśmy w samym sercu jednego z najładniejszych miast na świecie i chyba najładniejszego w Ameryce Północnej - to moje zdanie :). Nad nami górował przepiękny Zamek Fronternac, który jest wizytówką nie tylko miasta, ale całej prowincji. Kilka lat temu przy pierwszym pobycie miejsce to oczarowało mnie i teraz stwierdziłem, że pomimo zimy nic a nic nie stracił ze swojego uroku. Zamek jest potężny, ceglany kolor fasady kontrastuje z zaśniedziałymi dachami i wieżyczkami. Teraz mieści się w nim hotel i restauracje. Zdecydowanie najbardziej "kolorystyczny" obiekt w mieście, każdy aparat sam zaczyna robić zdjęcia :). Postanowiłem wrócić spacerkiem po wąskich schodach w stronę murów Cytadeli. Przy Avenue St. Denis znajduje się mały park, który styka się z jedną ścianą warowni. Stąd roztacza się przepiękny widok na okolicę i Chateau Fronternac na pierwszym planie. Widoki pocztówkowe, a do tego piękny biały śnieg i byłem w stanie zapomnieć o wszystkich plażach świata :). Miejsce jest niesamowite i kompletnie nie pasuje do tego kontynentu, odnosi się wrażenie, że jesteśmy gdzieś we Francji. Silny mróz przeszkadzał w robieniu zdjęć, bałem się poważnie o aparat. Z tego miejsca widać było umieszczoną na stoku cytadeli budkę na rusztowaniach z długim torem saneczkowym, który kończył się na promenadzie u podnóża zamku. Tor budowany jest w prosty sposób i rozstawiany w okresie zimowym.
Wróciliśmy na promenadę zwaną Terrasse Dufferin, gdzie można było za 2 dolary wypożyczyć sanki - stare drewniane, ciężkie i wdrapaliśmy się na szczyt. Zjazd był szybki, ale widok z góry mógł lekko wystraszyć. Na dole stała budka z gotującym się karmelem. Za dolara można było zwinąć wylany słodki, gęsty płyn na śniegową ladę stoiska... na patyk i tak powstawał lizak! Można było tego samego skosztować w rożku. Słodkie dawało siłę. Proste rzeczy, a były taką atrakcją. Tego mi brakuje w USA, tam wszystko jest plastikowe i kiczowate. Ludzie szukają takich atrakcji, powrotu do korzeni, do starych sprawdzonych rzeczy - uciekając od cywilizacji.
W tym momencie mój Canon 40D odmówił współpracy! Error i koniec, byłem jak bez ręki. Spora chwila minęła zanim ochłonąłem po stracie maszyny, pozostał mały back-up owy aparacik, który na szczęście robił dobre zdjęcia. Z promenady można było zejść do malutkiej stacyjki skąd pudełkowatą stromą windą dojeżdżało się na najsłynniejszą ulice Miasta Quebec - Rue Du Petit-Champlain. Wąziutka uliczka żywcem przeniesiona z XVII wieku, sklepiki, galerie i restauracje zachowały swój klimat i oparły się czasowi i komercji. Pokręciliśmy się po okolicznych zaułkach i uliczkach, na wielu budynkach widzieliśmy piękne murale - malowidła ścienne. Wróciliśmy przez Park Montmorency, z którego można zrobić bardzo dobre ujęcia Zamku Fronternac w całej swojej wielkości. Z murów parku przy wielkich armatach roztaczała się panorama na stare miasto i starą dzielnicę portową. Domki z góry wyglądają nieprawdopodobnie bajecznie jak zabawki. Pamiętam pobyt latem, kiedy okolica pełna była mieszkańców przebranych w stroje z dawnych epok - co dodawało czaru miastu, które i tak jest bajkowe. W tym miejscu można trzymać się szlaków opisanych w przewodnikach lub pobrać darmowe mapki z wyznaczonymi kolorami trasami. Ruszyliśmy po wysokich schodach Escalier Fronternac i po chwili znowu byliśmy przy zamku. Szczerze nie umiałem się powstrzymać od patrzenia na tego giganta, Fronternac hipnotyzował.
Przeszliśmy rundkę dookoła i wyszliśmy na Place d'Armes, gdzie wokoło wyrastają piękne kamieniczki wyglądające raczej jak dekoracje z jakiegoś filmu historycznego, niż jak domy mieszkalne a na ulicy mimo mrozu artyści wystawiają swoje obrazy. Snując się Cote de la Fabrique i trafiliśmy na drugi najstarszy kościół parafialny w Ameryce Północnej - Basilique-Cathedrale Notre-Dame. Kościół przypomina imiennika z Paryża. Zwiedzanie wnętrz jest odpłatne i warto poświęcić trochę czasu na podziwianie kościoła i krypt gdzie pochowano dużo znanych osobistości związanych z historią Quebecu. Obok mieszczą się budynki Uniwesytetu Lavala, które swoim wyglądem dorównują reszcie zabytków. Jak przyjemnie uczyć się w takich warunkach :).
Spacer uliczkami miasta bardzo odpręża, widoki jakie zaserwowało nam miasto nie będą szybko zapomniane - to uczta dla oka. Przy jednej z bram w murach miejskich zrobiono sztuczne lodowisko, zrobiono jest prostym sposobem - bez zbędnych kolorowych reklam i przyjemnie było na to patrzeć i posłuchać muzyki. Co jakiś czas mijała nas stara dorożka z turystami. Sople wiszące z dachów przy kolorowych okiennicach wyglądały ja na obrazach. Za murami starego miasta przy Grande-Alle znajdują się XVIII wieczne budynki parlamentu i siedziba rządu prowincji. Na wieży łopocze piękna flaga Quebecu, biały krzyż z liliami na niebieskim tle. Budynek trochę przypomina parlament z Ottawy, widać wtedy był jeden trend w budownictwie :). Stąd można łatwo przejść w stronę rzeki i mijając Cytadele dojść do drewnianej promenady des Gouverneurs, która wiedzie wzdłuż murów z widokiem na Św. Wawrzyńca. Miasto poza "starówką" jest całkiem przyjemne, na szczęście nie ma tu drapaczy chmur ze szkła i stali. Quebec City zachowało swój klimat i nie wygląda, żeby to miało się zmienić.
Z portu u podnóża Zamku odpływają co jakiś czas promy do miasta Levis, które leży dokładnie naprzeciwko Quebec. Skorzystałem z okazji i pojechaliśmy na drugą stronę. Widok świetny i miałem całą panoramę miasta jak na dłoni. Samo Levis też nie niczego sobie, kilka kościółków i miła zabudowa nienaruszona przez komercję. Wieczorem poczekaliśmy aż zajdzie słońce i podświetlą zamek Fronternac. Niestety musiałem zadowolić się widokami bez możliwości ich utrwalenia. Noc, biały puch, światła i lampy palące się na ulicach, co jakiś czas przemknie dorożka... Byłem w XVII wiecznej Francji :).
Quebec City - Quebec |