czwartek, października 30, 2008

Take another little piece of my heart now, baby!

"Magiczne San Francisco, miasto pełne parków urzekających zielenią nad najbardziej błękitną z zatok, nad którą mgła opada tajemniczymi oparami, a niedopalone węgle dnia ogrzewają wody oceanu, aż zamigoczą szmaragdowo-złotymi lusterkami. Kraina bajkowych tramwajów, rozsianych wzgórz i śmiesznych domków z piernika, ślicznych, nieskazitelnych, polukrowanych, skrzących się w popołudniowym słońcu. Najbardziej zapierające dech w piersiach miasto w całym kraju. Przesycone jest tradycjami artystycznymi i ogromną tolerancją dla nonkonformizmu. Boska przystań marzeń.
Wierzący w nie ludzie sądzili, że mogą kochać cały świat i że mechaniczne szablony współczesnego społeczeństwa nie muszą obejmować wszystkich. Oczyścili się z zazdrości. Wyzbyli chciwości. Zatarli granice własnej tożsamości, by przeniknąć ze swą miłością do pozbawionych egoizmu mas.Oni pierwsi ściągnęli do komuny na Haight-Ashbury. Przyjechali, bo mieli już dość wszystkiego. Przyjechali, bo nie widzieli innego wyjścia, zresztą nie bardzo umieli wybierać. Przyjechali, żeby się zbuntować. Przyjechali, bo przyjeżdżali inni. Przyjechali, bo byli na miejscu. Stworzyli małą enklawę „na wzór chrześcijan w Rzymie” i nawet jeśli cały nurt miał charakter żywiołowy, był zarazem bardziej duchowy. W najlepszym okresie dał początek niezwykle ożywczej, entuzjastycznej muzyce popularnej, jaką znał świat. Przyniósł również pewną niewybredność w doborze języka, przy której styl pokolenia beatników można uznać za akademicki, a także rozpowszechnienie wyjątkowo groźnych narkotyków.
W początkach Haight była tam jedynie garstka zespołów z San Francisco. Ich trzon stanowiły zespoły Big Brother, Grateful Dead, Quicksilver Messenger Service, Jefferson Airplane, Country Joe and the Fish. Już w grudniu 1966 roku nad Zatoką kwitło około półtora tysiąca grup, a wszystkie przesiąknięte bluesem. Blues wyrażał cierpienie, niepokój i niechęć do wywlekania swoich frustracji. Głosił bunt i zmysłowość, obecne zarówno w ich muzyce, jak w otoczeniu. I właśnie blues, wzmocniony i przetworzony w jaskrawych kolorach i wewnętrznych przesłaniach kwasu, ukształtował brzmienie San Francisco. Ogłuszająca elektryczność rozjarzała umysł, a wokół grzmiał jeden ryk, łomot i obłędny hałas. Jego rytmy były intuicyjne, surowe, rapsodyczne, bez granic. Podobnie jak całe otoczenie, miały wciągać, krwawić w oślepiającej feerii stroboskopów, plakatów, slajdów i świateł, które wdzierały się w sam środek dźwięku, tworząc z nim wirującą, niepodzielną całość.
Z Teksasu przyjechała Janis, gruba, swojska, brzydka dziewczyna z okropną cerą, w wytartych dżinsach i męskich koszulach. Włosy ściągała z tyłu w koński ogon, albo upinała wysoko w koczek a la Port Arthur. Kiedy jej opadały, przypominały sierść kota dachowca, którego ugryzła osa. hociaż Janis naprawdę bała się narkotyków na Haight, pociągało ją zarazem życie w oparach fantazji, jakie prowadziło wiele osób z jej otoczenia, bo tak bardzo ją stymulowało. Płynął tamtędy bezkresny strumień ludzi pozbawionych wyraźnej tożsamości, którzy odnajdywali się w odgrywanych rolach. Zamieniali się w Indian, Murzynów, Cyganów. Nosili dziwne stroje. Przybierali dziwaczne imiona, byle odciąć się od przeszłości. Takie otoczenie doskonale odpowiadało jej potrzebom, przynajmniej zanim kariera nie stała się dość satysfakcjonująca. Janis złożyła broń i przestała się tak bardzo pilnować.
Porzuciła teksaską prostotę na rzecz koronek i koralików, bransoletek i pierścionków. Janis brała kwas kiedyś w North Beach. Potem, na początku śpiewania z Big Brotherem, niechcący powtórzyła to doświadczenie. Chwyciła butlę wina krążącą po pokoju i wychyliła trzy olbrzymie hausty solidnie doprawionego kwasem trunku.
– O raju! – zawołał ktoś. – Ty to musisz kochać kwas!
– KWAS! – krzyknęła Janis, zerwała się, wybiegła do toalety i sprowokowała torsje."
"Dziewucha z włosami jak strąki, ubrana dosłownie w kapę na łóżko! I ta jej biżuteria! Kurze kości! Kretyńskie wudu! Do tego mdlące perfumy z paczuli! Cerę miała koszmarną. Poza tym dostała chrypy, no więc skrzeczała jak postrzelona sowa! - Nick Gravenites. Roześmiał się na wspomnienie reakcji publiczności." [ Myra Friedmann ]
Janis Joplin zmarła 4 października 1970 r. Zgodnie z jej życzeniem, spalone prochy wiatr rozniósł w zatoce Stinson Beach na wybrzeżu Marin County w stanie Kalifornia. Janis zapisała w testamencie 1500 dolarów na pożegnalne przyjęcie, które odbyło się w miasteczku San Anselmo. Grali The Grateful Dead. Było około 200 przyjaciół Janis. Na drzwiach był napis:
'Drinks are on Pearl'


Samochód Janis

Tutaj mieszkała Janis podczas Summer of Love
112 Lyon St.

Cable Cars w San Francisco

W San Francisco - system tramwajów linowych stworzył inżynier - Andrew Smith Hallidie. Firma Clay Street Hill Railroad 1 sierpnia 1873 roku uruchomiła pierwszą linię tramwaju, która spotkała się z wielkim entuzjazmem wśród mieszkańców miasta. Później, w latach 1877 - 1889 powstały również inne linie tramwajowe, które były obsługiwane przez osiem niezależnych przedsiębiorstw. Zbudowano łącznie 53 mile torów, które obejmowały prawie wszystkie dzielnice San Francisco. Niestety 18 kwietnia 1906 roku nastąpiło wielkie trzęsienie ziemi oraz związany z nim pożar, które zniszczyły miasto, a co za tym idzie prawie całą sieć tramwajów linowych. Ich miejsce zajęły tramwaje elektryczne –streetcar, oraz trolejbusy - trolley-coach. Rok 1947 nie był dobrym rokiem dla tramwajów linowych - burmistrz San Francisco Lapham zażądał zlikwidowania wszystkich linii tego typu opierając się na raporcie, z którego wynikało, że ten rodzaj transportu publicznego przynosi straty i lepiej zastąpić go tańszym transportem autobusowym - obsługiwanymi przez miasto. W obronie tradycji stanęła jednak mieszkanka San Francisco – Friedel Klussman – nazywana też Cable Car Lady, ze wzglądu na jej troskę o tramwaje :). Utworzyła lokalny komitet obrony tramwajów linowych. Dla upamiętnienia jej zasług - jedna ze stacji końcowych znajdująca się u zbiegu ulic Powell Street i Hyde Street została nazwana jej imieniem. Jednak postęp wygrał i w latach pięćdziesiątych XX wieku zlikwidowano kilka mniejszych linii, a pozostałe uległy reorganizacji. Od tego czasu wszystkie działające linie są podłączone do jednej siłowni na skrzyżowaniu ulic Washington Street i Mason Street. 1 października 1964 roku tramwaj linowy został uznany za „ruchomy" historyczny obiekt o znaczeniu narodowym dla Stanów Zjednoczonych. W latach 1982 - 1984 system poddano generalnemu remontowi. W unowocześnionej formie, w dniu 21 czerwca 1984 roku na ulice ruszyły tramwaje do użytku mieszkańców, jak i turystów – dla których jest ogromną atrakcją.Gripman – inaczej operator tramwaju linowego, jego głównym zadaniem jest obsługa dźwigni kleszczy, która znajduje się w centralnej części pojazdu oraz hamulców. Dźwignia jest w pełni mechanicznym urządzeniem, a jej obsługa wymaga użycia sporej siły fizycznej! San Francisco jest ostatnim miastem na świecie, w którym kursują tramwaje linowe. W innych metropoliach, gdzie powstały systemy tramwajów linowych, zaprzestano ich stosowania z biegiem czasu.

Obecnie istnieją 3 linie: California Street - ciągnie się wzdłuż ulicy California Street, od dzielnicy finansowej przez Chinatown i Nob Hill do stacji na ulicy Van Ness Avenue; linia Powell-Hyde rozpoczyna się również u zbiegu ulic Powell Street i Market Street, ale dalej skręca do Russian Hill i kończy swój bieg na placu Ghiradelli Square oraz trzecia - linia Powell-Mason rozpoczyna swój bieg na skrzyżowaniu ulic Powell Street i Market Street i ciągnie się w kierunku zatoki. Na szczycie Nob Hill spotyka się z liniąCalifornia Street, a swój bieg kończy przy Fisherman's Wharf . Przejażdżka, czy choćby obserwacja tego unikalnego w skali światowej środku transportu zbiorowego – przenosi nas na chwilę w „spokojny- niezmotoryzowany" XIX wiek..

Cable Cars

Zapraszam w podróż... (normalnie 5 $ u mnie za free)

sobota, października 25, 2008

Indian Summer w Kanadzie

W San Francisco wrzesień i październik to okres letni - pogoda odwdzięcza się teraz upałami i słońcem - po nieco chłodniejszym lipcu i sierpniu. Wszystko wokoło zielone i ani śladu jesieni. Zacząłem trochę tęsknić za porami roku, brakowało mi kolorów jesieni. Któregoś dnia zadzwonił do mnie mój przyjaciel, jeszcze z czasów "podstawówki", który mieszka w Kanadzie i zaprosił mnie do siebie na Święto Dziękczynienia - w „kraju klonu" obchodzone wcześniej, niż w Ameryce. W tym roku wypadło 13 Października (w USA jest 27 listopada), nie bardzo rozumiem dlaczego taka różnica, ale to bez znaczenia... Zaproszenie przyjąłem z wielką chęcią, w końcu miałem okazję zobaczyć słynny Indian Summer. Większość znajomych twierdzi, że ten okres w roku jest najlepszy do zwiedzania Kanady, więc musiałem to sprawdzić. Pozostało wyszukać w internecie tanich przelotów, hmm... połączenia z Kalifornii do Kanady są bardzo drogie, tego też nie rozumiem, albo nie chcę zrozumieć. Bilet do Toronto to koszt w granicach 800-1000 dolarów a przelot do pobliskiego Rochester w stanie Nowy York, można znaleźć za około 300 dolarów ! Wszystko przez to, że jest to rejs międzynarodowy, szkoda, w końcu to jeden kontynent:(. Trudno musiałem opracować tani wariant i najlepsza opcją było dolecieć do Detroit w stanie Michigan, a potem resztę trasy samochodem. Z San Francisco wyleciałem późno w nocy, trochę poirytowany paranoją jaką są środki bezpieczeństwa na lotniskach - zdejmowanie już nie tylko butów, ale i swetrów i kurtek, uważne opróżnianie kieszeni, żeby nawet jednocentówka nie została, bo wtedy biorą człowieka na bok i sprawdzają. Nie będę się rozpisywał, bo to dobry temat na osobny artykuł :). Oczywiście nie można kupić alkoholu po przejściu bramek security i jedynie małe buteleczki wina za jedyne 5 dolarów za sztukę dla odprężenia na pokładzie :). W samolocie miałem długą pogawędkę o nadchodzących wyborach prezydenckich z ludźmi z Texasu, którzy mocno popierają kandydata partii republikańskiej, przed nami w rzędzie siedzieli Kalifornijczycy którzy silnie popierają Obamę, teraz dokładnie widać, jak naród jest mocno podzielony. Wylądowałem o 5 rano, znalazłem bagaż i położyłem się na ławeczce w bardzo niewygodnej pozycji, musiałem czekać na przyjaciela, który miał mnie rano odebrać z lotniska. Miał do pokonania spory odcinek z Toronto i nie wiedziałem, ile godzin spędzę na lotnisku. Chyba ktoś złośliwy wymyślił kształt siedzeń w poczekalni, pozycja w jakiej zasnąłem była mocno akrobatyczna, ale zmęczenie wygrało i zasnąłem. Koło 8 rano obudził mnie telefon, Witek był już na granicy czyli niedaleko - ucieszyłem się bardzo. Wymagało to od niego - wstania kolo 4 rano i ruszenia w trasę. Podjechał do mnie koło godziny 9 - trochę wkurzony na ogromną kolejkę na granicy i niemiłych urzędników imigracyjnych (niestety to chyba reguła). Pojechaliśmy do Detroit na małe zakupy, w Kanadzie wszystko jest znacznie droższe a zwłaszcza alkohol, zakupiliśmy kilka zgrzewek piwa (24 butelki Becks za 17 dolarów to dla Kanadyjczyka jak za darmo), oczywiście ceny paliw też były bardzo dobre i zatankowaliśmy do pełna (2.8 dolara za Galon przy 1 dolarze za litr w Kanadzie). Detroit jest dla mnie brzydkim miastem, typowo przemysłowym, bez ładnego centrum, szkoda było tracić czas na zwiedzanie. Autostradą dojechaliśmy do mostu granicznego Ambassador Bridge, który obecnie jest w remoncie i wszędzie mieliśmy objazdy. W opcji był jeszcze tunel pod rzeką i widząc korek na moście bardzo żałowaliśmy, że nie pojechaliśmy tamtędy. Jak to bywa na granicach amerykańskich, nie ma kontroli osób wyjeżdżających i czekała nas tylko odprawa przez Kanadyjskiego urzędnika, obawialiśmy się o los naszych zapasów alkoholowych, ale jak się okazało niepotrzebnie, odprawa była formalnością i wszystko na zasadzie zaufania -ludzie raczej nie kłamią, za dużo byłoby do stracenia - jeśli urzędnik postanowiłby sprawdzić wyrywkowo i coś by się nie zgadzało. W kolejce spędziliśmy ponad godzinę, jakby na złość wszyscy postanowili tego dnia pojechać do Kanady. Byliśmy w mieście Windsor, gdzie zjechaliśmy do Parku Great Wester, z którego roztacza się ładna panorama na brzydkie miasto Detroit :). Miasto jest całkiem przyjemne, panowanie Brytyjczyków odcisnęło się na tym miejscu mocno, czułem się jakoś swojsko, trochę europejsko. Nazwy ulic, budynki i ludzie tak bardzo angielskie, że aż trudno uwierzyć że to kontynent amerykański. Jednostki miar też europejskie i musiałem się szybko przestawić z mil na kilometry. Zajechaliśmy jeszcze do słynnego w tym mieście - Parku Jackson, gdzie stoją repliki samolotów z drugiej wojny światowej - oczywiście angielskich Spitfire i Hurricane. Park ten jest chlubą miasta i jest taki... brytyjski :). Ten rejon nie jest specjalnie atrakcyjny turystycznie i dość szybko wjechaliśmy na autostradę numer 401, która prowadzi do Toronto. Przed nami około 4 godziny jazdy do domu, więc Witek ostro pędził w miarę pustą drogą. Trochę obawiałem się o szybkość pamiętając o amerykańskich policjantach, którzy dość szybko łapią pędzących delikwentów, tutaj wszyscy jechali sporo ponad limit, w tym wypadku 100 kilometrów. Policja drogowa w Kanadzie jest w większości wypadków nieoznakowana (tajniaki) lub oznakowana w bardzo dyskretny sposób, zwykle są to czarne samochody z napisem mocno zlewającym się z kolorem karoserii, zdradza ich też masa anten na dachu. Jadąc widziałem kuriozalną sytuację, na poboczu stał samochód osobowy, spod którego buchały płomienie ognia, a obok stała bezczynnie kobieta – kierowca, mimo że gaśnica była na widoku... Pewnie w strachu wyskoczyła, a potem bała się podejść i przyglądała się jak jej samochód pożerają płomienie. Dość szybko dotarliśmy do miasta... Londyn, nazwa brzmi dumnie ale atrakcji żadnych, jedynie warte zobaczenia jest Fanshawe Pioneer Village, wioskę z replikami domów z czasów pierwszych osadników, można tam spędzić trochę czasu, a uroku dodają poprzebierani ludzie w stroje z tamtej epoki. Opuszczamy Londyn i jedziemy dalej... Zatrzymujemy się na chwilę w Kitchener-Waterloo, miasto zostało założone w XIX wieku przez osadników z Niemiec i nazwane... Berlin - nazwę zmieniono po I wojnie światowej, a decyzja była głównie polityczna. Miasto zostawiamy za sobą, po kilkudziesięciu minutach docieramy do domu. Mississauga wita mnie paletą kolorów... wokół drzewa, które doświadczają piękna jesieni na swoich liściach! Naprawdę KOLORY są niesamowite, już wiem dlaczego na fladze Kanady jest czerwony liść klonu! Widzę ich całe rzędy drzew, od jasnożółtego przez pomarańcz do soczystej czerwieni. Raj dla oka i duszy, a dla fotografa wymarzona pora. Nie sądziłem ile frajdy może sprawić fotografowanie liści :). Mississauga - miasto, które równie dobrze mogłoby być nazywane dzielnicą Toronto, położone jest nad jeziorem Ontario, jadąc ulicami mijam rzędy tak samo wyglądających drewnianych jednorodzinnych domków, pokrytych z wierzchu imitacją cegły. Przyznam, że widoki są monotonne. Łatwo się zgubić, wygląda to jak plansza do gry w monopoly, puste przestrzenie szybko zapełniają "gotowe zestawy osiedlowe" i ma się wrażenie, że przywożone są helikopterami i układane równo na wielohektarowych połaciach ziemi. Przerywnikami są ogromne centra handlowe, w których skupia się chyba całe życie towarzyskie mieszkańców nudnych osiedli. Po kilku dniach chyba nie byłbym w stanie trafić do moich znajomych, mimo że trasę przemierzałem wielokrotnie! Na szczęście dom gospodarza mojej wizyty wyglądał oryginalnie, zresztą całe małe osiedle jakoś wyróżniało się od reszty, szybko dowiedziałem się, że większość sąsiadów to Polacy :). Mississauga to całkiem spore skupisko Polonii, język polski słychać prawie wszędzie, a twarze na ulicach jakieś takie swojskie. Tak jak emigranci w USA wybrali sobie Chicago za miejsce do życia, tak w Kanadzie rodacy najchętniej zamieszkiwali w Mississauge. Lekko zmęczeni podróżą, po nieprzespanej nocy szybko poszliśmy spać, małe piwko i grill na "bekjardzie" - pokonały nas szybko. Rano korzystając z wyjątkowo pięknej pogody, było ponad 20 stopni, zabraliśmy się całą rodziną do Vana i pojechaliśmy na zachód w stronę miasta Milton, obok którego przebiega słynna Skarpa Niagary (Niagara Escarpment). To erozyjne wzniesienie przypominające wielki mur rozpoczyna się w Nowym Jorku i przecina Ontario, Michigan, Wisconsin oraz Illinois. Przez tę skarpę przewalają się wody pobliskiego wodospadu Niagara. Skarpa stanowi rezerwat biosfery UNESCO. Wąskimi i stromymi uliczkami dojechaliśmy do Rattlesnake Point eko-rezerwatu podlegającemu chyba pod Park Stanowy. Miałem wrażenie, że tego dnia chyba większość mieszkańców okolicy wpadła na ten sam pomysł i przyjechała tutaj, bo zrobiła się ogromna kolejka samochodów. Musieliśmy odczekać swoje i po uiszczeniu 5 dolarowej (od osoby) opłaty - zaparkowaliśmy auto na jednym z nielicznych już wolnych miejsc - na trawniku! W porównaniu z amerykańskimi Parkami Narodowymi, infrastruktura tego miejsca pozostawiała wiele do życzenia, małe parkingi i tylko jedna normalna ubikacja! Ale nie to jest najważniejsze, otrzymaliśmy niezbyt dokładną mapkę i należało zlokalizować odpowiedni szlak, a do wyboru były dwa. Jeden przy samej skarpie, a drugi przez las w małej odległości od skarpy. i wspólnymi siłami z napotkanymi ludźmi udało nam się znaleźć właściwą drogę. Ludzi było bardzo dużo, całe rodziny z ustawionymi grillami przygotowywało pikniki :) My doszliśmy do krawędzi skarpy, widok był niesamowity, cała panorama okolicy, teren w dole przede mną pokryty był lasami, które właśnie postanowiły pokolorować na swoje jesienne barwy całą okolicę. Zieleń mieszająca się z żółcią i czerwienią i - wszystko takie soczyste! Zeszliśmy po małych schodkach zrobionych tak, żeby turysta miał okazję zobaczyć ogrom skarpy od frontu. Rattlesnake Point jest jednym z ulubionych miejsc dla wspinaczy, którzy oblegają ten rejon. Skały poukładane są z równo poprzycinanych klocków, więc jest dużo szczelin, z czego radują się skałkowcy. Dalej szlakiem podreptaliśmy równolegle do krawędzi skarpy, nie ma tutaj zabezpieczeń, więc trzeba było bardzo uważać. Widziałem pary siedzące na samym skraju z nogami w dół, hmm... każdy robi to na swoją odpowiedzialność. Co jakiś czas drogę przecinał mi mały zielono-czarny wąż i odważne wiewiórki w wersji czarnej. Słońce układało swoje promienie na liściach, co dodatkowo potęgowało niesamowite efekty wizualne. I tak napajaliśmy się urokami miejsca, aż przyszła pora na powrót - przy wyjeździe minęliśmy długi sznur czekających na wjazd samochodów. Mieszkając w Kalifornii nie spotykam często Polaków (poza tymi co na stałe mieszkają w Bay Area), nie mamy tutaj wielu polskich sklepów (właściwie tylko 2 w okolicy, ale nie warto tam jeździć) dlatego pomysł moich przyjaciół, żeby podjechać do polskiego sklepu przyjąłem z wielkim entuzjazmem. Ja dawno nie jadłem schabowego, kabanosów i pasztetu. W Mississauga wybudowano niedawno ogromny supermarket całkowicie z polskimi produktami, nazywa się Starsky :) Byłem w małym szoku jaz w środku zobaczyłem ogromne regały zastawione polskimi produktami, różnorodność wyboru mnie "powaliła", nawet będąc w kraju nie miałem takiego wyboru. Uśmiech na ustach wywołały u mnie panie pracujące na dziale mięsnym i przy kasie, przypomniały mi się stare czasy i wiejski sklepik koło PGR-u :). Znajomi uświadomili mnie, że tutaj można spokojnie żyć latami bez znajomości angielskiego, wszystko można załatwić w ojczystym języku, począwszy od zakupów po wizytę w Polskim Banku. Dla mnie to atrakcja, taki folklor, ale słyszałem że Chicago wygląda podobnie. Poszalałem trochę i nakupowałem kiełbas, kabanosów, kotletów schabowych i kiszonej kapusty :). Była nawet polska księgarnia z gazetami, ale ceny "szalone", za Politykę lub Wprost dawać 3.50 dolara to już lekka przesada, książki były jeszcze droższe a stosują tu przelicznik 1:1 - czyli jak książka kosztuje w Polsce 20 złotych to tutaj zapłacimy 20... dolarów - trudno. Po wizycie w markecie zajechałem jeszcze do Beer Store, czyli sklepu z piwami - czegoś takiego nie widziałem w USA i jest to chyba wymysł stanu Ontario. W sklepach z żywnością nie można kupić alkoholu - tylko w wyznaczonych "likier storach". Wybór był oszałamiający, a jedną z większych przestrzeni zajmowały piwa z ... Polski. Znaczy nasi tu są :). Następnego dnia zostałem zabrany na Farmę inaczej zwaną Pick Your Own... . Jest to dla mnie całkowita nowość i nigdy takiego czegoś nie widziałem, może przegapiłem? Mamy do wyboru różnego typu farmy które oferują np. w okresie letnim truskawki i czereśnie, a w okresie jesiennym min. jabłka i dynie. Jest to bardzo ciekawy pomysł na spędzenie miło czasu z rodziną, biegając między jabłoniami, których mamy do wyboru różne gatunki - podzielone na sektory w sadzie. Jeść można do woli, a nazbierane pakujemy do toreb które przy wyjściu ważone są na ogromnych wagach i płacimy ustaloną cenę. Jak człowiek jest głodny to może wpaść, najeść się do syta i wyjść. Małe sklepiki przy sadach oferują różnego typu wyroby, soki i słodycze – wszystko domowej roboty. A chętnych jest dużo i czasem trudno było znaleźć miejsce do zaparkowania. Odwiedziliśmy kilka takich farm i objuczeni w torby z owocami i dyniami wróciliśmy do domu. Wieczorkiem zrobiłem mały wypad do centrum Mississaugi, które zaczyna powoli doganiać downtown Toronto, ogromne szklane wieżowce powstają jak grzyby po deszczu (aha – jak już wspominam o grzybach – to, wychodząc z domu minąłem sąsiada w wielkimi torbami pełnymi grzybów). W centrum odwiedziłem - po latach - słynne centrum handlowe Square One, kiedyś największe w Ameryce. W tym rejonie jest już mniej domków, a więcej Condominiów czyli wielkich apartamentowców i zwykłych bloków. Muszę przyznać, że ruch na ulicach trochę przypomina LA, wiecznie zakorkowane autostrady i tylko tubylcy którzy znają objazdy dobrze sobie radzą. Święto Dziękczynienia wypadało w poniedziałek 13, ale ludzie tutaj nie trzymają się ściśle daty i kolację przy indyku zaczęły się już w piątek, a my zjedliśmy ptaka w Niedzielę :). Następnego dnia wyruszyliśmy na spacer po starej Mississague, która wygląda naprawdę ładnie i kameralnie, takie stare wiktoriańskie domy i dużo parków. Dojechaliśmy do Port Credit małego "miasteczka" nad samym jeziorem, gdzie zrelaksowaliśmy się spacerem po pobliskich "kolorowych" parkach - w jednym przypadku z super widokiem na panoramę Toronto. Mogę zaliczyć moją wyprawę do Kanady po kolory jesieni - za udaną – pejzaże przepiękne... Jedyną słabą stroną tego wyjazdu było przeziębienie, które dopadło mnie tuż po przylocie, chyba kanadyjski klimat jednak mi nie służy...

Farms - Ontario

Mississauga - Port Credit

Rattlesnake Point - Ontario

wtorek, października 14, 2008

Thanksgiving Day w Kanadzie

Święto Dziękczynienia obchodzone w USA w czwarty czwartek listopada (27 listopada), w Kanadzie zaś w drugi poniedziałek października (13 października) jako pamiątka pierwszego Dziękczynienia członków kolonii Plymouth w 1621. Pielgrzymi, którzy przypłynęli do Ameryki na pokładzie statku Mayflower byli pierwotnie członkami Angielskiego Kościoła Separatystycznego , uciekli przed prześladowaniem religijnym. Szukając lepszego życia Separatyści wynegocjowali z londyńską kompanią handlową sfinansowanie pielgrzymki do Ameryki. Większość odbywających podróż na pokładzie "Mayflower" nie była Separatystami, ale zostali wynajęci dla zabezpieczenia interesów firmy. Tylko około jedna trzecia pierwszych kolonistów była Separatystami. Pielgrzymi wylądowali na Skale Plymouth 11 grudnia 1620. Ich pierwsza zima była druzgocąca. Do początku nadchodzącej jesieni stracili 46 ze 102 osób zaokrętowanych na "Mayflower". Ale żniwa 1621 były obfite. Pozostali koloniści zadecydowali uczcić to świętem, wraz z 91 Indianami z plemieniaWampanoagów , którzy pomogli Pielgrzymom przetrwać ich pierwszy rok. Sądzi się, że Pielgrzymi nie przetrwaliby tego pierwszego roku bez pomocy tubylców i ich wodza o imieniu Massasoit. Święto miało więcej z tradycyjnego angielskiego obyczaju niż z "obchodów dziękczynnych". Trwało trzy tygodnie, w okresie między 21 września i 11 listopada 1621 roku. Indianie dostarczyli na ucztę co najmniej pięć jeleni, w menu nie było natomiast sosu żurawinowego, ziemniaków ani ciasta z dyni; nie było też indyków, a raczej jakieś ptactwo wodne (kaczki, gęsi).

sobota, października 11, 2008

Lake Tahoe

Większość ludzi w Kalifornii i Nevadzie Jezioro Tahoe kojarzy się ze sportami zimowymi - narty i snowboard przyciągają rzesze turystów. Miejsce jest bardzo dobrze położone geograficznie, więc mieszkańcy San Francisco i okolic mają do pokonania niecałe 200 mil, a to jest trochę ponad trzy godziny drogi. Wyobraźmy sobie sytuację, styczeń, ładne słoneczko i relaks na plaży w San Francisco - znudzony surfowaniem po oceanie mieszkaniec zabiera ręcznik, deskę i udaje się do samochodu, po trzech godzinach zatrzymuje się w mieście South Lake Tahoe. Wyjmuje z bagażnika deskę tym razem snowboardową, zakłada tym razem kombinezon zamiast kąpielówek i wjeżdża wyciągiem na stok. Kilka zjazdów po białym puchu wraz z jednoczesnym podziwianiem zimowego krajobrazu i zmęczony udaje się do najbliższego, taniego hotelu, których jest cała masa. Bierze prysznic i wychodzi do kasyna, gdzie spędza całą noc na grze. Rano jeszcze zalicza kilka zjazdów ze stoku i po południu wraca do miasta. Ma jeszcze chwilkę, żeby udać się na pobliską plażę pooglądać zachód słońca. Weekend się kończy i „musi" wracać do ciepłej części Kalifornii. Rano do pracy, a słonko przypieka... Tak mniej więcej wygląda zwykły weekend przedstawiciela klasy średniej w Bay Area. A ja muszę się przyznać, nie lubię sportów zimowych i przeżywam katusze, gdy w okresie zimowym większość znajomych wybywa do Tahoe. Kilkakrotnie odwiedzałem słynne jezioro i zawsze były to imprezy w większych grupkach ograniczające się do imprez i kasyn, nigdy nie udało się zobaczyć tego miejsca z czysto krajoznawczego punktu. Dlatego z utęsknieniem wyczekiwałem lata oraz chętnych na wypad nad jezioro o tej porze roku. Szczęśliwie znalazłem towarzyszy podróży :) - czas na wyprawę. Wczesnym rankiem ruszyliśmy z San Francisco przez Oakland autostradą międzystanową numer 80, która dowiozła nas do Reno słynnego miasta w Nevadzie leżącego na północ od Jeziora Tahoe. Kilka osób chciało zobaczyć to słynne miasto, do którego odbywają pielgrzymki spragnionych hazardu mieszkańców północnej Kalifornii. Centrum miasta przywitało nas pięknym sloganem Reno - Największe Małe Miasto na Świecie :). I tak jest - miasto nie jest tak zatłoczone jak Las Vegas i nie ma tak ogromnych hoteli-kasyn, ma inny, spokojniejszy , klimat. W okresie wakacyjnym można tu usłyszeć często polską mowę, ponieważ jest to popularne miejsce wypraw studentów wyjeżdżających na Work & Travel. Reno ma też duży atut, bardzo bogatą ofertę hotelową, bardzo tanie miejsca noclegowe kuszą turystów, a bliskość kurortu narciarskiego Tahoe dopełnia resztę. Często bywało, że to miasto było ratunkiem dla nas, kiedy nie mogliśmy znaleźć tanich pokoi na nocleg podczas wypraw nad jezioro. Zwiedzanie miasta ograniczyliśmy do minimum i po zaopatrzeniu się w prowiant i benzynę ruszyliśmy na południe drogą 431. Na mapce wyglądało, że czekają nas duże serpentyny i zacząłem obawiać się o kondycję ludzi na pokładzie samochodu, ale na szczęście nie było tak źle, jak w Yosemite. Droga doprowadziła nas do miasteczka Incline Village, które na mapie wyglądało poważniej niż w rzeczywistości. Kilka ulic składało się na to miejsce, a w okolicy nie udało mi się znaleźć żadnego miejsca na zatrzymanie i zejście na plaże. Dostęp do jeziora blokowały rezydencje i hotele. Zawróciłem samochód i pojechaliśmy na zachód kilka mil w poszukiwaniu plaży. Odległości między "miasteczkami" są bardzo malutkie i już po chwili byliśmy w Kings Beach/Tahoe Vista. Przez miasteczko przechodzi granica stanów Kalifornii i Nevady. Udało się znaleźć parking i kawałek wolnej plaży. Widok z tej strony na jezioro i okolice był całkiem ładny, ale zmartwiła nas temperatura wody, bardzo lodowata pomimo upałów jakie panowały w tym czasie. Pływanie odpadało, a fale były spore. Pozostało podziwiać piękne łodzie zacumowane w marinach. Zawróciliśmy na wschód i drogą 28 zjechaliśmy na południe do Lake Tahoe Nevada State Park, w którym znaleźliśmy bardzo ładny szlak do jeziora, przedzieraliśmy się między ogromnymi skałami, żeby w końcu zatrzymać się na kamienistej plaży, widoki były rewelacyjne i spędziliśmy tam trochę czasu. Ruszyliśmy dalej wzdłuż brzegu mając po prawej stronie widok na jezioro, bardzo przyjemna trasa i jedynym jej mankamentem było to, że prawie nie miała punktów, w których można zatrzymać się na zdjęcia lub zejść na brzeg. Wjazdy na mijane przez nas plaże były płatne (dość sporo, biorąc pod uwagę fakt, że chcieliśmy tam wejść tam tylko na chwilę) więc to nas specjalnie nie interesowało. I tak porą wieczorową dojechaliśmy do największego miasteczka nad Jeziorem Tahoe - South Lake Tahoe. Według naszych książeczek z kuponami tutaj mieliśmy poszukać noclegu. Pierwszy i najtańszy okazał się najlepszy, za 40 dolarów pokój z balkonem, prywatną plażą za rogiem oraz basenem, z którego nie skorzystaliśmy z braku czasu. Po szybkim rozpakowaniu bagaży - oczywiście od razu polecieliśmy na zachód słońca. Tam na piasku – siedzieliśmy aż zrobiło się ciemno. Trochę odpoczęliśmy, więc pora była ruszyć w miasto. Po krótkim spacerku stanęliśmy na skrzyżowaniu dróg w centrum miasta. Okazało się, że tutaj przebiega granica stanów :). Po jednej stronie ogromne budynki hoteli-kasyn świecące neonami i głośne od gwaru dochodzącego z wnętrz, a po drugiej stronie wygaszone wystawy sklepów i smutna cisza. Po jednej stronie kraina hazardu, a po drugiej śpiące miasteczko. Po stronie Nevady nie było nic ciekawego – akurat dla nas, bo kasyna znaliśmy już dobrze :). Dlatego zaciekawieni poszliśmy do Kalifornii na zakupy, gdzie koncentruje się to właściwe miasto, z restauracjami i ze sklepami. Z rana, po hotelowym śniadanku wróciliśmy w to samo miejsce, po jakieś oryginalne pamiątki, których zresztą było pod dostatkiem - związane z Tahoe. W centrum miasta stylizowanym na jakiś kurort narciarski w Szwajcarii znajduje się stacja kolejki linowej, która o tej porze roku zabiera chętnych do podziwiania z góry panoramy Jeziora Tahoe. W opcji jest zjazd na siodełku podwieszonym do liny!!! Heavenly Flyer, ale to opcja dla szaleńców :). Zebraliśmy się i podjechaliśmy do przystani, z której odpływa słynny statek parowy Tahoe Queen. Nie mieliśmy specjalnie ochoty na rejs – zwyczajnie szkoda nam było czasu i zostawiliśmy to na inny termin. Ruszyliśmy wzdłuż południowego brzegu i dojechaliśmy do Taylor Creek Visitor Center, gdzie zaopatrzeni w mapki poszliśmy na szlak. Rainbow Trail poprowadził nas pętlą pomiędzy łąkami i drzewami do bardzo urokliwej rzeczki. Trochę znudzilło to nas i wróciliśmy na drugi szlak Lake of the Sky, który doprowadził nas do dużej dzikiej plaży. Byliśmy sami, a widoki były takie o jakich marzyłem... A już zaczynałem się martwić, że nie znajdę takiego miejsca. Spędziliśmy tam sporo czasu delektując się miejscem i szumem wody w jeziorze. Miejsce nadawało się na niezłą sesyjkę zdjęciową, czego oczywiście nie przegapiłem. Następny punkt na mapce, który mnie bardzo intrygował to Zamek Wikingów, zastanawiałem się czego mogę się spodziewać? Dotarliśmy do punktu widokowego na zatokę Emerald i wszystko stało się jasne. Na jedynej wysepce na jeziorze Tahoe znajdującej się w tej zatoczce ktoś w latach 20 XX wieku wybudował zamek - na wzór zamków Wikingów. Niestety nieco rozczarowuje. Ale to bez znaczenia, ważne - że to miejsce i pobliskie Cascade Lake to najładniejsze miejsca w okolicy. Widoki pocztówkowe :). Można stąd udać się na mały hiking po okolicy, co bardzo polecam. Na przyszłość nie będę marnował czasu na jeżdżenie po wschodniej stronie Tahoe, ponieważ wszystkie ciekawe krajobrazowo miejsca są po stronie zachodniej - głównie w rejonie Emerald Bay. Niechętnie wyjechaliśmy z parkingu i kontynuowaliśmy jazdę. Mijane plaże były dostępne swobodnie - co było dużym plusem. Zatrzymaliśmy się w Tahome na plaży, ale widoki były podobne do już wcześniejszych i następny stop zrobiliśmy w Tahoe Pines. Mnie jako wielbiciela filmu „Ojciec Chrzestny" uradowało znalezienie domu, w którym kręcono kilka scen z II części filmu. Dom znajduje się przy drodze 89 na granicy miasteczka, obecnie nazywa się "Fleur du Lac", łatwo go zobaczyć z powodu charakterystycznych dwóch wieżyczek i ogromnej bramy. Zatrzymaliśmy się na kilka pamiątkowych zdjęć, niestety to własność prywatna i nie można wejść do środka. Warto cofnąć się kilka metrów, by z podestu przy plaży mieć ładny widok, podobny do tego, który zapamiętałem z filmu. Ostatnim punktem na trasie było Tahoe City z małą tamą i rzeczką, w której pływają masy ryb. Mieścinę da się przejść szybkim krokiem w 10 minut i nie znajdziemy tutaj nic ciekawego. Pożegnaliśmy się z jeziorem Tahoe i wróciliśmy na międzystanową numer 80 w miejscowości Truckee, którą dojechaliśmy do na noc do domu.

Lake Tahoe

piątek, października 10, 2008

Carson City - Virginia City.

Wiedziałem, że nie tak daleko - w Newadzie - są jeszcze dwie perełki, miasta zachowane w dawnym klimacie - Carson City i Wirginia City. Wjechaliśmy z powrotem na drogę 395 i ruszyliśmy na północ. Po dwóch godzinach zatrzymaliśmy się w słynnym Carson City, niewiele osób wie - że to nie Las Vegas jest stolicą stanu Nevada, a właśnie to malutkie miasteczko. Zaparkowaliśmy przy przepięknym budynku Nevada State Capitol, pamiętającym stare dobre czasu. Miasto nazwane zostało na cześć słynnego podróżnika i uczestnika wojny secesyjnej Kita Carsona, postaci bardzo barwnej, która jeszcze za życia stała się legendą Dzikiego Zachodu. Budynek Capitolu wyróżnia się swoją wielkością i architekturą, która bardziej pasuje do stanów południa, niż do górniczego miasteczka. Położony jest w małym parku otoczony pomnikami upamiętniającymi rożne wydarzenia historyczne związane ze stanem Nevada, typowe dla każdej stolicy stanu. Spacer uliczkami miasta był dość przyjemny, napotykaliśmy co kilka kroków bardzo dobrze zachowane budynki z okresu rozkwitu miasta w XIX wieku. Na szczęście miasto zachowało swój klimat i nie zepsuły go wszechobecne kasyna. Warto zajść do małego, ale "pakownego" Muzeum Stanowego Nevady, mamy tam replikę kopalni złota, szczątki mamuta i wiele wystaw związanych z Dzikim Zachodem. Opuszczamy miasto zadowoleni z tego co widzieliśmy, pomimo krótkiego pobytu. Jeszcze tylko wizyta w Wal-Marcie ulubionym sklepie Amerykanów, absolutnie nie dziwię się - ceny są tutaj bardzo atrakcyjne, a kupić można prawie wszystko. Zatankowaliśmy na najtańszej stacji paliw należącej do sieci sklepów Costco i ruszyliśmy w dalszą drogę. Skręciliśmy na wschód i drogą 342 dojechaliśmy do Silver City, w którym akurat obywały się dziwne wyścigi! Ulicami miasta ścigały się... Ferrari, Porsche i im podobne sportowe maszyny, a że to miasteczko ma bardzo kręte uliczki - byłem lekko zaskoczony tym faktem - ale pewnie chodziło o to nagromadzenie zakrętów:). Po chwili dotarliśmy do celu - słynnego Virginia City. Nie robiłem sobie nadziei i spodziewałem się kiczu w stylu Calico, a zobaczyłem coś co mnie jak najbardziej pozytywnie powaliło na kolana! To miasto zastygło w czasie i zostało zamknięte w wielkiej bańce, do której mogą wjeżdżać ludzie i czuć się jak na dzikim zachodzie. Pomimo postępu cywilizacji tutaj wszystko jest jak przed laty, wchodząc do saloonu zostawiamy za sobą wszystko co współczesne, jesteśmy tu i teraz na Dzikim Zachodzie. Uroku dodają ludzie, którzy są ubrani w stroje z XIX wieku. Mijam starego górnika z kopalni złota, rewolwerowca i żołnierza Unii, w sklepach panie przyodziane w swoje wiekowe, długie suknie z falbanami - po prostu zniewalający widok. Formę współczesnego rozrabiaki - kowboja przejęli teraz licznie odwiedzający miasto motocykliści. Ulice zastawione harleyami, a w drzwiach saloonów imężczyźni w skórach zadziornie spoglądają na przechodzących ludzi. To wszystko ma niesamowity klimat, trudny do opisania, ale czułem się wyśmienicie. Przechadzamy się po drewnianych chodnikach pod balustradami i tylko brakuje do consensusu tego obrazka - panien lekkich obyczajów nawołujących klientów ze swoich okien. Napotkałem współczesnego poszukiwacza złota (wyglądał podobnie jak XIX wieczni poszukiwacze tego skarbu), który za drobną opłatą pokazywał jak wyglądał cały proces wydobywania złota. Scenografia jak z westernu, aż sprawdzałem czy z tyłu budynku jest reszta domów, a nie tekturowa ściana :). W mieście dość popularne są wszelkiego rodzaju słodycze, co krok mamy cukiernie, w której na oczach klientów robione są wymyślne "produkty", nie wiem jak nazwać jabłko oblane czekoladą i nadziane na patyk i do tego posypane drobno posiekanymi orzechami i innymi bakaliami? Tego typu smakołyków było dużo i myślę, że po jednym takim cudeńku zasłodziłbym się na kilka miesięcy. Snuliśmy się tak po głównej ulicy jak zahipnotyzowani, bez celu co krok napotykając ludzi przedziwnych kreacjach. Pasy z rewolwerami to coś powszechnego i nawet starsze babcie dumnie nosiły na biodrach srebrne Colty. Przeszliśmy na pobliską stację kolejową, gdzie załadowaliśmy się na pociąg (niestety nie stylizowany) z jednym wagonem bez dachu. Ruszyliśmy na przejażdżkę po starych kopalniach złota. Miasto jest malutkie jeśli chodzi o powierzchnię, ale ogromne jeśli chodzi o klimat Dzikiego Zachodu. Mam tylko do siebie mały żal, że wcześnie nie odkryłem tej perełki :( Myślę, że napewno odwiedzałbym Virginia City, już wcześniej...

Virginia CIty

Bodie - Ghost Town

Opuszczając Mono Lake szkoda by było nie odwiedzić do słynnego w Ameryce miasta-widma Bodie. Jadąc z Lee Vining dotarłem po kilku milach do skrzyżowania dróg 395 z 270, w którą skręciłem. Przywitał nas znak informacyjny, że droga zamykana jest w okresie zimowym, a park stanowy z miasteczkiem Bodie czynny jest od godziny 8 rano do 6 po południu (w przewodniku były podane inne godziny). Zawsze chciałem zobaczyć prawdziwe Ghost-town z domkami z okresu Dzikiego Zachodu. Do tej pory - jeli chodzi o ten typ miasta - byłem tylko w Calico, niedaleko Barstow w Kalifornii, ale tamto miejsce nastawione było na rzesze turystów i było zbyt "plastikowe" jak dla mnie. Oglądając zdjęcia w internecie moje oczekiwania były mocno rozbudzone, to chyba było TO! O miejscu wiedziałem tyle, że było pozostałością po dość dużym mieście z okresu gorączki złota z drugiej połowy XIX wieku. Droga 270 zwana na tym odcinku Bodie Road wiła się jak wąż, a nawierzchnia po kilku milach zamieniła się na nie utwardzaną z dużą ilością dziur, dobra dla samochodów terenowych. Musiałem uważnie jechać tak, żeby nie uszkodzić podwozia lub kół. Na końcu drogi stała budka, z której wyszedł strażnik parku z długą białą brodą i w kapeluszu. Idealnie pasował do tego miejsca. Po miłej pogawędce kupiliśmy plan miasta i zapłaciliśmy za wstęp na teren Bodie State Historic Park hmm... jak ładnie nazywało się to miejsce. Pomimo zakazu zatrzymywania, pozwoliłem sobie na mały postój i zrobiłem zdjęcia panoramy całej doliny z domkami w tle. Ruszyliśmy polną drogą na parking dla turystów, gdzie zostawiliśmy samochód. Broszurka - którą kupiłem zawierała dokładną mapę miasteczka w obecnym kształcie i bardzo dokładny opis każdego budynki wraz z historią miejsca. Przy każdym domu znajdował się malutka tabliczka z numerkiem, która pozwalała łatwo zidentyfikować miejsce opisane w broszurce. Weszliśmy na sugerowany szlak i po chwili byliśmy na głównej ulicy miasta-widma Bodie. Słońce było w zenicie i bardzo przypiekało, niebo niebieskie bez żadnej chmurki, a dookoła mnie opuszczone domy w kolorach brązu i czerwieni... po prostu ideał, to chciałem zobaczyć. Do tego sprzyjało nam szczęście, bo nie było prawie turystów! Miasto zachowane było w całkiem dobrym stanie, trochę dziwnie, jakby którejś nocy przyszła mgła i zabrała wszystkich mieszkańców - chyba Stephen King coś podobnego wymyślił w jednym ze swoich horrorów. Nad miastem górował kościół, w którym jako chyba jedynym w drzwiach była siatka uniemożliwiająca wejście do środka, zapewne z obawy o zawalenie się konstrukcji. Chodziliśmy od domu do domu, wchodząc do wnętrz i oglądając miejsca, w których żyli dawniej udzie. Było wszystko, meble, naczynia i obrazy na ścianach. No nie wiem, czy bym chciał spacerować tutaj w nocy :). W dzień to co innego, bardzo wdzięczne miejsce dla fotografa, rewelacyjne sesje zdjęciowe można tutaj porobić, polecam. Niektóre z domków były lekko nadszarpnięte przez czas i stały mocno przechylone grożąc zawaleniem, a inne wyglądały jak zbudowane kilka lat temu. Zaskoczyło mnie, że szyby były oknach całe i zrobione w technologii z XIX wieku! Wielkość terenu, na którym stało miasto bardzo mnie zaskoczyła, spodziewałem się kilku uliczek, a zastałem domki rozsiane na ogromnej przestrzeni. Nad miastem górowała kopalnia pokryta szaro stalową blachą wyróżniając się wśród drewnianej zabudowy miasta. Każdy domek miał do opowiedzenia historię, dlatego z dużym zaciekawieniem czytałem opisy. Byłem w miejscu, gdzie kiedyś stał bank, jedyny murowany budynek, doświadczył wielu napadów i podpaleń. Trafiliśmy na Chinatown! Nawet tutaj dotarli Chińczycy :) - choć po ich domkach został tylko oznaczony tabliczką teren pokryty wysoką trawą. Sklep monopolowy był już w stanie rozpadu i pozostały po nim tylko solidne pancerne drzwi! Alkohol w tym miejscu rozpusty był bardzo istotny, więc trzeba było chronić sklep :). Podobało mi się w tym wszystkim, że można było wszędzie chodzić - i tak przemierzaliśmy pola, gdzie odkrywaliśmy wraki starych samochodów i maszyn nieznanego mi przeznaczenia. Natrafiliśmy na bardzo dobrze zachowany samochód dostawczy marki Ford zaparkowany na stacji benzynowej, tak dziwnej, że nie wiem czy dał bym rade zatankować. Co jakiś czas pojawiał się pilnujący porządku strażnik, co przypominało nam, że nie jesteśmy sami. Dopiero po południu pojawili się pierwsi turyści, ale miasto było na tyle duże, że nikt na siebie nie wpadał. Kilka kroków od naszego parkingu znajdował się cmentarz, położony na wzgórzu, z którego roztaczał się rewelacyjny widok na całe miasteczko. Pomyślałem, że można by tutaj kręcić jakieś niskobudżetowe westerny (grupa Skurcz mogłaby tutaj coś zmontować:). W drodze powrotnej natknęliśmy się na Strażnika Parku, który oprowadzał grupkę zebranych ludzi po domach, załapaliśmy się na początku i spędziliśmy trochę czasu słuchając jego barwnych opowieści. I pomyśleć, że jeszcze na początku wieku XX miasto było u szczytu rozkwitu, niestety w latach 30-ty wybuchł tutaj pożar prawie doszczętnie niszcząc miasto. To co zwiedzaliśmy to tylko 5% z tego, co pozostało po Bodie... Cieszyłem się, że zobaczyłem prawdziwe miasto-widmo i nawet nie musiałem wcale opuszczać Kalifornii. Pora była jednak jechać dalej, bo wpadłem na pomysł żeby zrobić z tej części podróży wyprawę szlakiem Dzikiego Zachodu.

Bodie - Ghost Town

czwartek, października 09, 2008

Mono Lake na dwie raty

W wolnych chwilach przeglądam strony internetowe w poszukiwaniu ciekawych miejsc, które znajdują w miarę krótkim dystansie od mojego miejsca zamieszkania. Oglądam zdjęcia, czytam recenzje i w taki właśnie sposób znalazłem najstarsze jezioro w Ameryce - Mono Lake. Zaciekawiły mnie zdjęcia dziwnych formacji skalnych przypominających wyrastające z ziemi stalagmity! Zdjęcia przedstawiały piękne jezioro i krajobraz niespotykany nigdzie na ziemi. Od razu spodobało mi się to miejsce. Jedynym wolnym terminem był styczeń, nie wróżyło to dobrze, gdyż w tym terminie w tych rejonach panowała prawdziwa zima. Namówiłem kumpla i troszkę stęsknieni za śniegiem postanowiliśmy wyruszyć do Mono Lake. W San Francisco było wtedy koło 20 stopni i dobrze wiedzieliśmy co nas czeka w górach, przygotowaliśmy ciepłe ubrania i czapki, a z wypożyczalni wzięliśmy SUV-a z wysokim zawieszeniem, niestety bez napędu na 4 koła, ale zawsze coś. Sprawdziłem na GPS trasę, maszynka wyznaczyła trasę przez Park Narodowy Yosemite, co miało sens, ale nie zimą. Sprawdziłem mapę i droga numer 120 w połowie parku oznaczona było informacją, że w okresie zimowym jest zamknięta. U nas nad oceanem było słonecznie i ciepło i trudno mi było uwierzyć, że 4 godziny od nas szaleje poważna zima. Zignorowałem to uznając, że na pewno nie będzie problemu z dotarciem przez Yosemite (sic!). Byłem ciekaw jak wygląda przejazd porą zimową przez te rejony. Ruszyliśmy rano i pogoda nam dopisywała, śnieg pojawił się bardzo późno, a prawdziwe zaspy pojawiły się na terenie Parku Narodowego. Nie omieszkaliśmy wyskoczyć na pamiątkowe zdjęcia w zaspach po pas :). Ruszyliśmy dalej drogą na Lee Vining, mijaliśmy jadąc grupy narciarzy zjeżdżających na nartach na przygotowanych trasach w miejscach w których nigdy bym się tego nie spodziewał. Widoki były niesamowite, słońce świeciło mocno, a białe czopy śniegu przykrywały drzewa na naszej trasie, na szczęcie droga była perfekcyjnie odśnieżona. Momentami miało się wrażenie że jedziemy w wydrążonym w śniegu tunelu. Nadzieja, że przejazd jest otwarty rosła i ... niestety szybko zgasła. Dojechaliśmy do znaku drogowego Road Closed (Droga Zamknięta) stojącego pośrodku drogi - do tego miejsca dojeżdżały maszyny odśnieżające i wyglądało to niesamowicie. Ciemny asfalt drogi ginący w równo przyciętej ścianie śniegu. Było już po południu i stało się to czego można było się spodziewać, trzeba było zawrócić. Szybko wróciliśmy do punktu, w którym skręciliśmy na nieszczęsną drogę 120, przez chwilę zastanawialiśmy się nad powrotem, ale wybraliśmy dalszą jazdę. Ominęliśmy dużym łukiem od północy Yosemite i teraz krajobraz zmienił się na bardziej srogi. W GPS ustawione mieliśmy miasteczko Lee Vining, leżące nad samym Mono Lake. Na miejsce dojechaliśmy późno w nocy i bazując na przewodnikach spodziewaliśmy się dużej ilości hoteli. Kiedy nasz satelitarny przyjaciel oznajmił, że dotarliśmy do celu byliśmy w szoku. Słabo oświetlone miejsce i kilka domków wyglądających na wymarłe, zamknięta stacja benzynowa i żywej dyszy. Trochę jak z niezłego amerykańskiego horroru. Pierwszy motel na liście okazał się... dziurą w ziemi. Drugi był zamknięty, a trzeci nie nazywał się tak jak w naszym przewodniku, ale najważniejsze - był czynny. Cena jak na tamte warunki spora - ponad 70 dolarów za pokój z dwoma łóżkami. Spytaliśmy grzecznie czy będą miejsca, bo chcemy się rozejrzeć za czymś tańszym. Pan z obsługi uśmiechnął się grzecznie i nawet wskazał kierunek, w którym możemy szukać czegoś. Po godzinie błądzenia wróciliśmy do uśmiechniętego Pana. Nic nie znaleźliśmy, a co gorsza nie było śladu po hotelach, było tak ciemno w miasteczku, że mogliśmy przejechać obok nie widząc zabudowań. Pogoda w trakcie naszej podróży była rewelacyjna i dobrze wróżyło na przyszłość, trochę mnie martwiła zapowiedź lekkich opadów śniegu w tym rejonie. W "miasteczku" wszystko poza naszym hotelem było zamknięte, a my byliśmy głodni i spragnieni. Pozostała maszyna do Coli za 75 centów, szczęśliwy wypiłem połowę kiedy kumpel stwierdził że coś dziwnie smakuje. Data ważności minęła już rok temu... trudno, aby przetrwać do rana. Jak zwykle obudziłem się pierwszy i ubrałem się, żeby wyjść na zewnątrz popatrzeć na jezioro, które miało być na wprost naszego hotelu. Otworzyłem drzwi i ... szok! Wielka zaspa śniegu sięgała do połowy drzwi! Dalej było biało, padał bardzo gęsty śnieg i widoczność była ograniczona do 10 metrów. Pozbieraliśmy się szybko i przez śnieg dotarliśmy do odśnieżonego kawałka chodnika. Teraz powstał duży problem, nie widać było samochodu, musieliśmy ustalić mniej więcej, gdzie stał i zaczęliśmy kopać ... gazetami. Nikt nie miał łopatki, a na recepcji nie było żywej duszy. Trafiliśmy na nasz SUV, a że był wysoki to trudno było całego odkopać, po półgodzinie pojawił się drugi gość z hotelu i miał łopatę, teraz poszło szybciej, ale i tak byłem przemoczony. Opady przybrały na sile. Kiedy odpalaliśmy samochód, wyjechaliśmy na drogę i ruszyliśmy wzdłuż kilku zabudowań - po chwili przestaliśmy widzieć ślady kół przed nami. Zrobiło się niesamowicie, nigdy w życiu nie spotkałem się z podobną sytuacją, NIE MIELIŚMY ŻADNEGO PUNKTU ODNIESIENIA!, jechaliśmy w bieli. Nie widziałem gdzie jest droga, gdzie góry, gdzie las. Widoczność spadła do 5 metrów, zatrzymaliśmy samochód i nie wiedzieliśmy co dalej. Wpadłem na pomysł, żeby powoli toczyć się trzymając się wskazań GPS-a, który pokazywał pozycję wozu. W ten sposób doturlaliśmy się do odcinka drogi, gdzie operowała odśnieżarka, jeździła wahadłowo i trzymaliśmy się jej z tyłu, a potem zmienialiśmy na następną i tak dojechaliśmy do autostrady. Byłem świadkiem pędzącego przed nami samochodu, który jechał zdecydowanie za szybko i minął czający się wóz policji. Policjanci wyskoczyli na sygnale z zatoczki i ... zrobili kilka bączków lądując w rowie. Było ślisko. Na międzystanowej 80 ruch odbywał się w tempie 10 mil na godzinę. Na pewnym odcinku drogi zaczęły pojawiać się tablice informujące o konieczności założenia łańcuchów na koła! Nie mieliśmy. Punkt kontrolny wyglądał trochę strasznie - w zamieci śnieżnej stali na poboczach ludzie w kapturach z palącymi się racami i kierowali na bok wszystkich posiadaczy samochodów bez łańcuchów. Można było je kupić za 30 dolarów. Mimo tego podjechaliśmy do kontroli trochę na bezczelnie licząc, że unikniemy kupna łańcuchów... i udało się, widocznie wzięto nasz samochód za terenówkę z napędem na 4 koła. I tak tocząc się dotarliśmy nad ranem do San Francisco. Nie widziałem Mono Lake... :( Jednak mimo wszystko dobrze wspominam ten wypad, na pewno będzie to dla nas duże doświadczenie.
Nie minęło pół roku i pomysł wyprawy nad jezioro odżył ponownie. Wrzesień to dobra pora i na pewno droga była przejezdna. Ruszyłem tą samą trasą i nie poznawałem żadnego z miejsc, które mijałem zimą. Niesamowite ile widoków może ukryć śnieg. Trasa przez Tioga Road jest bardzo widokowa, co opisałem w wyprawie do Yosemite. Drogą 120 dojechaliśmy do skrzyżowania z 395 przy, którym to jest zjazd na stację benzynową (ze złodziejskimi cenami za paliwo) i mały sklep z restauracją. Kierując się w głąb parkingu trafiliśmy na zjazd na punkt widokowy na okolicę, łatwo go niechcący ominąć, tak jest dobrze ukryty. Byliśmy sami na wzniesieniu, z którego widać było jak na dłoni całe jezioro Mono Lake, kolor zielono-turkusowy i dwie wyspy pośrodku jedna wtapiająca się w krajobraz, a druga czarna kompletnie nie pasująca do reszty psuła ten obrazek. Było już po południu, a ja lekko obawiałem się o nocleg pamiętając ten nieprzyjazny teren. Zdecydowałem jednak, że załatwianie miejsca na sen zostawimy na koniec i zdamy się na łut szczęścia - co będzie to będzie. Skręciliśmy na południe i po kilku milach dojechaliśmy do South Tufa podobno najlepszego miejsca ze słynnymi formacjami skalnymi z kalcytu - Tuf. Zostawiliśmy samochód na ogromnym parkingu i po wniesieniu małej opłaty 3 dolary od osoby weszliśmy na teren rezerwatu przyrody. W oddali widziałem już te kształty słupków - wieżyczek jak z baśni fantasy. Przyznam, że prawie pobiegłem i na miejscu oniemiałem (znowu hehe), krajobraz był hm... inny, obcy jak z kosmosu. Wyglądało to jakby ktoś wyrwał z ziemi ogromną jaskinię, odwrócił do góry nogami i wstawił do jeziora. Zatrzymaliśmy się przy brzegu robiąc serie zdjęć. Słupki tuf miały różne kształty, wchodziliśmy do mini jam i wspinaliśmy się na wieżyczki, żeby potem wyjrzeć przez okienka na panoramę "stalagmitów" wystających z wody. Wszędzie czuć było sól. Przedzierałem się przez las tuf nadający się na scenografię filmu fantasy lub następnego odcinak Star Treka :). Super miejsce na oryginalną sesje zdjęciową. Nie da się przejść obojętnie obok takich okazów, tak więc chodziliśmy lekko zahipnotyzowani urokiem Mono Lake. Tabliczki "proszą" o uszanowanie miejsca i nie wspinanie się na tufy, ale czasem trudno to zrobić, przejścia między różnymi odcinkami wymagają trochę gimnastyki. Wszystko wydaje się tutaj nierealne i jedynie zdjęcia oddadzą urok miejsca - i obrazy Salvadora Dali :). Słyszałem wcześniej, że miasto Los Angeles kupiło to miejsce i zbudowało 18 kilometrowy tunel wodociągowy, co spowodowało tak duże obniżenie poziomu jeziora. Staliśmy teraz poniżej poziomu jeziora, a tabliczki informowały nas jak wyglądało tutaj życie w epokach lodowcowych, paradoksalnie Mono Lake przetrwał kilka epok lodowcowych i aktywności wulkaniczne, a największym zagrożeniem dla niego jest... Los Angeles! Na szczęście dużo aktywistów broni tego miejsca przed zagładą i wygląda, że jezioro będzie uratowane. Czas nieubłaganie nas gonił i powoli robił się wieczór. Prosto z parkingu pojechaliśmy nieutwardzaną drogą do punktu Navy Beach, dojazd była na samochodów z napędem na 4 koła, ale co tam, zaryzykowałem - zwykłym też dojadę :), i dojechałem. Miejsce oddalone jest o kilometr od South Tufa i w sumie można było ten odcinek przejść wzdłuż plaży. Navy Beach to... plaża - tylko zamiast piasku mamy sól, wilgotne i gąbczaste podłoże sprężynowało pod bosymi stopami - dziwne uczucie! W oddali majaczył całkiem spory "zamek" z tufy. Spróbowaliśmy wejść do zielonej wody i lekka fala zdołała nas trochę zmoczyć, ubranie natychmiast stało się sztywne jak po krochmalu. A zapomniałbym dodać - cała ziemia tuż przy wodzie pokryta jest milionami małych czarnych muszek, nie przeszkadzają one zbytnio, są raczej ospałe i trzymają się nisko przy ziemi :). W drodze powrotnej tą wąską i wyboistą drogą miałem chyba za ciężką nogę i uderzyłem przodem wozu w ziemię odrywając osłonę silnika w podwoziu. Zauważyłem to dopiero po kilku godzinach jazdy na autostradzie, jak zaczęło rzucać samochodem na boki. Po wizycie w South Tufa Area zajechaliśmy do Lee Vining, po pół roku miałem okazje zobaczyć jak wygląda to miasteczko w dzień i gdy nie jest nieprzykryte białymi zaspami! Byłem lekko zszokowany, kiedy okazało się całkiem spore. Teraz widziałem dużo hoteli, restauracje i sklepiki! Minęliśmy je i po kilku metrach zjechaliśmy na północną stronę do Mono Lake County Park. Gdy zaparkowaliśmy, ruszyliśmy po drewnianym podeście na punkt widokowy. Tutaj spotkała nas mała, niemiła niespodzianka - nie można było schodzić z podestu i podejść na plażę przy jeziorze, jak to robiliśmy wcześniej. A już się zdążyliśmy przyzwyczaić, że nad Mono Lake można wszystkiego dotknąć :) - w przeciwieństwie do Yellowstone, gdzie wszędzie są drewniane mostki widokowe. Pewnie taka ochrona akurat na tym kawałku plaży jest ze względu na żyjące tutaj licznie ptaki. Miejsce to słynie wśród ornitologów, jest doskonałym spotem obserwacyjnym i tego dnia siedziało kilku maniaków z lornetkami i książkami obserwując ptactwo. Widoki ładne i tutaj zastał nas zachód słońca. Pozostało wrócić do miasta i poszukać noclegu. Miejsc w hotelach nie było :(. Już byłem głodny, miałem już ochotę na dobre jedzenie i zimne piwo, więc zajechałem do RV Parku (RV- samochody z wbudowanym "domkiem"), tam mieli miejsce na namiot. Wzięliśmy pomimo, że nie mieliśmy namiotu, noc spędziliśmy z samochodzie, a było bardzo zimno i trzeba było odpalać silnik co godzinę, żeby nie zamarznąć. Rano zwiedziliśmy miasteczko, które można przejść w 5 minut. Cieszę się, że zobaczyłem Mono Lake za drugim podejściem i w innych warunkach atmosferycznych. Jednak ani na moment nie żałuję zimowej wyprawy zakończonej niepowodzeniem - widok zimy, gdy u mnie w San Francisco było gorąco, był naprawdę przyjemny... mimo wszystko :) – spontaniczne podróżowanie ma po prostu swój urok. Pora była ruszać w trasę - następne atrakcje czekały...

Mono Lake

środa, października 08, 2008

Yosemite National Park

Park Narodowy Yosemite jest dość wdzięcznym celem wypraw weekendowych dla mieszkańców San Francisco i okolic oraz dla turystów odwiedzających Bay Area. Kilka lat temu pierwszy raz odwiedziłem to miejsce i przyznam, że nie zrobiło na mnie wrażenia, więc - gdy ktoś pytał mnie o zdanie wolałem polecić inne ciekawsze według mnie miejsca. Niedawno podczas odwiedzin moich znajomych zjechaliśmy wszystkie możliwe miejsca i pozostał nam tylko Park Yosemite - postanowiłem pomimo swoich uprzedzeń pojechać na "łatwy" wypad i zobaczyć ile się zmieniło od ostatniego czasu. Poprzeczka zawieszona była bardzo wysoko, byłem świeżo po wyprawach po największych Parkach Narodowych USA. Ruszyliśmy rano z San Francisco przez Oakland i wjechaliśmy na międzystanową 580, która prowadziła na wschód, po pewnym czasie droga zamieniała się na 205, żeby przejść w miejscowości Tracy w drogę numer 120, która miała już nas prowadzić do celu. Według map i GPS przed nami było około 3 i pół godziny jazdy. O ile autostradą jechało się szybko - to droga 120 nie pozwalała rozpędzić się dobrze i byliśmy zdani na wlekące się przed nami ciężarówki, które zabierały świeży towar z pobliskich sadów i pól uprawnych. Na wszelki wypadek zatankowaliśmy do pełna jeszcze w Manteca, większym miasteczku z dużym centrum handlowym, obawiałem się wysokich cen paliwa w okolicach Yosemite, co potem się potwierdziło i zaoszczędziłem sporo pieniędzy. Po drodze mijaliśmy stragany oferujące truskawki, czereśnie i inne owoce, bardzo to przypominało polskie drogi w sezonie letnim. W Yosemite Junction droga 120 "nagle" skręca na południowy wschód i jadący zbyt szybko mogą ten zjazd do Parku przejechać, trzeba uważnie czytać napisy na tablicach przy drodze. O ile do tej pory jazda była w miarę przyjemna - to teraz zaczęły się serpentyny, wjeżdżaliśmy na sporą wysokość i widoki z drogi na dolinę i pobliskie góry były niesamowite. Osobiście uwielbiam ostre zakręty i serpentyny, ale poza mną nikt tego entuzjazmu nie podzielał. Zaczęły się poważne problemy z pasażerami, nieprzyjemności związane z chorobą lokomocyjną dotknęły też osoby, które wcześniej dobrze znosiły podobne zakręty na drogach. Po kilku milach zawijasów wszyscy poza mną ciężko chorowali i połykane pośpiesznie pastylki nic nie dały, wiozłem nieprzytomne "zwłoki":(. Na szczęście obyło się bez wymiotowania, ale stan pasażerów nie był najlepszy co źle wróżyło na przyszłość – przecież mieliśmy wracać tą samą drogą! Przy każdej okazji robiłem krótkie postoje, czas nieubłaganie wydłużał się i zakładane 4 godziny już dawno były nieaktualne. Dojechałem szczęśliwie do głównej "bramy" wjazdowej do Parku Yosemite, kolejka była spora i obserwowanie bezmyślnych ludzi, którzy stojąc w długim ogonku dyskutowali z Randżerami przy okienkach doprowadzało mnie do złości. I tutaj niestety sprawdziło się Prawo Murphiego :), wszystkie kolejki szły szybciej od mojej. Jako posiadacz rocznej karty wstępu do wszystkich narodowych parków nic nie płaciłem, ale zawiodłem się bardzo kiedy okazało się, że obsługa parku nie dysponuje mapkami Yosemite. Trudno -zdałem się na przewodnik i ruszyliśmy dalej, droga dalej była kręta, ale już znacznie łagodniej. Zatrzymaliśmy się na kilku punktach widokowych, które nie zachwycały. Jechaliśmy Big Oak Flat Road, która doprowadziła nas do skrzyżowania z Tioga Road. W tym momencie była chwila zawahania, którą trasę obrać czy na północ Tuolumne Meadows na północy, czy jechać dalej na wschód do Yosemite Valley. Wybraliśmy drugą opcję, zresztą jak większość kierowców. Ruch był spory i trzeba było uważać na prędkość, bo policja czaiła się wszędzie. Na pewnym odcinku trafiły się dość długie tunele, które były niezłą atrakcją. Pierwszy postój zrobiliśmy w bardzo popularnym punkcie widokowym Valley View, wepchanie się na malutki parking było trudne, ale na szczęście ludzie robili zdjęcia i szybko odjeżdżali. Widok był "pocztówkowy" z tej odległości ładnie widać dolinę Yosemite z górującym nad nią szczytem El Capitan - najbardziej charakterystyczna góra i najbardziej rozpoznawalna. Ruszyliśmy dalej i tuż przed wjazdem do miasteczka w Dolinie, postanowiłem skręcić na drogę prowadzącą na południe na Wawonę. Za cel obrałem sobie najlepszy punkt widokowy Parku - Glacier Point. Zatrzymaliśmy się przed wjazdem do długiego tunelu na punkcie widokowym zwanym Tunnel View, gdzie widok jest jednym z najładniejszych jakie tutaj widziałem. Podobnie jak z pobliskiego Valley View - tylko inna perspektywa. Droga ponownie zrobiła się bardzo kręta, po kilkudziesięciu milach w Chinquapin niechcący przegapiłem skręt na Glacier Road, był tak "gwałtowny", że musiałem ostro skręcić, żeby się wyrobić. Teraz zaczęły się niezłe serpentyny i ludzie znowu "popadali". Dojazd zajął dużo czasu, GPS niestety nie bardzo brał pod uwagę jakość drogi, wysokość i serpentyny. Byliśmy znacznie później, niż zakładaliśmy. Zaparkowaliśmy na dużym parkingu i już po wyjściu z samochodu mieliśmy niesamowitą panoramę na całą Dolinę Yosemite i szczyt El Capitan. Do dyspozycji mieliśmy kilka małych szlaków i punktów widokowych. Patrząc na dolinę pierwsze co powiedziałem do znajomych to, "że cofam wcześniej wypowiedziane słowa na temat Yosemite" - Park jest przepiękny, a widok z Glacier Point zapiera dech w piersiach. Widać było dokładnie całą dolinę pod nami. Z góry wszystko wyglądało jak makieta - diorama z malutkimi domkami i samochodzikami, a w tle pokryte popołudniowym słońcem pasma górskie w przeróżnych kształtach. Wodospad z wodą spadającą kaskadami żył pomimo pory letniej, chociaż na wiosnę jest znacznie atrakcyjniejszy kiedy przewala się przez niego ogromna ilość wody z zimowych roztopów. Ludzie siadali na głazach i podziwiali widoki, a ja biegałem po różnych punktach szukając ciekawych ujęć. Przyznam, że jest to jeden z najładniejszych punktów widokowych jakie widziałem. Warto poświęcić czas i dojechać na górę. Po uczcie dla oczu pora przyszła na powrót do doliny, znowu serpentyny, ale wszyscy znieśli to dzielnie. Na dole zrobił się spory "kocioł" - za dużo turystów i nie było gdzie zaparkować samochodu. Przejechaliśmy całą "wioskę" i zaparkowaliśmy przy drodze. Dalej na piechotę poszliśmy na jeden z wielu szlaków, przez przyjemnie pachnące lasy doszliśmy do wodospadów Lower i Upper Yosemite Falls, o tej porze roku we wrześniu po wodospadzie pozostała nazwa, najlepiej widać ogrom spadającej wody w okresie wiosennym. Teraz szliśmy po wyschniętym korycie rzeki i głazach oszlifowanych przez spadające kaskady wody. Wróciliśmy na główną drogę gdzie kursują bezpłatne autobusy, które rozwożą turystów po wyznaczonych punktach. Podjechaliśmy do The Ahwahnee i dalej na piechotkę udaliśmy się szlakiem w stronę Mirror Lake, trasa doprowadziła nas do czegoś, co kiedyś było jeziorkiem. Byliśmy w ogromnym wąwozie i wysokie granitowe skały przytłaczały nas swoim ogromem, po drodze napotkaliśmy stada jeleni i dwa czarne misie bawiące się w odpowiedniej odległości od nas. Pora była się zbierać i powoli wracaliśmy do samochodu. Zachód słońca zastał nas u podnóża El Capitan i był bajeczny, ciepłe zachodzące słońce i rzucało swoje promienie na góry, a niebo w kolorze czerwieni obijające się w nielicznych jeziorkach dodawało klimatu. W tym momencie nawet amator zrobiłby piękne zdjęcia nadające się na okładki magazynów. Pora była poszukać campingu, oczywiście liczyliśmy tylko na łut szczęścia, przy takiej ilości ludzi to było mało prawdopodobne. Znalazło się jedno miejsce i rozbiliśmy namiot. W nocy było bardzo zimno i cieszyłem się, że wybrałem samochód do spania. Rano po śniadaniu poszliśmy do Visitor Center, gdzie zostaliśmy bardzo dokładnie poinformowani o wszystkich możliwych szlakach w okolicy. Okazało się, że jest tego dużo i wypadałoby tutaj zostać jeszcze przez tydzień (najlepiej z rowerami). Odpuściliśmy chodzenie i ruszyliśmy w drogę powrotną na zachód do skrzyżowania z Tioga Road, która prowadzi na północny wschód. Odcinek drogi był spory do pokonania, ale podjąłem się tego wyzwania. Widoki powoli zaczęły się zmieniać i wszechobecny zielony las powoli ustępował miejsca skałom. Kształty formacji skalnych były przedziwne, zaokrąglone i wygładzone, żeby za chwile przejść w postrzępione, ostre krawędzie. Zaczęło być ciekawie, nie było już tak monotonnie. Momentami przypominało to wylany i zastygły budyń z pojedynczymi drzewkami wyrastającymi z ... pomiędzy szczelin w skałach. Dotarliśmy w końcu do słynnego Olmsted Point, punktu widokowego na drugą stronę doliny Yosemite. Panorama była przepiękna i do tego doszła struktura pobliskich skał, które wyglądały jak powiększona do monstrualnych rozmiarów wyschnięta i popękana gleba. W niektórych miejscach pojedyncze głazy leżały – tak jakby zamarły w ruchu podczas spadania. Miało się wrażenie, że można je tylko dotknąć, żeby dalej mogły się potoczyć w dół. Trzymały się chyba jakąś nadprzyrodzoną mocą przecząc prawom fizyki. Od parkingu na tym punkcie widokowych odchodził szlak, ale nie mieliśmy już dużo czasu. Jest to jedno z tych miejsc, które zarezerwowałem sobie na przyszłość i koniecznie będę chciał przejść się po tym szlaku. Po kilku milach dalszej jazdy trafiła się prawdziwa perełka, przezroczyste jak tafla szkła jezioro Tenaya. Odbijające się w nim góry i lasy hipnotyzowały i zmusiły nas do dłuższego pozostania na miejscu, zrobiliśmy mały spacerek brzegiem. Dotarło wtedy do mnie, że ta część parku jest najładniejsza. Większość turystów nieświadomie ogranicza się do zwiedzenia Doliny, a nie wiedzą jakie bajeczne widoki czekają tych, którzy ruszą Tioga Road w stronę Tuolumne Meadows. Pozostała część drogi była równie widokowa i częstotliwość zatrzymywania się na poboczach była bardzo duża. W ten sposób dotarliśmy do Tioga Pass Entrance czyli wjazdu do parku od strony wschodnie. Tutaj kończył się park Yosemite. Dojechaliśmy jeszcze do jeziora Tioga równie urokliwego i tak mocno "nasyconego" kolorem niebieskim i turkusowym, że wydawał się nienaturalny. Spędziliśmy kilka chwil podziwiając widoki i jedząc spóźniony obiad. Niedaleko od Tioga Lake było następne jezioro Ellery Lake i jak należało się spodziewać równie urocze. Pora była wracać, a przed nami kawał drogi do pokonania i przejazd przez serpentyny Yosemite.

Yosemite

wtorek, października 07, 2008

Mister GAP

W okolicy pojawiła się tajemnicza postać, można ją spotkać na peronach stacji BART-a.
Nazywa się GAP i strzela z oczu laserem w pociągi !!!



Co robią buty na drutach... ?


Pytanie jest trudne, nie udaje mi się uzystać jednoznacznej odpowiedzi. Wiele razy widziałem wiszące trampki na przewodach linii telefonicznych lub linii wysokiego napięcia i wiele razy zastanawiałem się nad znaczeniem tego powszechnego w USA zjawiska.
Pytając i czytając dowiedziałem się tyle:
- jest to oznaczenie miejsca w którym zginął członek lokalnego gangu
- jest to znakowanie terytorium jakiegoś gangu
- jest to zaznaczenie strefy w której działa handlarz narkotyków
- w tej dzielnicy/miejscu kradną
- miejsce w którym jakiś małolat stracił dziewictwo
- lub po prostu dla zabawy
Może ktoś doda coś na ten temat w komentarzach ?

Murals

Przechadzka ulicami San Francisco to coś więcej niż zwykłe przejście pomiędzy pięknymi wiktoriańskimi dzielnicami. Wzdłuż ścian budynków i domów mieszkalnych, znajdziemy ponad 600 malowideł napełnionych pięknymi kolorami często o podłożu politycznym i społecznym. Mission dystrykt jest chyba najlepszym przykładem, ulice 18, 22 i 24 pełne są przykładów najładniejszych "muralów".

Murals

Get guns off our streets...

... tego typu reklamy pojawiły się w San Francisco. Tutaj ludzie nie obnoszą się z bronią palną i znalezienie sklepu sprzedającego pistolety lub rewolwery jest bardzo trudne lub wręcz niewykonalne. Peace and Love zawsze kojarzone jest z tym miastem.
Dlatego chętnie zaprezentuję produkt, który zapewne zostałby źle przyjęty w moim sąsiedztwie ale mi przypadł bardzo do gustu :)

Wersja SOPMOD (Special Operations Peculiar Modification) jest modyfikacją poczciwej "em-czternastki". Stworzono ją z myślą o oddziałach specjalnych i wykonano zgodnie z ich wytycznymi. Wraz ze eskalacją przemocy na świecie, powszechnie stosowane karabiny kalibru 5.56mm okazały się zbyt mało skuteczne w obliczu kewlarowych kamizelek oraz coraz lepiej opancerzonych pojazdów. Dlatego przyszedł najwyższy czas na zmiany. Zastosowana w broni amunicja 7.62mm ma doskonałą balistykę i siłę obalającą. Opierając się na sprawdzonym karabinie jakim jest M-14, dodając zaawansowane technologicznie akcesoria stworzono doskonałe narzędzie pracy :).

poniedziałek, października 06, 2008

Hardly Strictly Bluegrass czyli super muza w SF

Golden Gate Park to ciekawe miejsce, niby zwykły park a w weekendy zamienia się w nie zwykły :). W ostatni weekend stał się miejscem w którym zgromadziła się chyba cała lokalna śmietanka hipisowska i zwykli ludzie chcący posłuchać "innej" muzyki. Przypadkiem trafiłem na to wydarzenie przypominające Summer Of Love z lat 60-tych i Woodstock :). Przypadek polegał na tym że ja mieszkam "obok" parku i trudno było coś tak dużego przegapić. Ilość ludzi przybyłych na koncerty trochę mnie zaszokowała, naprawdę trudno było się przemieszczać w tłumie ludzi. Osoby lubiące marijunanę nie musiały jej przynosić, wystarczyło się tylko pozaciągać... chodziliśmy w oparach dymy z tych zielonych liści. Oczywiście alkohol lał się szeroko co w tak restrykcyjnej Ameryce było mocno dziwne ale to jest SAN FRANCISCO !!!
Teraz kilka słów o Bluegrass czyli o muzyce jaką grali wykonawcy w tych dniach - jest przede wszystkim interpretacja starych znanych utworów country wykonywana w sposób wirtuozerski na instrumentach klasycznych takich jak: mandolina, bandżo 5-strunowe, skrzypce, gitara i kontrabas. Zagranie utworu ma na celu popisanie się umiejętnościami mistrzowskimi przez każdego muzyka z osobna instrumentalnie i wokalnie. Muzycy mają swoje partie solowe zagrać tak aby nikt nie mógł ich powtórzyć, dlatego wprowadzili niewiarygodne szybkości i karkołomne techniki grania. Znamieniem tego stylu są pojedynki na instrumenty, wokalne dośpiewki, rozmowy i śmiech podczas muzykowania. Nie ma mowy o jakiejkolwiek improwizacji, wszystko jest do perfekcji wytrenowane. Początek ponownemu odkryciu tego gatunku dała formacja Hayseed Dixie nagrywając w 2001 roku płytę „Tribute To AC/DC” z utworami zespołu AC/DC. Płyta sprzedała się w nakładzie 200 000 egzemplarzy otwierając drogę bluegrassowi na komercjalny rynek muzyczny w USA. Wśród współczesnych bluegrassowych inspiracji przeróbek starych hitów znalazły się utwory z dorobku takich wykonawców jak: Elvis Presley, The Beatles, Kiss, Led Zeppelin, Aerosmith, Metallica, Black Sabbath, Neil Young, Motörhead oraz AC/DC. W ślady Hayseed Dixie poszedł między innymi Billy Burnette nagrywając w 2007 roku płytę inspirowaną twórczością Elvisa Presleya.
Zdecydowanie najbardziej zwariowaną i żywiołową kapelą była formacja Gogol Bordello - tworzy go ośmiu imigrantów, głównie z Europy Wschodniej. Zespół został założony w 1999 roku przez Ukraińca Eugene Hütza. Początkowo zespół nazywał się Hütz and the Béla Bartóks, lecz lider zespołu (Hütz) stwierdził, że "nikt w Stanach nie będzie wiedział, kim do cholery był Béla Bartók". Aktualna nazwa zespołu odnosi się do postaci Nikołaja Gogola oraz potocznej nazwy domu publicznego. Pierwszy singel zespołu ujrzał światło dzienne w 1999 roku. Od tamtego czasu Gogol Bordello wydali cztery albumy.
Koniecznie muszę podać skład zespołu i narodowości artystów :)
  • Eugene Hütz – wokal, gitara akustyczna (Ukraina)
  • Siergiej Riabcew – skrzypce, chórki (Rosja)
  • Jurij Lemeszew – akordeon, chórki – (Rosja)
  • Oren Kaplan – gitara, chórki – (Izrael)
  • Thomas Gobena – gitara basowa, chórki – (Etiopia)
  • Eliot Ferguson – perkusja, chórki – (USA)
  • Pamela Jintana Racine – instr. perkusyjne, chórki, taniec (Amerykanka z tajskimi korzeniami)
  • Elizabeth Sun – instr. perkusyjne, chórki, taniec – (Szkotka z chińskimi korzeniami)
  • Pedro Erazo – instrumenty perkusyjne, MC – (Ekwador)