Po chłodnej nocy na kampingu w Grand Tetot trzeba było się zbierać w cieplejsze rejony. Wjeżdżamy na drogę 89 biegnącą na południe w stronę granicy z Idaho. Teren po obydwu stronach autostrady jest przyjemny dla oka, droga mija szybko kiedy można podziwiać zza okna takie widoki. Zatrzymujemy się na granicy stanów i robimy pamiątkowe zdjęcia przy tabliczkach z napisami Welcome to Idaho i Wyoming. Taka mała pamiątka i takie ciekawe doznanie jak opuszczanie terytorium innego kraju :). Po kilku milach robi się klimat iście europejski, witają nas tabliczki miasta Geneva i Montpelier, w którym zatrzymujemy się na chwilkę. Miasteczko ma klimacik trochę westernowy - czujemy się jak na dzikim zachodzie - słynie jest z tego że tutaj zaczęła swoją przygodę okradając bank banda Butcha Cassidiy. Nie minęło kilkanaście minut, a tu znów Europa - przekraczamy granice miasta Paris :). Malutkie miasteczko i bardzo zadbane z wysokim kościołem z piaskowca wybudowanym przez Mormonów. Zawsze bawią mnie takie miejsca, taka mała egzotyka i zawsze chętnie zbaczam z trasy, żeby choćby przejechać przez miasteczka z dumną nazwą jakiegoś miasta europejskiego. Pod koniec wyprawy w Nevadzie trafiliśmy na Pumpernickel Valley :) było trochę śmiechu. Zostawiamy za sobą Paryż i docieramy do skrzyżowania przed miejscowością St. Charles, tutaj skręcamy w stronę pobliskiego jeziora Bear Lake. Na mapce wydaje się być spore, więc koniecznie trzeba zobaczyć. Jedziemy wąską drogą na wschód w kierunku pasma gór, które widać w oddali, u podnóża znajduje się owe jezioro. Po opłaceniu wstępu, docieramy do dziwnej rampy, po której zjeżdżamy bezpośrednio na samą plaże, stało tam już kilka samochodów zaparkowanych tuż przy wodzie. Dla europejczyka to zawsze będzie dziwne, jeżdżenie samochodem po plaży hmm... - trochę to leniwe, ale w tym wypadku plaża była ogromna i nie było innej opcji jak tylko dojazd samochodem. Patrząc na Bear Lake zrozumiałem dlaczego często nazywane jest "Karaibami Gór Skalistych", woda w jeziorze była turkusowa na całej tafli idealnie zgrana kolorystycznie z białym piaskiem na plaży. Wskoczyliśmy popływać, ale szybko wyszliśmy, a woda zbyt płytka na długim odcinku. Najważniejsze, że chłód wody przyjemnie orzeźwił, a widoki dodatkowo uprzyjemniły przystanek w podróży. To świetne miejsce na piknik i imprezę na plaży - zwłaszcza, że na plaży rozstawione są drewniane stoły z ławami :). Czas było się zbierać - popędziłem samochodem po białych piaskach i wyskoczyłem na drogę - czas na ciąg dalszy wyprawy. Minęliśmy skręt do lokalnej atrakcji turystycznej, czyli jaskini Minnrtonka, która jakoś specjalnie nas nie pociągała. Pojechaliśmy wzdłuż jeziora i po chwili byliśmy w Utah. Granica stanów przebiega przez środek jeziora. Mijamy dużą marinę z łodziami i teraz widać, że miejsce jest popularne wśród posiadaczy małych jachtów, ruch jest spory na jeziorze. Jadąc dalej na południe docieramy do większej mieściny Garden City, w której skręcamy na zachód. Droga zaczyna się piąć stopniowo w górę, aż dociera do Bear Lake Summit, szczytu z niesamowitym tarasem widokowym na całe jezioro i okolice. Siadamy przy stołach i zajadając szybki obiad podziwiamy widoczki. Jedziemy dalej przez ogromny Las Narodowy Wasatch - drogę umilają nam ładne widoki okolicy. Teraz uświadomiłem sobie, że Utah jest wyjątkowo atrakcyjnym stanem jeśli chodzi o trasy widokowe, nawet na północy - czego nie byłem świadomy wcześniej. Po godzinie jazdy wjeżdżamy do miasta Logan, które położone jest na malowniczym wzgórzu z widokiem na dolinę. Zatrzymaliśmy się przy dużym kościele mormońskim z którego mieliśmy najlepszą panoramę na całą okolicę. Miejsce bardzo przyjemne z licznymi parkami i niską zabudową, na ulicach dużo młodych ludzi z pobliskiego uniwersytetu. Bardzo przyjemne miejsce i skorzystaliśmy z okazji na spacerek. Wieczorem opuściliśmy Logan kierując się na przedmieścia Salt Lake City do miasta Ogden. Po noclegach na kempingach chcieliśmy odpocząć i jednogłośnie zdecydowaliśmy się na hotel. Bazując na naszej książeczce z kuponami hotelowymi wybraliśmy najtańszą ofertę w sieciowym Days Inn. Motel z zewnątrz wyglądał typowo jak większość na trasie, ale pierwszy raz widziałem takie rozwiązanie architektoniczne wewnątrz :). Po środku pod dachem znajdował się się bardzo duży basen i jacuzzi. Dosłownie okna i drzwi każdego pokoju wychodziły na basen, wystarczyło otworzyć drzwi, wziąć rozpęd i wskoczyć do wody - relaksująca rozrywka :). Rankiem po obfitym śniadaniu zaserwowanym przez hotel - ruszyliśmy w stronę stolicy Utah. Międzystanową I-15 wjechaliśmy od północy do miasta, widok był rewelacyjny, skromne Downtown z wieżowcami, a w tle ogromne pasmo górskie osłaniające od wschodu miasto. Zjechałem z autostrady i wbiłem się w ruch miejski, zabudowa miasta była bardzo przyjemna, dużo stylowych domów i parków. Pierwszą atrakcją jaką chciałem zobaczyć tego dnia - był położony na obrzeżach miasta Park-Skansen - "This Is Th Plase - Heritage Village". Jeśli ktoś chce zobaczyć jak wyglądało życie pierwszych osadników - pionierów musi koniecznie odwiedzić to miejsce. Profesjonalnie przygotowane miasteczko z pełną zabudową. Zostawiliśmy samochód na parkingu i udaliśmy się do kasy biletowej, gdzie za jedyne 8 dolarów czekała nas podróż w czasie. Z tego miejsca widać dobrze panoramę miasta co dodaje uroku miejscu. Przy bramie przywitała nas miła dziewczyna ubrana typowo dla XIX wieku - płócienny czepek i skromną długą suknię - strój znany z westernów i filmów familijnych o dzikim zachodzie - jak "Domek na prerii" :). Na otrzymanej mapce zaznaczone mamy wszystkie domy w wiosce z dokładnymi opisami i historią miejsc. Budowle z cegły i drewna, zagrody i żywe zwierzęta, a na dodatek wszystko jest interaktywne! W jednym z domków przywitała nas cała rodzina pionierów z poprzedniej epoki: ubrania, wnętrza i otoczenie dawały obraz tego jak kiedyś żyli tutaj ludzie. Dowiedzieliśmy się namacalnie naprawdę wiele o pionierach - zobaczyliśmy ich dom z jedną izbą - z częścią kuchenną i tak zwaną sypialnią - czyli po prostu - dużym łóżkiem dla rodziców przykrytym ozdobnym kolorowym patchworkiem. Na górze był strych, w którym spały dzieci - wchodziło się do nich od zewnątrz domu - po drabinie opartej o ścianę. Pokazano nam jak i co jedli pierwsi osadnicy - min. jak wyrabiali masło i jak je przechowywali. Mogliśmy też zrobić małe ręczne pranie na blaszanej tarce, wytrzepać dywanik, a później pobawić się dziecięcymi zabawkami XIX wieku - pobiegać z drewnianym kołem - choć dla mnie to dziwne :), czy pochodzić na drewnianych szczudłach - hmm... dobrze, że się nie połamaliśmy! Osoby odgrywające role osadników - miła pani z gromadką własnych dzieci, która oprowadziła nas po domu i zagrodzie to wolontariuszka - tak jak i reszta pracowników muzeum. Naprawdę byłem pod wrażeniem. Pozostałe domy i sklepiki obsadzone były przez bardzo sympatycznych ludzi w strojach określających ich profesję (był cieśla, lekarz, fryzjer, kowal i właściciel hotelu) i każdy oprowadzał i opowiadał historię miejsca, w którym był "aktorem". Po okolicy woziła turystów mała kolejka, ale my woleliśmy pochodzić pieszo. Szczęście dla nas, że było wcześnie rano i nie było dużo ludzi co pozwalało delektować się miejscem bez biegających tłumów. Po dokładnym obejrzeniu całego miasteczka pora była wracać. Zjechaliśmy do centrum miasta i zaparkowaliśmy na publicznym parkingu, skąd było blisko do wszystkich atrakcji miasta. Pomaszerowaliśmy ulicą North Temple Street i od razu wyszliśmy na Centrum Konferencyjne oczywiście związane z kościołem Mormonów, kompleks budynków przypominał mi budowle socrealistyczne jakie często widać w wiadomościach z Korei Północnej :). Po drugiej stronie ulicy górował wysoki kościół The Salt Lake City Temple zwany inaczej Świątynią Mormonów. Niestety wstęp do świątyni mają tylko wyznawcy tej wiary, nie szkodzi - zadowoliliśmy się widokiem z zewnątrz. To typowo neogotycki kościół z sześcioma wieżami i pięknym oczkiem wodnym - tutaj chętnie fotografowały świeżo upieczone małżeństwa. Pomaszerowaliśmy w stronę wysokiego "wyjątkowo brzydkiego" budynku, który górował nad centrum miasta, przypominał typowy biurowiec jednego z banków komercyjnych, jakie było nasze zdziwienie kiedy okazało się że jest to ... biurowiec kościoła Mormonów!!! Kościół to tutaj prawdziwa mega instytucja, ludzie w białych koszulach i czarnych, czasem beżowych garniturach idących do pracy z aktówkami... do pracy w kościele :). Kobiety ubierają się tutaj bardzo skromnie i staromodnie - ciemne, długie suknie w kwiatki -i jak zauważyliśmy wyjątkowo wyjątkowo za ciepło - grube rajstopy przy takiej temperaturze! Dziwnie się czułem w szortach do kolan :). Wszędzie czuje się, że religia opanowała każde miejsce w mieście. Upał dawał się mocno we znaki, a przed nami jeszcze kawałek drogi w stronę siedziby władz stanowych. Warto było przejść kilka mil stromymi uliczkami. Zobaczyłem jeden z najładniejszych kapitoli w stanach, który był bliźniaczo podobny do Kapitolu z Waszyngtonu. Budowla znajduje się na łagodnym wzgórzu, z którego roztacza się niesamowity widok na miasto i pobliskie góry. Po drugiej stronie ulicy znajduje się stary City Hall w którym teraz mieści się centrum Informacji turystycznej. Zeszliśmy w stronę centrum przez dzielnicę Capitoll Hill która przypominała mi typowe dzielnice San Francisco z wiktoriańskimi budynkami. Spędziliśmy tak czas do wieczora snując się pomiędzy pomnikami i fontannami, mijaliśmy małe kościółki i muzea nawiązujące do historii mormonów. Mieliśmy też okazję zobaczyć kompleksy sportowe po Olimpiadzie z 2002 roku. Powoli trzeba było opuścić miasto, skierowaliśmy się nad słynne jezioro Salt Lake i jakież było moje rozczarowanie, kiedy zobaczyłem hałdy soli i w oddali taflę wody. Wyjątkowe brzydkie jezioro i teraz zrozumiałem dlaczego nie ma żadnych atrakcji przy brzegach. Czekała nas długa droga do domu, do przejechania był cały odcinek z Salt Lake City do San Francisco, jeszcze przez długi czas jechaliśmy przez słone pustkowie - dosłownie wszechobecna sól wyglądała jak leżący wokół śnieg... Później widoki zrobiły się zwyczajne - czyli masywy górskie i pustynia...
piątek, września 26, 2008
Subskrybuj:
Posty (Atom)