piątek, grudnia 05, 2008

South Cali Expedition Part II

Słońce w zenicie mocno grzeje, w samochodach włączona klimatyzacja, której tak nie lubię, ale teraz jestem w stanie to znieść. Uciekamy z obrzydliwych okolic Salton Sea, to miejsce na mapie wygląda interesująco, ale rzeczywistość jest brutalna, zamiast białych plaż mamy sól, a zamiast piasku zdechłe ususzone ryby i jedynie kolor jeziora i odległe pasma górskie mają urok, który może oszukać przyszłego turystę, który będzie oglądał zdjęcia. Pora na prawdziwe wyzwania, wjeżdżamy na pustynie, pierwszym etapem jest Park Stanowy Anza-Borrego Desert, który znajduje się po zachodniej stronie od Salton Sea i niecałe dwie godzinki od San Diego. Skręcamy w okolicy Salton City na drogę S22 i po kilku milach teren z płaskiego pustynnego - zamienia się w lekko pagórkowaty i wyglądem przypomina Zabriskie Point w Dolinie Śmierci, jest to wręcz kopia tamtego pofałdowanego i wymarłego miejsca. Jadąc w oddali majaczą jak fatamorgana - białe punkciki, powietrze przy ziemi faluje od gorąca i myślimy, że mamy zwidy... Gdy podjeżdżamy bliżej nie mogę uwierzyć własnym oczom - na środku pustyni stoi miasteczko złożone z RV czyli pojazdów kempingowych potocznie nazywanych "domami na kółkach". Wygląda to surrealistycznie, nierealnie :), kilkadziesiąt białych pudełek, a obok ustawione miejscami w czworoboki z zaparkowanymi nieopodal samochodami, przypomina to czasy dzikiego zachodu, kiedy pionierzy parkowali tak swoje wozy, a obok pasły się konie -teraz cywilizacja zmieniła ten wygląd. Wokoło tego przedziwnego miejsca jeździły motory crosowe i quady i wyglądało to - jak oblężenie karawany przez Indian :). Wjechaliśmy na wzniesienie, z którego był świetny widok na okolice i teraz dopiero mogłem zobaczyć ogrom tego obozowiska, ale nie uprzedzając faktów - to było nic w porównaniu z tym, co miałem zobaczyć wieczorem :). Ze wzniesienia, które chętnie nazwałbym Zabriskie Point 2 obserwowałem zmagania młodych motocyklistów, którzy bez żadnych ograniczeń szaleli na tym dzikim i pustynnym terenie, kto chciał sprawdzić szybkość - ten miał do dyspozycji płaską pustynię, kto chciał poszaleć w trudnym górskim terenie - ten miał pagórki z serpentynami i wzniesieniami do skoków - miejsce RAJ dla maniaków terenowych motorów, rowerów i quadów. I co ważne nie było policji, więc nie było żadnych ograniczeń, zostawała samokontrola - by się nie zabić :). Ruszyliśmy dalej i teren przeszedł z lekko górzystego w bardziej płaski - znaleźliśmy się na równinie otoczeni pasmem niskich gór. Kierowaliśmy się na jedyne miasto na drodze - Borrego Springs, kilka mil przed miastem był skręt do Fonts Point, gdzie można wjechać tak, żeby nic nie uszkodzić - tylko wozem z napędem na cztery koła i wysokim zawieszeniem, ale nie jest to specjalnie ciekawa opcja, przed samym miastem według informacji z przewodnika - spodziewać się mieliśmy pomnika Peg Leg Smith, który wsławił się opowiadaniem zmyślonych historyjek o przygodach poszukiwaczy złota, dla upamiętnienia tej barwnej postaci w kwietniu - odbywa się tutaj konkurs łgarzy, a wygrywa ten, kto będzie zmyślał na tyle długo i dobrze, że przekona jury :). Pomnikiem okazał się kawałek bloku z piaskowca z pamiątkowa tablicą... Jednak i nas nabrali, miał być pomnik :). Na wjeździe do miasta witają nas wysokie palmy, kontrastują z wypaloną dokoła ziemią, taka mała oaza na pustyni. Docieramy do stacji benzynowej i tankujemy na zapas, uzupełniamy wodę i ruszamy w ... miasto, którego nie ma :), trochę szokuje, że na mapce zaznaczone jest kilka uliczek, a w rzeczywistości jest inna, nieciekawa - strata czasu. Przecinamy to miejsce i łukiem wykręcamy na południe, po chwili zaskakują nas stojące na poboczach samochody, a to zwykle oznacza, że jest coś interesującego do zobaczenia i tak tym razem było. Po obu stronach drogi stoją rzeźby zwierząt zrobione z blachy i nitów, całkiem dobrze oddane proporcje i kształty, trochę to wszystko zardzewiałe, ale ma swój urok, jest "inne" i upiększa nudną pustynie. Polecieliśmy porobić zdjęcia i powygłupiać się przy zwierzętach, dominowały konie, ale najbardziej rozbawiły słonie :). Zbieramy się dalej w drogę i skręcamy na S3, gdzie mijamy kilka miejsc kempingowych wartych zapamiętania na przyszłość, potem na południe drogą S2, gdzie mijamy starą stację dyliżansów i gdyby nie mapka - nikt by nie zwrócił na nią uwagi. Zatrzymujemy się na chwilę przed płatnym wjazdem do Parku Aqua Caliente, gdzie znajdują się naturalne baseny z wodą o stałej temperaturze 35 stopni C. Opuszczamy park w miejscowości Ocotillo, granica z Meksykiem jest kilka kilometrów na południe, jedziemy autostradą numer 8 na wschód i odbijamy po kilku kilometrach na miejscowość Plaster City, gdzie na mapie zaznaczone są tereny do biwakowania - OHV, widząc taki napis wiadomo, że można robić "wszystko", nocować, jeździć bez ograniczeń, palić ogniska itp. Nasza wyprawa była pod hasłem poszukiwania terenów OHV i tego się trzymaliśmy, jednak w wypadku Plaster City - to była duża pomyłka, teren był płaski i kompletnie bez roślinności, odpadał ponieważ - nie było, gdzie się schować od ludzi i czym rozpalić ogniska. Wyszukałem następne sensowne na oko miejsce koło Glamis, gdzie było jakieś następne OHV. Zatrzymaliśmy się jeszcze w pobliskim El Centro, w miejscu zwanym Imperial Valley. Miasto jest idealne do zrobienia zapasów, znajdują się tutaj prawie wszystkie liczące się sieci sklepów, a co ważne - tych tańszych :). Kilka przecznic na południe jest miasteczko Calexico i przejście graniczne z rewelacyjnie zaopatrzonym miastem Mexicali, jeśli ktoś ma ochotę na dobrą tequile za małe pieniądze,to warto wpaść do Meksyku na chwilkę. Po zakupach ruszyliśmy na wschód, kusząco wyglądała na mapie nazwa miejsca Algodones Dunes i spodziewałem się czegoś w stylu Sahary, pustyni z wydmami. Kiedy wjechaliśmy na drogę 78 - prowadzącą bezpośrednio do miasta - okazało się, że niemal jako jedyni na szlaku - mamy normalne samochody, od razu dało się zauważyć, że same podniesione do granic przesady pickupy i wozy terenowe, większość ciągnęła lawety z samochodami do jazdy po pustyni. Przed miastem Glamis zobaczyłem coś czego nie zapomnę - ja i moi znajomi - szczęka nam opadała, mianowicie - zamiast miasta - była ogromna przestrzeń, nie wiem – chyba kilka kilometrów zapełniona "domami na kółkach" RV, jak okiem sięgnąć po horyzont, wyglądało to nieprawdopodobnie i jeśli by mi ktoś miał to opisać nie umiałbym zrozumieć, ale widziałem to na własne oczy. Chyba wszyscy posiadacze RV, motorów, quadów i podrasowanych pick-upów zjechali się w jedno miejsce. Taki Woodstock dla maniaków jazdy terenowej i jedyne co odda ten klimat to miasto Mad Maxa! Prawie kopia, jadąc po prawej stronie mieliśmy "tor" wyścigowy, jechaliśmy równolegle z pędzącymi w tumanach kurzu pojazdami - w większości własnej konstrukcji. Ludzie przewracali się, zderzali - ale nikomu nic się nie działo. Byliśmy w szoku, czegoś takiego jeszcze nigdy nie widziałem i stojąc na poboczu obserwowaliśmy dziką jazdę we wszystkie strony, każdy próbował sprawdzić osiągi swojej maszyny bez obawy o to że się o coś rozbije, taka nieograniczona wolność - Easy Rider XXI wieku :). Miasteczko ciągnęło się wzdłuż autostrady ładnych kilka kilometrów i po drodze okazało się, że tam jest też policja, dokładnie sprawdza każdą maszynę i dopiero wtedy - wpuszcza na wydmy, każdy pojazd musiał mieć chorągiewkę zawieszoną wysoko, a to zapewne po to, żeby było widać delikwenta zza wydmy i nie dopuścić do zderzenia. Ale przestrzeń jest tak ogromna, że każdy znajdzie miejsce dla siebie i swojej prędkości :). Kiedy skończyły się zabudowania miasta Mad Maxa pustynia wydmowa zamieniała się w bardziej kamienistą, poszukaliśmy pierwszego skrętu jaki się natrafił i pojechaliśmy w głąb na „chybił trafił", w oddali słychać było ryki maszyn i łunę znad zaparkowanych RV, w powietrzu wisiały balony z oświetleniem terenu dla nocnych rajdowców, które też ograniczały teren wariactw. Teren był trudny i pomimo napędu na cztery koła, trudno było pokonać pewne odcinki, po drodze minęliśmy biwakujących maniaków jazdy terenowej, jacyś Latynosi z mocno tuningowanymi wozami. Rozbawił nas quad koloru różowego z malutką chyba 6 letnią dziewczynką w różowym ubranku i kasku :). Nawet dzieci zarażają się pasjami dorosłych. Minęliśmy kilka wraków samochodów i ... stół bilardowy na środku pustyni!!! W idealnym stanie - tylko kija i kul brakowało, ale zanotowaliśmy - żeby na przyszłość zabrać ze sobą :). Rozbiliśmy namioty w lekkim zagłębieniu i rozpaliliśmy ognisko, świetna zabawa po nocy na pustyni, a w tych dniach dwie planety świeciły wyjątkowo mocno w jednej linii i były rewelacyjnie dobrze widoczne na niebie, niestety nie znam się na astronomii, ale podobno to bardzo rzadkie zjawisko. W nocy dwóch kolegów wpadło na pomysł, żeby wybrać się samochodem do "miasteczka" i tak zrobili, po dłuższej nieobecności zaczęliśmy się martwić, ale akurat wtedy odezwały się ich radia - mieliśmy ze sobą „walkie-talkie" - że są już blisko, nie ma to jak GPS :). Po chwili usłyszeliśmy silnik, a potem huk, pękła opona - pozostało czekać, aż chłopaki naprawią po ciemku na piasku, gdzie lewarek zapadał się głęboko :). Wszystko skończyło się dobrze, pomimo poważnej awantury, która rozgorzała w obozie i podzieliła ludzi na zwolenników pomocy i tych co uważali, że każdy musi ponosić odpowiedzialność za swoje czyny, skoro pojechali pomimo ostrzeżeń - to musieli teraz sobie radzić. Rano słońce szybko wygoniło ludzi z namiotów, postanowiliśmy postrzelać do napotkanego nieopodal opuszczonego samochodu. Wybraliśmy odpowiedni dystans i rozstrzelaliśmy pojazd obalając mity i udowadniając obecnym, że chowanie się za samochodem nie chroni od postrzału, teraz niektórzy będą oglądać hollywoodzkie produkcje z przymrużeniem oka. Kula przechodzi jak przez masło, nawet przez blok silnika, testowane na trzech różnych kalibrach i z różnych odległości :). Po tych rozrywkach pora była ruszać, wracaliśmy tą samą trasą z tym tylko, że zatrzymaliśmy się po kilku kilometrach na punkcie widokowym na Algodones Dunes, krajobraz jest tutaj żywcem przeniesiony z Sahary, ale tej filmowej :), diuny i piaski układają się przepięknie tworząc znane wszystkim z pocztówek krajobrazy. Nie trzeba jechać do Arabii Saudyjskiej, żeby poczuć się jak Lawrence z Arabii :). Następnie odbiliśmy na północ w stronę Salton Sea i autostrady wzdłuż wschodniego wybrzeża. Na trasie mieliśmy do zobaczenia jedno z ciekawszych miejsc w okolicy, a tak często pomijane w przewodnikach - Salvation Mountain. Przyznam, że trudno tu trafić i lepiej zapisać sobie pozycję w GPS lub uważnie jechać. Niejaki pan Leonard Knight zaadoptował na swoje potrzeby kawałek góry, którą wymalował farbami na wszystkie możliwe kolory a następnie wypisał wybrane fragmenty z Pisma Świętego - jest to teraz miejsce kultowe dla wszelkiej maści uduchowionych ludzi, a nawet hipisów. Miejsce jest niesamowite, pełne pozytywnej energii. Ekscentryczny artysta ma długą historię i nie wystarczy miejsca na opisanie, dlatego warto odwiedzić Leonarda i z jego ust usłyszeć całą opowieść i genezę powstania Salvation Mountain, miejsce jest też często odwiedzane przez ekipy filmowe i muzyków. Taka mała odskocznia w inny świat. Wróciliśmy na trasę i zatrzymaliśmy się na chwilkę na Bombaj Beach przy Salton Sea i tutaj znowu masy zdechłych ryb, a miejsce nie do przejścia - przez błoto i wodę. Ruszyliśmy w drogę powrotną na północ, przed nami pustkowia Joshua Tree i pustynia Mojave.



Każdy Polak po śniadaniu nie zapomni o strzelaniu :)

South Cali Expedition Part I

Zimowa pora w Kalifornii ogranicza trochę miejsca, w które warto wybrać się w wolne dni. Na spragnionych śniegu - czekają pobliskie góry Sierra Nevada z Lake Tahoe, a na spragnionych mocnego słońca i ciepła - czeka południowa Kalifornia. Zwykle pod koniec listopada przypada w USA Święto Dziękczynienia, trochę później niż w Kanadzie co zawsze mnie dziwiło. W tym roku wypadło w czwartek, przez co automatycznie zrobił się długi weekend. Tym razem udało się zebrać większą ekipę na wyjazd w dwa samochody - z sześcioma osobami. Postanowiliśmy, więc obmyślić jakiś ciekawy plan. Wszyscy z chęcią przytaknęli na daleki wypad nad granicę z Meksykiem, nie wynikało to z braku słońca czy ciepła, ponieważ w San Francisco i okolicach - tego akurat nie brakuje, kwestią były noclegi, które miały być pod namiotami, a tylko na południu mieliśmy gwarancję, że nie zamarzniemy w nocy :). Wyruszyliśmy w południe w środę, przez co jeszcze bardziej wydłużyliśmy sobie długi weekend. Pogoda akurat tego dnia była podła i wszędzie padało, normalnie człowiek cieszyłby się z tego, dalekie podróże w upale są trudne do zniesienia, tym razem jednak doszedł dodatkowy czynnik - amerykańscy kierowcy :). To chyba już zasada, że jak spadnie deszcz, pojawi się mgła lub śnieg -kierowcy tutaj głupieją, zwalniają do minimalnej, dopuszczalnej prędkości, jadą wystraszeni - robią głupie rzeczy i oczywiście rośnie liczba stłuczek lub "dziwnych" wypadków, tu niezłym przykładem będzie sportowy samochód leżący na dachu po środku pięciopasmowej autostrady w korku! Jak oni to zrobili przy 60 kilometrach na godzinę -tego nie mogę zrozumieć? Jadąc z San Jose autostradą 101 przebiliśmy się do międzystanowej I-5, gdzie limity szybkości są bardziej przyjazne dla kierowcy, tam zaskoczył nas ogromny korek, kierowcy w deszczu wlekli się niemiłosiernie. Nie było niestety, gdzie zjechać - a co mnie najbardziej dziwi i denerwuje - to dwa pasy ruchu w jedną stronę na najważniejszej autostradzie w Kalifornii, ale ten stan słynie ze złego stanu dróg i wiecznych korków! Tak wlokąc się - wszystkie wcześniejsze plany dotarcia w okolice Salton Sea wzięły w łeb. Ze strachem w oczach zbliżaliśmy się do Los Angeles i San Bernardino, wszyscy z nas unikają jak ognia tych okolic, zawsze jest 300% pewności, że będą tam mega korki, szybko sprawdzaliśmy wszystkie możliwe zjazdy, aby ominąć te rejony. Na szczęście znaleźliśmy ucieczkę na drogę numer 138 do miasta Lancaster, które znajduje się na południe od słynnej bazy lotniczej Edwards, gdzie często lądują promy kosmiczne. Było już bardzo ciemno, kiedy postanowiliśmy zakończyć jazdę tego dnia, zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej na naradę i wyszukaliśmy w pobliskich lasach miejsca kempingowe. Na miejsce pierwszego wybranego miejsca dotarliśmy szybko - okazało się, że teren jest zamknięty ze względu na zimę. Byliśmy w paśmie górskim San Gabriel i od razu odczuliśmy znaczny spadek temperatury, zrobiło się zimno, a do tego dochodził deszcz. Druga opcja okazała się malutkim kempingiem w środku Angels National Forest. Kilka miejsc na samochód i jedna ubikacja, później to wspominaliśmy jako – luksus:). Zaskoczyły nas tylko zaparkowane dwa samochody i rozstawione namioty, nie spodziewaliśmy się w takim miejscu ludzi. Postawiliśmy samochody blisko siebie i rozwiesiliśmy plastikową płachtę połączoną sznurkami do pobliskiego drzewa. Rozpalanie ogniska nie miało sensu i pozostała nam specjalna "kłoda", która paląc się wydziela dużo ciepła. I tak siedząc w na krzesełkach dookoła rozgrzewaliśmy się trunkami. Zimno i zmęczenie wygoniło nas do samochodów dość szybko, nikomu nie chciało się rozkładać namiotów i posnęliśmy na siedzeniach, całe szczęście, że wozy były duże. Rano obudziło nas piękne słońce i teraz zobaczyliśmy, gdzie się znajdujemy, byliśmy w dolinie otoczonej zielonym, od drzew pasmem górskim. Pozbieraliśmy się szybko i ruszyliśmy w drogę, przedarcie się przez San Bernardino, znowu wiązało się ze staniem w korkach, dopiero - kiedy zjechaliśmy z międzystanowej autostrady numer 10 na drogę numer 111 - w okolicach Palm Springs droga zrobiła się przyjemna dla kierowcy. Nasze GPS ustawiliśmy na miejscowość Mecca, ciekawa nazwa miasta nawiązująca nazwą do słynnej dla muzułmanów Mecci, do której corocznie przybywają miliony wiernych. Krajobrazy po zjechaniu z gór zrobiły się bardziej surowe, wcześniejsze lasy zastąpiły suche krzewy, kaktusy i plantacje cytrusów. Sucha pustynna ziemia nie powinna przyciągać ludzi, ale w tym wypadku byłem zdziwiony, mijaliśmy dużo zamieszkałych jednorodzinnych domków, a do tego w okolicy trwała budowa następnych. Zastawiało nas z czego ludzie tutaj żyją - na tym nieurodzajnym terenie. Mecca, Coachella, La Quinta i Indio tworzą jakby jeden miejski organizm, z tego określenie - miejski - jest słowem mocno na wyrost :). Miasteczka te nie mają centrum w znanej nam formie, przejeżdżając nie zauważyliśmy żadnego "życia", ludzie pochowani w swoich drewnianych domkach, samochody zaparkowane na uliczkach, prawie wymarłe miasto. Z usłyszanych informacji, podobno w okresie maja populacja tego miejsca - wzrasta trzykrotnie, kiedy pojawiają się masy sezonowych pracowników z Meksyku. Ale dalej zastanawia mnie - przy czym mogą ci ludzie tutaj pracować? Chyba tylko przy plantacjach cytryn, papryki lub winogron. Na mapce znalazłem niedaleko od nas drogę biegnącą przez Box Canyon i pobliski fragment drogi nieutwardzonej Painted Canyon, postanowiliśmy sprawdzić te miejsca i ewentualnie poszukać w tym rejonie noclegu. Podjechaliśmy na stację benzynową na ostatnie tankowanie przez wyruszenie w nieznane dzikie rejony, naszą uwagę zaczęły przykuwać podjeżdżające co chwila dziwne pojazdy rodem z filmu „Mad Max" z 1979 roku przedstawiający futurystyczną wizję świata po wojnie atomowej... Same ramy z silnikami lub wozy terenowe na wysokim zawieszeniu, to wyglądało na jakieś miejsce dla maniaków chyba off-roadu, co się wkrótce sprawdziło. Jadąc do Box Canyon, co chwila zatrzymywaliśmy się przy plantacjach cytryn i grejpfrutów zrywając trochę na własne potrzeby :). Wyglądało na to, że grejpfruty służyły raczej za żywopłot chroniący pobliskie winorośle, aż szkoda było patrzeć na przekwitłe owoce wiszące i leżące na ziemi. Przed wjazdem do kanionu było małe rozwidlenie prowadzące do Kanionu Painted, który kończył się malutkim parkiem Mecca Hill, zostawiliśmy to na później i pojechaliśmy dalej przez kanion Pudełkowy. Skąd ta nazwa - tego do tej pory nie wiem, rozumiem - Malowany Kanion, tam przynajmniej skały miały różne kolory i odcienie. Co jakiś czas mijaliśmy rozbitych na dziko przy drodze ludzi, ale nas interesowało miejsce - głębiej schowane, z dala od ludzi i samochodów. Po kilku milach wjechaliśmy w jedną z odnóg i jadąc wertepami dotarliśmy do miejsca oznaczonego na mapie jako Hidden Springs. Wjechaliśmy na wzniesienie, z którego mieliśmy widok na całą okolicę i pobliskie góry, wszystko wyglądało jak Dolina Śmierci, te same kształty gór, ziemia i skąpa roślinność. Zjechaliśmy dalej i trafiliśmy na bardzo fajną drogę w prawdziwym wąskim kanionie, strome ściany wycięte jakby ludzką ręką tworzyły niesamowity klimat, po chwili zatrzymaliśmy się w miejscu uznanym przez nas za wygodne, osłonięte od wiatru i z kilkoma wyschniętymi drzewami, co było ważne przy rozpalaniu ogniska. Postanowiliśmy rozbić w tym miejscu obóz. Ja i jeszcze kilka osób wdrapało się po stromych skałach na pobliską ścianę wąwozu, skąd mieliśmy widok na okolicę, nie wyglądało - żeby tu ktoś obozował i nie było żadnych śladów cywilizacji. Z zebranych kamieni zbudowałem ognisko, a z uschniętych gałęzi zrobiłem podpałkę. Reszta znajomych ogołociła pozostałe suche drzewa z konarów i mieliśmy już duży zapas drewna na ognisko. Sprawdziliśmy jeszcze okolicę na okoliczność zwierząt i robaków, jedyne co znalazłem - to kilka uschniętych żółwi i gniazda kolibrów. Słońce szybko zaczęło schodzić za horyzont, ale temperatura nie spadła znacząco i nie trzeba było się dodatkowo ubierać. Wieczorem przygotowaliśmy posiłek nad ogniskiem i delektowaliśmy się kompletną ciszą jaka panowała w kanionie. Tym razem spaliśmy pod namiotami i rano obudziło nas wpadające przez otwory w materiale - słońce. Zaczynał się dzień i wyglądało, że będzie bardzo gorący. Zwinęliśmy obozowisko i wyjechaliśmy z Box Canyon wstępując na chwilkę do Painted Canyon, pierwsze wrażenie to zadziwiające podobieństwo do Artist Pallete, jednej z atrakcji Doliny Śmierci, te same skały, te same pastelowe kolory poukładane warstwami na ścianach. Chwilę dalej w kanionie czekała nas wielka niespodzianka, spotkaliśmy grupę Polaków z okolic Los Angeles, którzy co rok spotykają się tutaj na Święto Dziękczynienia! Co za spotkanie – hehe - polska flaga powiewająca nad obozem. Wróciliśmy na główną drogę i mijając Mecce pojechaliśmy wzdłuż zachodniego brzegu Salton Sea, ogromnego słonego jeziora, które z jakiegoś powodu nazywane jest morzem, a wcale takie wielkie nie jest :). Co ciekawe Salton Sea powstało w 1905 roku po przerwaniu wałów przez rzekę Kolorado. Po prawej stronie mieliśmy piękne pasmo gór Santa Rosa majestatycznie górujące nad jeziorem. Po obu stronach drogi znajdują się farmy, na których "hoduje" się palmy, ciekawy widok młodych sadzonek wystających z piasków pustyni. Znajomi usilnie poszukiwali plantacji ananasów, ale trafialiśmy tylko na cytryny. W miejscu zwanym Salton Sea Beach, które nie miało nic wspólnego z plażą :) zjechaliśmy nad brzeg jeziora, wszyscy znajomi pobiegli nad wodę spodziewając się pięknej plaży. Nie było to moje pierwsze spotkanie z tym miejscem i wiedziałem czego można się tutaj spodziewać, plaża na całej swojej długości pokryta jest wyschniętymi rybami, lub ich szkieletami - widok jest szokujący jakby przez to miejsce przeszedł kataklizm. Zapachy były adekwatne do ilości zdechłych ryb i jedynie piękne niebieskie jezioro mocno kontrastowało z niepiękną okolicą. Jezioro upodobały sobie za to różne gatunki ptactwa i dla ornitologów jest to raj podobnie jak w innym słonym jeziorze Mono Lake. Zasolenie jest tutaj tak ogromne, że pomosty i pozostawione łodzie zamieniły się w tufy i trudno było rozpoznać kształty. Salton Sea na pewno nie jest żadną atrakcją turystyczną i dla większości turystów jest ogromnym rozczarowaniem. Zabawne, że przypadkiem podsłuchałem rozmowę dwóch amerykańskich rodzin, które spotkały się na plaży i były mocno zszokowane tym co zastały, a pocieszały się tym, że jakieś pobliskie restauracje są naprawdę dobre :). Kilka mil dalej zatrzymaliśmy się w Salton City, ale tutaj znowu nazwa – „city" - nijak ma się do rzeczywistości, obskurne domki, blacha falista i zardzewiałe wraki samochodów są atrakcją dla scenografów filmów katastroficznych z serii - jak będzie wyglądać życie po zagładzie :). Język angielski nie przydaje się tutaj za bardzo, ponieważ mieszkańcy to głównie Meksykanie i jedyne co warto - to skosztować lokalnych posiłków bez udawania się za południową granicę. Widać jednak jak budowy nowych stacji benzynowych i budynków handlowych idą pełną parą... Pozostaje jak najszybciej uciec z tych rejonów, a najlepszą do tego okazją jest pobliski Park Stanowy Anza-Borrego Desert, gdzie mkną wszystkie dziwaczne samochody, tam należy spodziewać się niezłych szlaków dla spragnionych wyszalenia się na piaskach pustyni.


South Cali Trip