poniedziałek, grudnia 08, 2008

Essence of C A L I F O R N I A

Lata trzydzieste, lata czterdzieste...

South Cali Expedition Part III


Szybko opuszczamy rejony Salton Sea i w rejonie Mecca Beach próbujemy przebić się na skróty przez off-road, w kierunku Box Canyon, niestety droga jest zbyt trudna, nawet nasz samochód, fakt - że nieco obciążony - z napędem na cztery koła - nie daje rady. Wracamy i niechcący z wysokości podziwiamy panoramę tego nieprzyjaznego jeziora. Docieramy do wjazdu do kanionu - to już drugi raz w tym samym miejscu :). Zapamiętujemy lokacje na GPS, żeby w przyszłości pojawić się tutaj lub polecić miejsce innym spragnionym ucieczki w dzikie i nieznane tereny. Na chwilkę zatrzymujemy się przy ogromnym polu papryki i robimy małe zapasy, mam nadzieję, że właściciel się nie pogniewa za kilka czerwonych i zielonych roślinek. Przebijamy się w stronę północy do autostrady międzystanowej numer 10, ruch tutaj - jak zwykle duży, ale my mamy do pokonania tylko kilka mil do oazy lub jak kto woli - do miejsca, gdzie znajduje się duża stacja benzynowa ze sklepem i nasz cel - Muzeum Pamięci Generała Pattona, w tym miejscu w okresie II wojny światowej ćwiczył swoje dywizje pancerne przez wyruszeniem do boju. Przy wejściu wita nas sam generał - pod postacią ogromnego pomnika, a za ogrodzeniem widać ogromne czołgi z tamtego okresu. W środku małe kameralne muzeum z eksponatami z wszystkich wojen, w których brały udział wojska amerykańskie. Spacerując napotykamy na kącik dotyczący Holokaustu i na zdjęciach znajdujemy napisy, które wzbudzają dużo sensacji szumu w mediach, a dotyczą "polskich obozów koncentracyjnych", na szczęście ktoś mądry odręcznie dopisał - "w okupowanej Polsce". Na jednej ze ścian mamy miły akcent Polski, widzę informację o naszych rodakach, którzy złamali szyfr enigmy oraz wzmiankę o Armii Krajowej, która wykradła plany i części rakiet V1 i V2. Na zewnątrz można podziwiać z bliska czołgi i inne pojazdy z II Wojny Światowej. Robimy kilka pamiątkowych zdjęć i zbieramy się w drogę. Wracamy autostradą kilka mil do wjazdu do Parku Narodowego Joshua Tree, dla mnie będą to już "ente" odwiedziny, ale za każdym razem odkrywam jakiś nowy element, który wcześniej przegapiłem i z tą myślą ruszam dalej. Pierwszy raz używam południowej drogi i normalne zwiedzanie zaczynam od "końca". Pierwszym punktem jest Cottonwood Visitor Center, gdzie zaopatrujemy się w mapki i najświeższe informacje o przejezdności dróg, na ścianie zasmuca nas informacja, że wszystkie kempingi są zajęte. Ruszamy do Lost Palm Oasis oddalonego o kilka mil od głównej drogi miejsca, w którym znajduje się malutka oaza osłonięta od ludzkiego wzroku przez niewielkie górki i głazy, niektóre wysokie i obrośnie palmami i... nic poza tym :). Ładne widoki i dla chętnych możliwość pieszej wycieczki po okolicy. Powracamy na główną drogę i docieramy do skrzyżowania z dwiema nieutwardzonymi drogami Old Dale Road i Black Eagle Mine Road, tutaj pada propozycja ominięcia głównych atrakcji tego parku, w którym akurat większość z nas była i postanawiamy udać się na północ w stronę Mojave Desert. Wybieramy pierwszą drogę i ruszamy przez pustynię. Trasa jest bardzo słabej jakości, co chwila wpadamy w koleiny i na małe wyboje. W połowie drogi natrafiamy na odcinek kompletnie zalany przez wodę, zastanawiamy się jak głęboko jest i czy nie ma pod wodą jakiejś niespodzianki, która może unieruchomić samochód. Ruszamy pierwsi i okazuję się, że woda sięga do drzwi, trochę nas zarzuca, ale udaję się przejechać, samochód jest cały w błocie, ale kto mówił że będzie lekko :). Po kilku milach płaski teren powoli zaczyna się wznosić, ani śladu tutaj po słynnych drzewkach Jozuego. Po chwili robi się już bardzo stromo, a droga przestaje mieć coś wspólnego z nazwą, teraz jazda obywa się po kamieniach i ogromnych dziurach, co chwila trzeba budować przejazd, zatrzymujemy się i kilka osób idzie na zwiad. Wracają po kilku minutach z informacją, że trasa jest nieprzejezdna dla naszego obładowanego wozu, rozdzielamy się więc - znajomi w wypożyczonym lekkim wozem terenowym nie mają nic do stracenia i ruszają dalej, w oddali widzimy - tylko co chwila zapalane światła stopu i wychodzących pasażerów, którzy naprowadzają kierowcę. Szybko wracamy tą samą trasą, nie ma pośpiechu , dlatego postanawiamy zwiedzić jeszcze raz ten Park. Przy głównej drodze trafiamy na zjazd Cholla Cactus Garden, wychodzimy na mały spacer pośród pięknych "puszystych" kaktusów, są nietypowe, ponadziewane małymi igiełkami z haczykami na końcach, trzeba bardzo uważać, z doświadczenia pamiętam jak kopnąłem kawałek takiego kaktusa - to po dziś dzień nie byłem w stanie wyjąc kolców z podeszwy buta! Znajomi próbują zrobić sobie zdjęcie pomiędzy kaktusami cholla i nadziewają się na kilka, trzeba poświęcić kilka minut na "operację", a my na szczęście posiadamy składanego Lethermana z cążkami. Niestety nie wszystkie da się wyciągnąć, pozostaje pocierpieć i poczekać kilka tygodni, aż same wyjdą. Tak więc zabieramy w dalszą drogę kilka przykrych pamiątek pod skórą i ruszamy dalej do punktu oznaczonego jako White Tank, znajdujemy tam formacje skalne w kształcie łuku podobnego to tych spotykanych w Arch National Park w Utah, tylko odpowiednio mniejszej skali, głazy są wszędzie i wyglądają jak oszlifowane, prawie każdy ma kształt owalny co dodaje miejscu uroku. Okolica nareszcie zapełnia się główną atrakcją czyli drzewkami Jozuego (Joshua Tree) lub juką krótkolistną, wygląda to jak połączenie kaktusa z palmą, większość drzewek jest niewiele większa od zwykłego człowieka. Drzewko jest największym przedstawicielem rodziny agawowatych na świecie. Całe połacie tych niesamowitych drzewek rozsianych po ogromnym terenie w sporych odstępach od siebie tworzą niezapomniany obraz. Jako ciekawostkę dodam, że najładniejsze juki z tej rodziny spotkać można w Dolinie Śmierci na trasie Racetrack Valley. Obowiązkowo zatrzymujemy się skale nazywanej Skull Rock, tworzy ona kształt czaszki ze stożkową głową i wielkimi oczodołami, taki wybryk natury. Atrakcje na tym odcinku trasy zagęszczają się i właściwie co chwila jest jakiś mały parking lub zjazd gdzie można podziwiać teren, skały tworzą tutaj dziwaczne kształty w tle z drzewkami Jozuego i właściwie każdemu miejscu można nadać jakąś nazwę, nie sugerując się mapką. Chętni na hiking mogą właściwie zatrzymać się w każdym miejscu i pójść w teren, miejsce upodobali sobie wpinacze i nikogo nie dziwi widok ludzi wiszących na skałach. Skały tworzą dużo zakamarków, w których można ukryć się przez ludźmi i spokojnie poleżeć. Zresztą ruch jest tutaj minimalny i zdarzyło mi się uczyć w tym miejscu pewne osoby jazdy samochodem :). Najbardziej oddalony od głównego "węzła" komunikacyjnego jest punkt Key View, skąd mamy świetny widok z wysokości 1500 metrów na pasmo górskie Little San Bernardino. Jako ciekawe miejsca wymienić można szlak do Baker Dam, gdzie można podziwiać oczko wodne, Hidden Valley - stara kryjówka złodziei bydła ze sporym parkingiem i szlakiem po głazach. Spotkać tam można dużo szarych myszek i myszoskoczków, a są to bardzo pocieszne zwierzątka :). Warto wstąpić do Keys Ranch, gdzie znajdziemy stare drewniane domki i wraki samochodów oraz zachęcam do przespacerowania się szlakiem do Fortynine Palms Oasis - przypominającym podobną Oazę z palmami na południu parku. Opuszczamy Park północnym wjazdem, gdzie sprawdzane są nasze karty wstępu, zdziwiło mnie to troszkę, bo wygląda na to, że na południu nie ma bramek i każdy kto, chciałby zwiedzić za darmo - powinien tam wjechać, zwiedzić i wyjechać tą samą drogą :). W miejscowości Twentynine Palms skręcamy na wschód, odbijamy lokalną drogą Ironage na północ, jest już ciemno i pozostaje nam szukać jakiegoś miejsca na nocleg, po kilku milach skręcamy z drogi na pustynię jadąc ostrożnie między nielicznymi krzewami, zatrzymujemy się w upatrzonym miejscu. Powtarzamy całą procedurę z rozbijaniem obozowiska, ziemia jest tak miękka, że co chwila zapadamy się po kostki, a to za sprawą wszechobecnych dziur w ziemi, które wykopały myszoskoczki i inne gryzonie. Znalezienie opału jest bardzo trudne, do dyspozycji mamy tylko krzaki - słynne z westernów, kiedy przetaczają się po drogach :) oraz krzewy, wszystko wyschnięte jest na wiór i spalenie tego to kwestia kilku sekund. Tak więc ognisko trwało krótko, ale zdążyliśmy zrobić jedzenie. Rano przyjemna pobudka, jak zwykle ostre słońce przygrzało tego dnia bardzo mocno, trudno wytrzymać w koszulce. Teraz widać, gdzie wylądowaliśmy :), byliśmy na środku pustyni otoczeni przez surowe pasma górskie, widok jak dla mnie rewelacyjny! Teren - na którym staliśmy był płaski i ze znikomą roślinnością, co utrudniało sprawy związane z poranną toaletą :). Po śniadaniu ustawiliśmy cele i pobawiliśmy się w strzelanie do rzutek, całkiem fajnie to wyszło, a my w ten sposób pozbyliśmy się butelek, puszek i owoców :). Zebraliśmy się powoli i wróciliśmy na drogę, którą pojechaliśmy w kierunku północnym do miejsca na mapie nazwanego Amboy, w tym miejscu przebiegała kiedyś słynna droga 66 - czego dowodem są pamiątkowe tabliczki. Nasz atlas drogowy pokazywał, że na naszej drodze znajdują się "miejsca" - o ciekawych nazwach takich jak Bagdad i Siberia, ale niestety to tylko nazwy, a jeszcze bardziej szkoda, że nikt nie postawił tutaj tabliczek. Nieopodal Amboy znajduje się spory krater - Amboy Crater National Natural Landmark, do którego prowadzi szlak pieszy, samochody trzeba zostawić na parkingu. Droga prowadzi na skraj krateru i do jego wnętrza, atrakcja jest krótko mówiąc słaba i najlepszy widok jest z tarasu widokowego koło parkingu. Jadąc w stronę Barstow natrafiamy na ogromny korek, pozostaje nam szybko przemyśleć alternatywną drogę i szybko uciekamy opłotkami na autostradę 58, która po kilkudziesięciu milach jest zakorkowana kompletnie, ruch zamiera. Stoimy w upale nie rozumiejąc co się dzieje, podsłuchiwani kierowcy ciężarówek wymieniają uwagi, że nigdy takiego korka nie widzieli w tym miejscu. Wyjaśnienie pojawia się po kilku minutach, obok znajduję się baza sił powietrznych Edwards, a my jedziemy prawie równolegle do lotniska - a godzinę wcześniej lądował prom Endeavor! Co za niespodzianka i każdy chciał zrobić pamiątkowe zdjęcie i tak powstał straszny zator na drodze. Po tym wydarzeniu korek nie zelżał i staliśmy jeszcze długo, późno wieczorem trafiliśmy do Bakersfield, gdzie wjechaliśmy na międzystanową I-5, która dowiozła nas do domu...