środa, grudnia 05, 2007

Tydzień w San Diego - part I

sorki za bledy ale to na szybko bez korekty. poprawie potem
Majac chwilke korzystam z okazji i opisze wjazd na poludnie californii. Pomine kilka aspektow i skoncentruje sie tylko na samej wypawie.
Wyprawe zaczalem juz w czwartek po przyjezdzie do San Jose. Kilka chwil na organizacje i logistyke. I wstepny plan byl gotowy. Jak zwykle wszystko ulega modyfikacja ale glowny "szkielet" zostaje niezmieniony. Wynajecie samochodu na lotnisku w SJ zajelo chwilke. Ceny tu sa o polowe mniejsze niz w San Francisco... wiec warto to zapamietac. Godzina caltrainem z SF i zaoszczedzona polowa pieniedzy.
Pietek kolo poludnia ruszam. Zaczyna sie dzien pierwszy. Postanowile dotrzec na noc w okolice San Diego, gdzies na polnoc znalesc jakies mile miejsce do spania. Pogoda sloneczna i pora sprzyjala wygodnej jezdzie. Jeszcze sie nie zaczely korki. GPS ustawilem na Morro Bay jako punkt postoju. Jechalem CA-101. Tempo bylo spokojne wiec bez szalenstw dojechalem do San Luiz Obispo gdzie nastapila mala zmiana planow z powodu powoli uciekajacego dnia :) Postanowilem ominac Morro Bay i pojechalem do Pismo Beach. Malego miasteczka nad oceanem. Tego dnia mocno wialo wiec zwiedanie ograniczylo sie do centrum miasta i plazy z wielkim molo. Misteczko jest swiatowa stolica Clam chowdera, zupy z mieczakow podawana na rozne sposoby. Ostatnio dosc czesto jadanego przez nas w Monterey (tam podaja w bochenku chleba) za 7 usd dwie osoby moga spokojnie to zjesc. Wracam na trase. Ca-101 prowadzi nas przez Santa Barbara, Ventura gdzie wbijam sie do Los Angeles. To juz godziny powrotu ludzi z pracy i wyjazdow na weekend wiec.... korki. Zapomnialem ominac LA i teraz stoje zamiast jechac. Przebilem sie na I-5 na poludnie. Tu tez korek. Juz zaszlo slonce i jest ciemno a ludzi nie ubywa z drogi :) Po ciezkich mekach wydostajemy sie za miasto. Pod koniec dnia docieram do hotelu w Oceanside. Uff kawal drogi a samochod nie mial cruise control. Niedaleko od miasta jest wielka baza marines Camp Pendelton. Czesto slychac smiglowce. Jeszcze tylko jedzonko w Panda express i zapadam w sen. San Diego juz blisko.
Rano pora sie zbierac. Na mapce szukam jakiego wartego zobaczenia miejsca i znajduje Mission San Luis Rey de Francia, zalozona w 1798 misje franciszkanow. Dobrze zachowane miejsce, obsadzone dookola kaktusami (prawie wszystki mozliwe). Wiatr mocno wieje i wyglada na to ze pogoda sie popsuje. Ruszam dalej. Jeszcze sniadanko w In-N-Out burgerowni gdzie w menu maja tylko 3 rodzaje hamburgerow ale za to klada nacisk na jakosc i faktycznie smakuja. Odkrywam przypadkiem ze niedaleko na wschod w strone Escondido miesci sie San Diego Wild Animal Park, gdzie zwierzeta biegaja wolno na duzym terenie (7 km2). Szybka decyzja i po godzinie jestem pod parkiem. Bilet kosztuje 29 usd. Park stylizowany jest na wioske afrykanska i utrzymany w takim klimacie. Duzo tu zwierzakow z calego swiata. Docieram do kolejki ktora wozi po olbrzymim terenie gdzie biegaja najwieksze okazy. Slonie, nosorozce i zyracy i cala pomniejsza reszta :) Lew wyleguje sie na kamieniach a leopardy majestatycznie przechadzaja sie po zboczu. Ladnie ale... oczekiwalem wiecej. Jeszcze chwilka na zdjecia maluchowi slonikowi i calej rodzince :) Zapada zmrok drugiego dnia. A ja jeszcze nie dojechalem do San Diego. Szybko docieram do hotelu ktory znalazlem na necie. W samym "centrum" miasta. Jeszcze kilka akrobacji po ulicach a tu jest kociol straszny i kupuje jedzenie. Wracam zmeczony do hotelu, jakos ten dzien byl dziwnie pechowy hehe ale jakos przetrwalem.



[San Jose - Pismo Beach - Los Angeles - Oceanside - San Diego Wild Animal Park - San Diego - Sea World - Coronado - La Jolla - San Ysidro - Tijuana Mexico border - Niland - Salton Sea - Solvang - Morro Bay - CA-1 - San Jose]