Jak spędzić miło Sylwester i Nowy Rok? Na pewno w miłym miejscu :) Propozycja odwiedzenia mojego ulubionego Parku w USA jakim jest Valley of Fire w Newadzie została przyjęta jednomyślnie. Pozostało przedostać się z San Francisco do Las Vegas jak najszybciej. Wyruszyliśmy późnym popołudniem a właściwie pod wieczór i dotarliśmy na miejsce dobrze po 2 nad ranem. Na szczęście nasz znajomy, który przemierzał w tym samym czasie południowe części Kalifornii postanowił spędzić z nami pozostałe dni i zatrzymał się na noc w Boulder City a my skorzystaliśmy z jego gościnności i upchaliśmy się w małym pokoju w 5 osób. Rano słonce mocno świeciło i pogoda dopisała, jak na koniec grudnia było upalnie. Na początek padło na Zaporę Hoovera, która znajdowała się "za rogiem".
Jak dla mnie nie jest to żadna atrakcja, tyle ton betonu jakoś mnie nie urzeka. Dość ospale snuliśmy się po tamie oglądając całą konstrukcję dającą energie potrzebną na oświetlenie całego Las Vegas. Budowa mostu, który odciąży zaporę od ruchu kołowego, posuwa się w całkiem dużym tempie. Widok Hoover Dam z wysokości mostu będzie robił piekielne wrażenie. Zebraliśmy się w drogę do Vegas, a nie było daleko i specjalnie korków więc dotarliśmy szybko. Zaparkowaliśmy w New York Casino i poszliśmy posnuć się po Stripie i Kasynach. Ludzie powoli wprawiali się w nastrój sylwestrowy a służby miejskie przygotowywały całą ulice na przyjęcie tysięcy ludzi. Wieczorkiem wróciliśmy do wcześniej zarezerwowanego Hotelu żeby się trochę zregenerować przed nocą. Znowu ciasno... ale daliśmy radę.
Jakoś po 22 wyszliśmy "w miasto". Większość ulic prowadzących do Stripa była zamknięta dla ruchu samochodowego i było całkiem przyjemnie maszerować środkiem drogi. Niemiła niespodzianka czekała nas na miejscu. Władze miasta postanowiły postawić barierki na biegnące przez środek Las Vegas Blvd i tak naprawdę dla pieszych pozostało troszkę więcej niż... chodnik. Policja reagowała szybko i zabierała szklane butelki! Pozostało przelewać napoje do kubeczków... Jakoś nie czułem nastroju. Pomysł miałem żeby dotrzeć na Fremont Experience gdzie zawsze jest ciekawa zabawa ale niestety nie udało się przedrzeć przez dziki tłum. Chwilami mało brakowało żeby powstała panika i tłum stratował się nawzajem. Utknąłem na kilkanaście minut w kleszczach ludzkiej nawałnicy. Nie mogłem się ruszać. Przyszła pora na godzinę 12 i fajerwerki.
Zgubiliśmy się i niestety w kulminacyjnym momencie, każdy cieszył się nowym rokiem ściśnięty w tłumie. Jeden z gorszych Sylwestrów w życiu... bywa. Jakoś szybko udało się nam znaleźć i wydostać z pułapki. Ulga niesamowita. Napoje, które wypiliśmy okazały się całkiem mocne i zaczęły dawać o sobie znać. Pozostało przedostać się do Hotelu. Małe utarczki z kierowcą taxi, który zrobił rundkę po mieście próbując nas naciągnąć. Rano ciężki kac i wyjazd do Doliny Ognia. Po niecałych 40 minutach jazdy I-15 byliśmy na miejscu.
Opisywałem już wcześnie to miejsce więc ograniczę się do kilku drobiazgów. Dolina jest nieprawdopodobnie magiczna, kolory i formacje skalne zapierają dech w piersiach. Po kilku metrach po przekroczeniu wjazdu zatrzymaliśmy się na wspinaczkę po skałach. Wdrapywanie jest bardzo łatwe a faktura skał jest do tego przygotowana i trzyma nas jak Spidermana :). Zajechaliśmy potem na kemping zarezerwować sobie miejsce, okazało się, że nie było z tym problemu. Wyszukaliśmy sobie miłe schronienie zasłonięte przez ludzkim okiem. Tu nadmienię, że to najbardziej odjazdowy kemping jaki widziałem, takie miejsca na rozbicie namiotu że człowiek czuje się jak w bajce. Polecam Walk-in Campground. To kilka miejsc ale tak odizolowanych, tak intymnych że można poczuć się naprawdę świetnie. To trzeba zobaczyć!. Po rozbiciu namiotu ruszyliśmy zwiedzać Park.
Kilka wędrówek po szlakach, niektóre całkiem dalekie i warte wysiłku, niektóre tak ukryte że można trafić tylko przypadkiem. Nieprawdopodobna uczta dla oka i duszy. Magia miejsca nie pozwala przejść obojętnie i nie słyszałem innych słów jak tylko zachwyt nad miejscem. Nigdzie się nie spieszyliśmy więc pozwalaliśmy sobie na długie odpoczynki. Dni były bardzo ciepłe a wręcz upalne a noce bardzo chłodne ale nie mroźne. Więc przy ognisku było całkiem przyjemnie. Nasze cienie rzucane na krwisto czerwone ściany w środku nocy tworzyły niezwykły klimacik. Księżyc świecił tak jasno, że obywało się bez latarek. Poranki były boskie, wschodzące słońce powoli kolorowało skały, które zaczynały powoli płonąć!!! Co za bajeczne kolory i nasycenie barw! Wdrapałem się na szczyt jednej z górek i podziwiałem panoramę miejsca, znalazłem kilka naturalnych pokoików z okienkami, w których latem można spokojnie przenocować. Skały tworzą niesamowite kształty i przypomina to jaskinie - domki bajkowych postaci. Szczerze to brak słów żeby to opisać. Mijał czas i pora była wracać. Znowu korki przy wyjeździe z Vegas... sztuki omijania zatłoczonych dróg i przejazd przez Bakerfield (którego nikt nie widział więc jak sądzę pogłoski o istnieniu tego miasta nie zostały potwierdzone). Międzystanowa numer 5 i ... nad ranem w domu. Jedno jest pewne jeszcze nie raz planuje wrócić do Valley of Fire...
Jak dla mnie nie jest to żadna atrakcja, tyle ton betonu jakoś mnie nie urzeka. Dość ospale snuliśmy się po tamie oglądając całą konstrukcję dającą energie potrzebną na oświetlenie całego Las Vegas. Budowa mostu, który odciąży zaporę od ruchu kołowego, posuwa się w całkiem dużym tempie. Widok Hoover Dam z wysokości mostu będzie robił piekielne wrażenie. Zebraliśmy się w drogę do Vegas, a nie było daleko i specjalnie korków więc dotarliśmy szybko. Zaparkowaliśmy w New York Casino i poszliśmy posnuć się po Stripie i Kasynach. Ludzie powoli wprawiali się w nastrój sylwestrowy a służby miejskie przygotowywały całą ulice na przyjęcie tysięcy ludzi. Wieczorkiem wróciliśmy do wcześniej zarezerwowanego Hotelu żeby się trochę zregenerować przed nocą. Znowu ciasno... ale daliśmy radę.
Jakoś po 22 wyszliśmy "w miasto". Większość ulic prowadzących do Stripa była zamknięta dla ruchu samochodowego i było całkiem przyjemnie maszerować środkiem drogi. Niemiła niespodzianka czekała nas na miejscu. Władze miasta postanowiły postawić barierki na biegnące przez środek Las Vegas Blvd i tak naprawdę dla pieszych pozostało troszkę więcej niż... chodnik. Policja reagowała szybko i zabierała szklane butelki! Pozostało przelewać napoje do kubeczków... Jakoś nie czułem nastroju. Pomysł miałem żeby dotrzeć na Fremont Experience gdzie zawsze jest ciekawa zabawa ale niestety nie udało się przedrzeć przez dziki tłum. Chwilami mało brakowało żeby powstała panika i tłum stratował się nawzajem. Utknąłem na kilkanaście minut w kleszczach ludzkiej nawałnicy. Nie mogłem się ruszać. Przyszła pora na godzinę 12 i fajerwerki.
Zgubiliśmy się i niestety w kulminacyjnym momencie, każdy cieszył się nowym rokiem ściśnięty w tłumie. Jeden z gorszych Sylwestrów w życiu... bywa. Jakoś szybko udało się nam znaleźć i wydostać z pułapki. Ulga niesamowita. Napoje, które wypiliśmy okazały się całkiem mocne i zaczęły dawać o sobie znać. Pozostało przedostać się do Hotelu. Małe utarczki z kierowcą taxi, który zrobił rundkę po mieście próbując nas naciągnąć. Rano ciężki kac i wyjazd do Doliny Ognia. Po niecałych 40 minutach jazdy I-15 byliśmy na miejscu.
Opisywałem już wcześnie to miejsce więc ograniczę się do kilku drobiazgów. Dolina jest nieprawdopodobnie magiczna, kolory i formacje skalne zapierają dech w piersiach. Po kilku metrach po przekroczeniu wjazdu zatrzymaliśmy się na wspinaczkę po skałach. Wdrapywanie jest bardzo łatwe a faktura skał jest do tego przygotowana i trzyma nas jak Spidermana :). Zajechaliśmy potem na kemping zarezerwować sobie miejsce, okazało się, że nie było z tym problemu. Wyszukaliśmy sobie miłe schronienie zasłonięte przez ludzkim okiem. Tu nadmienię, że to najbardziej odjazdowy kemping jaki widziałem, takie miejsca na rozbicie namiotu że człowiek czuje się jak w bajce. Polecam Walk-in Campground. To kilka miejsc ale tak odizolowanych, tak intymnych że można poczuć się naprawdę świetnie. To trzeba zobaczyć!. Po rozbiciu namiotu ruszyliśmy zwiedzać Park.
Kilka wędrówek po szlakach, niektóre całkiem dalekie i warte wysiłku, niektóre tak ukryte że można trafić tylko przypadkiem. Nieprawdopodobna uczta dla oka i duszy. Magia miejsca nie pozwala przejść obojętnie i nie słyszałem innych słów jak tylko zachwyt nad miejscem. Nigdzie się nie spieszyliśmy więc pozwalaliśmy sobie na długie odpoczynki. Dni były bardzo ciepłe a wręcz upalne a noce bardzo chłodne ale nie mroźne. Więc przy ognisku było całkiem przyjemnie. Nasze cienie rzucane na krwisto czerwone ściany w środku nocy tworzyły niezwykły klimacik. Księżyc świecił tak jasno, że obywało się bez latarek. Poranki były boskie, wschodzące słońce powoli kolorowało skały, które zaczynały powoli płonąć!!! Co za bajeczne kolory i nasycenie barw! Wdrapałem się na szczyt jednej z górek i podziwiałem panoramę miejsca, znalazłem kilka naturalnych pokoików z okienkami, w których latem można spokojnie przenocować. Skały tworzą niesamowite kształty i przypomina to jaskinie - domki bajkowych postaci. Szczerze to brak słów żeby to opisać. Mijał czas i pora była wracać. Znowu korki przy wyjeździe z Vegas... sztuki omijania zatłoczonych dróg i przejazd przez Bakerfield (którego nikt nie widział więc jak sądzę pogłoski o istnieniu tego miasta nie zostały potwierdzone). Międzystanowa numer 5 i ... nad ranem w domu. Jedno jest pewne jeszcze nie raz planuje wrócić do Valley of Fire...
Valley of Fire Expedition 2010 |