Okres świąteczny to czas przy domowym ognisku, stół suto zastawiony produktami polskimi. Nie ma tutaj z tym problemu, wszędzie gdzie się człowiek nie ruszy jakiś polski sklep :). Pogoda poprawiła się znacznie i zelżały mrozy i wyszło słońce, więc długo się nie zastanawialiśmy nad decyzją o dalszym zwiedzaniu Toronto.
Tym razem wyprawa była nastawiona na część kulturalną i postanowiliśmy zobaczyć wybrane muzea. Nie skorzystaliśmy z GO Busa i dla odmiany pojechaliśmy zwykłym miejskim autobusem, który dostarczył nas do stacji metra Islington. Stąd czekała nas jeszcze długa droga do centrum miasta, zaopatrzeni w malutkie żetony, które służą tutaj za opłatę do metra, weszliśmy na peron. Metro całkiem przyzwoite, zamontowane ekrany wyświetlają informację a na wagoniki przyjemne. Przez kilka stacji jechaliśmy na zewnątrz i można było podziwiać krajobrazy przedmieść Toronto, uwagę moją przykuła wielka reklama PEKAO i uśmiech na twarzy wyrósł natychmiast. Nasi tu byli. System metra nie jest specjalnie wyszukany, jest prosty - jedna linia ciągnie się z zachodu na wschód (zielona), druga w kształcie litery U prowadzi z północy (żółta) na południe, gdzie przecina się w trzech miejscach (Spadina, St, George i Bloor/Yonge) z zieloną. Jest jeszcze nitka fioletowa, ale to mało znacząca i krótka trasa na północy miasta. Wysiedliśmy grzecznie przy ulicy Bloor, która jest dość sporą arterią miejską, mieści się tutaj dużo dobrych sklepów i restauracji oraz cel naszej wyprawy - dwa muzea.
Na pierwszy ogień poszło Muzeum Obuwia - Bata Shoe Museum. Okazały budynek w kształcie czworokąta bez okien ze szklaną wejściową fasadą, jest to nowa architektura. Wejście kosztowało 12 dolarów i otrzymaliśmy mały znaczek do przypięcia, żeby było widać, że zapłaciliśmy oraz mapkę z rozrysowanymi salami z ekspozycjami. Pani poleciła zacząć zwiedzanie od poziomu piwnicy co uczyniliśmy. W pierwszej sali "wszystko o butach" można zobaczyć całą historię obuwnictwa, od czasów prehistoryczny przez Rzym aż do średniowiecza. Przyznam, że nastawiłem się na ogromną ilość obuwia i ciekawe przygotowane wystawy. Moje rozczarowanie było bardzo duże, o ile pierwsza sala mogła zaciekawić, to ilość przedmiotów była bardzo mała. Na piętrze za szybą z ekranem telewizyjnym można obejrzeć buty sławnych osób min Marylin Monroe i Elvisa Presleya. Na pozostałych dwóch piętrach można zobaczyć malutkie zbiory na dużej powierzchni, sala poświęcona obuwiu Indian Ameryki Północnej zajmuje chyba największą przestrzeń, a salka o tematyce baletowej najmniejszą. Generalnie wrażenie było takie, że miałem ochotę upomnieć się o zwrot pieniędzy! Liczyłem niesamowitą ilość butów z różnych epok, a dostałem kilka mokasynów, baletek i japońskich dziwadeł. Wielkie rozczarowanie :(.
Opuściliśmy to miejsce z nadzieją, że pobliskie Royal Ontario Museum będzie ciekawsze. Odległość pomiędzy tymi dwoma miejscami jest bardzo mała. Jest to największe muzeum w Kanadzie. Budynek ROM jak w skrócie nazywane jest Królewskie Muzeum Ontario , wygląda przedziwnie, można go polubić lub uznać za szkaradny. Do starej części Muzeum dobudowano (wkomponowano) nową część w kształcie ogromnych "kryształów". Jest to połączenie dwóch kompletnie różnych stylów, a architektem był nie kto inny jak słynny Daniel Libeskind. Wygląd wzbudza kontrowersje i nie dziwię się :). Tego dnia trafiły nam się specjalne ekspozycje dotyczące Sztuki Starożytnej Ukrainy i Natura Diamentu. W środku mieści się ponad 40 różnych galerii i ponad 6 milionów eksponatów. Na opisanie całej wycieczki po muzeum nie starczyło by miejsca, ale żeby zobaczyć wszystko dokładnie nie wystarczy jeden dzień. Każdy z nas wytyczył sobie trasę po ekspozycjach, które go interesowały. Od sklepienia z weneckiego szkła, malowidła z Azji, grobowiec z dynastii Ming, malarstwo Europejskie, kolekcje broni, mumie z Egiptu a kończąc na szkieletach ogromnych Dinozaurów. Podobno muzeum odwiedza rocznie ponad milion osób - w co łatwo uwierzyć. Za oknem już dawno zrobiło się ciemno i czas zwiedzania dobiegł końca.
Temperatura spadła znacznie i chodzenie po nocy nie miało już sensu. Przeszliśmy jeszcze na południe w stronę centrum miasta, mijając po drodze spory park Queens Park Circle z przepięknym budynkiem Zgromadzenia Ustawodawczego Ontario. Tego typu budynki zawsze kojarzyły mi się z Anglią. Wnętrza można zwiedzać bezpłatnie. Kilkaset metrów w stronę zachodnią zaczynają się siedziby wydziałów Uniwersytetu Toronto. Budynki pokryte bluszczem i neogotyckie wnętrza przypominają nie tak dalekie budynki w New Haven i Bostonie, gdzie mieszczą się prestiżowe uczelnie amerykańskie z korzeniami na starym kontynencie.
Duże zaspy śniegu mocno utrudniały spacer, nieodśnieżone przez pługi miejsca nie pozwalały nam określić położenia chodników lub ścieżek, trzeba było improwizować i iść po kolana w śniegu. W końcu po długim marszu dotarliśmy w okolice City Hall, gdzie podświetlone lodowisko nabrało uroku, pomimo późnej pory cała tafla zapełniona była po brzegi, jazda już nie jest wtedy przyjemnością. Starając się wrócić do Union Station do GO Busa natknąłem się na wejście do podziemi oznaczone kolorowymi literkami układającymi się w słowo PATH - ścieżka. I wtedy dostałem olśnienia, przypomniałem sobie o słynnym Podziemnym Mieście! Teraz stało się jasne dlaczego podczas naszych spacerów na mrozie ulice były tak opustoszałe, wszyscy chodzili w tym czasie pod ziemią. PATH to system dróg i pasaży pod powierzchnią ścisłego centrum miasta. Wejścia znajdują się głównie na parterach wysokich biurowców, banków lub centach handlowych i trzeba uważnie patrzeć na elewacje szukając znaku PATH. Właściwie można przemieścić się w dowolne miejsce w obrębie miasta nie wychodząc na powierzchnię, sklepy, restauracje i różnego typu punkty usługowe zapewnią nam wszystko co niezbędne. Nie dziwią masy ludzi nie opatulonych w ciepłe kurtki, czy bez właściwego na tę porę roku obuwia np. trampki czy bose stopy w balerinkach - zamiast kozaków. Zwykle osoby przyjeżdżające do pracy zostawiają samochód w podziemnym parkingu, przechodzą pasażem do budynku swojej firmy lub docierają do pracy ze stacji kolejowej lub autobusowej nie wychylając nosa na zimno. Niesamowity pomysł. Po zejściu na dół pochłonęła nas rzeka ludzi, próba wyrwania się gdzieś w bok była bardzo trudna, ale w końcu udało się. Co kilka metrów ustawione są mapki pokazujące cały rozkład PATH, ale pomimo tego łatwo się zgubić. W ten sposób już w cieple przedostaliśmy się do Union Station - skąd zatłoczony autobus zabrał nas do domu.
Następnego dnia zaczęliśmy naszą wędrówkę od mekki fanów hokeja czyli Hockey Hall of Fame, muzeum mieści się niedaleko Union Station na rogu Front Street i Yonge. Stary neoklasyczny budynek z 1885 roku, który kiedyś był siedzibą banku teraz mieści pamiątki związane z to zimową dyscypliną sportową. Małą "zmyłką" jest to, że wejście znajduje się nie od frontu jak wydaje się, ale trzeba udać się z boku przez hol biurowca, zjechać na dolną kondygnację i po kilku metrach wita nas oszklone wejście. Po drodze mijamy ogromny sklep z pamiątkami na widok którego niektórzy turyści dostają drgawek i wpadają w amok. Nie jestem fanem hokeja i gabloty ze strojami znanych sportowców, puchary i replika szatni nie robiły na mnie wrażenia - zrobiły za to maski bramkarzy, które miały przedziwne kształty i malunki wystarczające żeby wystraszyć napastnika :).
Po wyjściu skierowaliśmy się na wschód w okolice Starego Toronto, architektura już przyjemniejsza, nie ma szklanych wieżowców tylko stare stylowe kamieniczki i domki. St. Lawrence Market tętni życiem zapewne jak za starych dobrych czasów. Zdecydowanie bardzo ładna okolica. Za podpowiedzią naszego gospodarza doszliśmy do Pierwszej Poczty w Toronto. Zachowany w świetnym stanie budynek mieści w sobie normalnie działającą pocztę. Jest jednak jedna, ale za to bardzo ciekawa atrakcja, w małej salce mieści się muzeum i jest możliwość na małą opłatą napisania listu na specjalnej kartce papieru za pomocą ... pióra z gęsi. Mamy możliwość potrenowania przed napisaniem właściwego listu. Cała procedura jak za dawnych lat, łącznie z posypaniem piaskiem arkusza. Potem umiejętne złożenie kartki, zalanie woskiem i przystawienie pieczęci. Pozostaje tylko postawić kilka pamiątkowych stempli i gotowe. Ciekawe tylko czy jakiś filatelista w Polsce nie przywłaszczy sobie naszej misternej pracy?
Po wyjściu z poczty mieliśmy jeszcze sporo dnia zanim zajdzie słońce, spacer pobliskim Yonge Street do skrzyżowania z Dundas nie zajął dużo czasu. Ulice jak zwykle zapchana ludźmi i turystami. To skrzyżowanie pełni rolę głównego punktu w mieście, coś na styl Picadilly Circus w Londynie. Plac a wokoło wysokie budynki centrów handlowych min słynnego Eaton Center, a na nich ogromne kolorowe reklamy. Zwykłem unikać takich lokalizacji i szybko przeszliśmy Yonge dalej na północ mijając kawałek dzielnicy gejowskiej z wywieszonymi tęczowymi flagami.
Szybkim marszem doszliśmy do stromego podejścia na szczycie którego znajduje się ogromna rezydencja z wieżyczkami i basztami - najzwyklejszy na świecie Zamek - Casa Loma :). W tej chwili mieści się tutaj muzeum, w którym można podziwiać wnętrza, pomieszanie stylów i jak dla mnie najciekawsze to tajemnicze przejścia, pokoiki i tunel. Z okiem można podziwiać świetną panoramę całego miasta. Obok przy zejściu do parku znajduje się następne muzeum Spadina Historic House - mała wiktoriańska rezydencja niczym specjalnym z zewnątrz nie przyciąga, a gdyby nie duży znak informacyjny łatwo ją pominąć. Wnętrza są imponujące, a masywne drewniane meble i sala bilardowa mogą się spodobać. Powoli zaczynało się ściemniać i pozostał jeszcze spacer na drugim końcu miasta, czyli odwiedziny w Queens Quay (ach te nazwy wszędzie takie same :) czy to Londyn, Toronto czy Sydney ...). Nabrzeże w zimę nie wygląda zachęcająco, kra na jeziorze, statki wycieczkowe pochowane w przystaniach i ohydne apartamentowce zasłaniające panoramę miasta. Spacerem wzdłuż nabrzeża żegnamy się z Toronto, miastem, które raczej nie przypada turystom do gustu. Ale mimo zimy ma dużo do zaoferowania. Tylko niech ktoś coś zrobi z tą szaloną - dziką zabudową bez żadnego pomysłu, która oszpeca to miasto jeszcze bardziej...
Na pierwszy ogień poszło Muzeum Obuwia - Bata Shoe Museum. Okazały budynek w kształcie czworokąta bez okien ze szklaną wejściową fasadą, jest to nowa architektura. Wejście kosztowało 12 dolarów i otrzymaliśmy mały znaczek do przypięcia, żeby było widać, że zapłaciliśmy oraz mapkę z rozrysowanymi salami z ekspozycjami. Pani poleciła zacząć zwiedzanie od poziomu piwnicy co uczyniliśmy. W pierwszej sali "wszystko o butach" można zobaczyć całą historię obuwnictwa, od czasów prehistoryczny przez Rzym aż do średniowiecza. Przyznam, że nastawiłem się na ogromną ilość obuwia i ciekawe przygotowane wystawy. Moje rozczarowanie było bardzo duże, o ile pierwsza sala mogła zaciekawić, to ilość przedmiotów była bardzo mała. Na piętrze za szybą z ekranem telewizyjnym można obejrzeć buty sławnych osób min Marylin Monroe i Elvisa Presleya. Na pozostałych dwóch piętrach można zobaczyć malutkie zbiory na dużej powierzchni, sala poświęcona obuwiu Indian Ameryki Północnej zajmuje chyba największą przestrzeń, a salka o tematyce baletowej najmniejszą. Generalnie wrażenie było takie, że miałem ochotę upomnieć się o zwrot pieniędzy! Liczyłem niesamowitą ilość butów z różnych epok, a dostałem kilka mokasynów, baletek i japońskich dziwadeł. Wielkie rozczarowanie :(.
Opuściliśmy to miejsce z nadzieją, że pobliskie Royal Ontario Museum będzie ciekawsze. Odległość pomiędzy tymi dwoma miejscami jest bardzo mała. Jest to największe muzeum w Kanadzie. Budynek ROM jak w skrócie nazywane jest Królewskie Muzeum Ontario , wygląda przedziwnie, można go polubić lub uznać za szkaradny. Do starej części Muzeum dobudowano (wkomponowano) nową część w kształcie ogromnych "kryształów". Jest to połączenie dwóch kompletnie różnych stylów, a architektem był nie kto inny jak słynny Daniel Libeskind. Wygląd wzbudza kontrowersje i nie dziwię się :). Tego dnia trafiły nam się specjalne ekspozycje dotyczące Sztuki Starożytnej Ukrainy i Natura Diamentu. W środku mieści się ponad 40 różnych galerii i ponad 6 milionów eksponatów. Na opisanie całej wycieczki po muzeum nie starczyło by miejsca, ale żeby zobaczyć wszystko dokładnie nie wystarczy jeden dzień. Każdy z nas wytyczył sobie trasę po ekspozycjach, które go interesowały. Od sklepienia z weneckiego szkła, malowidła z Azji, grobowiec z dynastii Ming, malarstwo Europejskie, kolekcje broni, mumie z Egiptu a kończąc na szkieletach ogromnych Dinozaurów. Podobno muzeum odwiedza rocznie ponad milion osób - w co łatwo uwierzyć. Za oknem już dawno zrobiło się ciemno i czas zwiedzania dobiegł końca.
Temperatura spadła znacznie i chodzenie po nocy nie miało już sensu. Przeszliśmy jeszcze na południe w stronę centrum miasta, mijając po drodze spory park Queens Park Circle z przepięknym budynkiem Zgromadzenia Ustawodawczego Ontario. Tego typu budynki zawsze kojarzyły mi się z Anglią. Wnętrza można zwiedzać bezpłatnie. Kilkaset metrów w stronę zachodnią zaczynają się siedziby wydziałów Uniwersytetu Toronto. Budynki pokryte bluszczem i neogotyckie wnętrza przypominają nie tak dalekie budynki w New Haven i Bostonie, gdzie mieszczą się prestiżowe uczelnie amerykańskie z korzeniami na starym kontynencie.
Duże zaspy śniegu mocno utrudniały spacer, nieodśnieżone przez pługi miejsca nie pozwalały nam określić położenia chodników lub ścieżek, trzeba było improwizować i iść po kolana w śniegu. W końcu po długim marszu dotarliśmy w okolice City Hall, gdzie podświetlone lodowisko nabrało uroku, pomimo późnej pory cała tafla zapełniona była po brzegi, jazda już nie jest wtedy przyjemnością. Starając się wrócić do Union Station do GO Busa natknąłem się na wejście do podziemi oznaczone kolorowymi literkami układającymi się w słowo PATH - ścieżka. I wtedy dostałem olśnienia, przypomniałem sobie o słynnym Podziemnym Mieście! Teraz stało się jasne dlaczego podczas naszych spacerów na mrozie ulice były tak opustoszałe, wszyscy chodzili w tym czasie pod ziemią. PATH to system dróg i pasaży pod powierzchnią ścisłego centrum miasta. Wejścia znajdują się głównie na parterach wysokich biurowców, banków lub centach handlowych i trzeba uważnie patrzeć na elewacje szukając znaku PATH. Właściwie można przemieścić się w dowolne miejsce w obrębie miasta nie wychodząc na powierzchnię, sklepy, restauracje i różnego typu punkty usługowe zapewnią nam wszystko co niezbędne. Nie dziwią masy ludzi nie opatulonych w ciepłe kurtki, czy bez właściwego na tę porę roku obuwia np. trampki czy bose stopy w balerinkach - zamiast kozaków. Zwykle osoby przyjeżdżające do pracy zostawiają samochód w podziemnym parkingu, przechodzą pasażem do budynku swojej firmy lub docierają do pracy ze stacji kolejowej lub autobusowej nie wychylając nosa na zimno. Niesamowity pomysł. Po zejściu na dół pochłonęła nas rzeka ludzi, próba wyrwania się gdzieś w bok była bardzo trudna, ale w końcu udało się. Co kilka metrów ustawione są mapki pokazujące cały rozkład PATH, ale pomimo tego łatwo się zgubić. W ten sposób już w cieple przedostaliśmy się do Union Station - skąd zatłoczony autobus zabrał nas do domu.
Następnego dnia zaczęliśmy naszą wędrówkę od mekki fanów hokeja czyli Hockey Hall of Fame, muzeum mieści się niedaleko Union Station na rogu Front Street i Yonge. Stary neoklasyczny budynek z 1885 roku, który kiedyś był siedzibą banku teraz mieści pamiątki związane z to zimową dyscypliną sportową. Małą "zmyłką" jest to, że wejście znajduje się nie od frontu jak wydaje się, ale trzeba udać się z boku przez hol biurowca, zjechać na dolną kondygnację i po kilku metrach wita nas oszklone wejście. Po drodze mijamy ogromny sklep z pamiątkami na widok którego niektórzy turyści dostają drgawek i wpadają w amok. Nie jestem fanem hokeja i gabloty ze strojami znanych sportowców, puchary i replika szatni nie robiły na mnie wrażenia - zrobiły za to maski bramkarzy, które miały przedziwne kształty i malunki wystarczające żeby wystraszyć napastnika :).
Po wyjściu skierowaliśmy się na wschód w okolice Starego Toronto, architektura już przyjemniejsza, nie ma szklanych wieżowców tylko stare stylowe kamieniczki i domki. St. Lawrence Market tętni życiem zapewne jak za starych dobrych czasów. Zdecydowanie bardzo ładna okolica. Za podpowiedzią naszego gospodarza doszliśmy do Pierwszej Poczty w Toronto. Zachowany w świetnym stanie budynek mieści w sobie normalnie działającą pocztę. Jest jednak jedna, ale za to bardzo ciekawa atrakcja, w małej salce mieści się muzeum i jest możliwość na małą opłatą napisania listu na specjalnej kartce papieru za pomocą ... pióra z gęsi. Mamy możliwość potrenowania przed napisaniem właściwego listu. Cała procedura jak za dawnych lat, łącznie z posypaniem piaskiem arkusza. Potem umiejętne złożenie kartki, zalanie woskiem i przystawienie pieczęci. Pozostaje tylko postawić kilka pamiątkowych stempli i gotowe. Ciekawe tylko czy jakiś filatelista w Polsce nie przywłaszczy sobie naszej misternej pracy?
Po wyjściu z poczty mieliśmy jeszcze sporo dnia zanim zajdzie słońce, spacer pobliskim Yonge Street do skrzyżowania z Dundas nie zajął dużo czasu. Ulice jak zwykle zapchana ludźmi i turystami. To skrzyżowanie pełni rolę głównego punktu w mieście, coś na styl Picadilly Circus w Londynie. Plac a wokoło wysokie budynki centrów handlowych min słynnego Eaton Center, a na nich ogromne kolorowe reklamy. Zwykłem unikać takich lokalizacji i szybko przeszliśmy Yonge dalej na północ mijając kawałek dzielnicy gejowskiej z wywieszonymi tęczowymi flagami.
Szybkim marszem doszliśmy do stromego podejścia na szczycie którego znajduje się ogromna rezydencja z wieżyczkami i basztami - najzwyklejszy na świecie Zamek - Casa Loma :). W tej chwili mieści się tutaj muzeum, w którym można podziwiać wnętrza, pomieszanie stylów i jak dla mnie najciekawsze to tajemnicze przejścia, pokoiki i tunel. Z okiem można podziwiać świetną panoramę całego miasta. Obok przy zejściu do parku znajduje się następne muzeum Spadina Historic House - mała wiktoriańska rezydencja niczym specjalnym z zewnątrz nie przyciąga, a gdyby nie duży znak informacyjny łatwo ją pominąć. Wnętrza są imponujące, a masywne drewniane meble i sala bilardowa mogą się spodobać. Powoli zaczynało się ściemniać i pozostał jeszcze spacer na drugim końcu miasta, czyli odwiedziny w Queens Quay (ach te nazwy wszędzie takie same :) czy to Londyn, Toronto czy Sydney ...). Nabrzeże w zimę nie wygląda zachęcająco, kra na jeziorze, statki wycieczkowe pochowane w przystaniach i ohydne apartamentowce zasłaniające panoramę miasta. Spacerem wzdłuż nabrzeża żegnamy się z Toronto, miastem, które raczej nie przypada turystom do gustu. Ale mimo zimy ma dużo do zaoferowania. Tylko niech ktoś coś zrobi z tą szaloną - dziką zabudową bez żadnego pomysłu, która oszpeca to miasto jeszcze bardziej...