Pomysł na wyprawę na Alaskę powstawał w głowach moich przyjaciół już kilka miesięcy temu, przygotowania do wyprawy były prowadzone z dużą dokładnością i skrupulatnie dopasowywane do terminu 2 tygodni, jaki został na ten cel wyznaczony. Przeczytane książki, obejrzane filmy i wysłuchane opowieści pomogły zorientować się w nazwach, terenie i sposobie poruszania się po Alasce. Znajomi zarezerwowali przez internet (gdzie się dało) miejsca campingowe i transport lokalny. Ja dołączyłem do planu dość późno i już "na gotowe", przyznam, że pierwszy raz nie miałem wpływu na trasę i przygotowania :). Ale cieszyłem się, mogłem spokojnie zdać się na innych (to duży luksus, kiedy wszystkie poprzednie wyprawy sam przygotowywałem i robiłem). Kilka dni przed wylotem dostałem rozpiskę z proponowaną trasą i wstępnymi kosztami. Osoba trzymająca pieczę nad wszystkim powiadomiła nas o pierwszych kosztach, które trzeba było ponieść przed wylotem, czyli zapłacić za wynajęcie RV (samochód z nadbudówka do spania dla kilku osób, camper), sam wyłożył sporą kwotę i musiał zapłacić. W wyprawie miało uczestniczyć pięć osób i koszta były dzielone przez tą ilość uczestników. Wynajem 5 osobowego RV wyniósł na "głowę" około 400 usd, a to był dopiero początek wydatków. Z ludzi, z którymi sie wybierałem znałem tylko jedną osobę i lekko obawiałem się wyprawy z nieznanymi mi osobami. Termin przylotu ustalony był na 12 czerwca - każdy miał już kupione wcześniej bilety, ja jako jedyny miałem lot bezpośredni z San Francisco do Anchorage, a reszta leciała z przesiadkami z Chicago. "Mózg" wyprawy Radek poleciał z moją koleżanką Domi rano i z lotniska pojechał do wypożyczalni samochodów, pozostałe osoby miały zjawić się wieczorem, a ja najpóźniej koło północy. Przelot odbył się spokojnie z 20 minutowym spóźnieniem i na lotnisku czekały na mnie Maja i Asia z Chicago, ale że nigdy ich nie widziałem - musieliśmy się zdzwaniać. Całkiem łatwo się odnaleźliśmy - uroda słowiańska jest naprawdę charakterystyczna :). Pierwsze wrażenie bardzo pozytywne i obawy co do współtowarzyszy wyprawy szybko prysnęły. Po kilku chwilach pod terminal podjechał Radek naszym RV i szybko zapakowaliśmy się na pokład naszego domku na dwa tygodnie. Dominika chwilowo odpadła pochłonięta odwiedzinami u swoich znajomych, miała pojawić się za dwa dni. Było już koło 1 w nocy, a na zewnątrz było bardzo jasno(!) - o tej porze na Alasce nie ma nocy, między północą a 3-4 rano na zewnątrz jest tak jak w lecie kolo 19-20 !. Reszta dnia to słońce, dochodziło do paradoksów kiedy o 23 trzeba było mieć okulary przeciwsłoneczne, bo słonko nas nie oszczędzało. Plan zakładał przejechanie kilkudziesięciu mil w stronę południa w kierunku miasta Seward. Po wyjechaniu z malutkiego Anchorage wjechaliśmy na bardzo widokową autostradę i widoki zaczęły bajkowe - moja dusza fotografa odezwała się natychmiast i musieliśmy robić postoje co kilka mil w celu obfotografowania tylu przepięknych krajobrazów. Ośnieżone góry w tle, jeziora i rzeki z wielkimi połaciami lasów tak charakterystycznych dla Alaski, wszystko to tworzyło czasem nierealne widoki, które widywałem na pocztówkach lub w kalendarzach. Już wiedziałem, że nie będę żałował tej wyprawy. Po niecałej godzinie wspólnie stwierdziliśmy, że czas się zatrzymać na nocleg i wypatrywaliśmy jakiegoś ładnego parkingu przy drodze. Wtem na drogę wybiegł wielki łoś (Moose), powszechnie znany symbol Alaski, musieliśmy gwałtownie zahamować, bo łoś niedbale się kołysząc biegł po drodze Widziałem na zdjęciach te zwierzaki, ale nie wiedziałem, że są tak wielkie, pierwsza myśl to "mutant". Wybraliśmy malutki parking przy rzece i zatrzymaliśmy się w zatoczce. Emocje po przylocie jeszzce nie zeszły i nikomu nie chciało się spać, zaczęliśmy rozpracowywać wnętrze RV i uczyć się jak rozkładać łóżka i stoły. Dziewczyny przywiozły z Chicago polskie produkty na co bardzo się ucieszyłem, jak dawno nie jadłem polskich kabanosów i kiełbasy :). Szybko zapełniliśmy lodówkę do pełna (ja nic nie miałem). Chwilę trwało ustalanie kto gdzie będzie spał i wszyscy zadowoleni w końcu zasnęli, a za oknem jasno. Rano (dziwnie się czuje człowiek jak nie ma nocy, mówienie "hej spotkajmy się rano lub wieczorem" brzmi zabawnie, kto ma określić kiedy jest wieczór jak jest non-stop jasno hehe) Wstaliśmy lekko niedospani, był piątek i w południe musielismy być w rejonie miasta Seward. Prawo stanowe nie pozwala za bardzo rozpędzać się samochodom naszej klasy i trzeba było jechać 55 mil na godzinę w porywach do 65. Manewrowanie takim wielkim RV nie wymaga jakiś specjalnych umiejętności ale głównie "wyobraźni przestrzennej". Pierwszym celem na liście był Exit Glacier (koniec lodowca), trochę myląca nazwa jak na park i przez długi czas dziwiłem się dlaczego mamy jechać do "wyjścia" :). Drogi na Alasce są bardzo dobre i jest ich ... mało, nie warto zabierać GPS do samochodu (można do hikkingu podręczny GPS), trudno się tu zgubić. Dojechaliśmy Seward highway do skrzyżowania z Exit Glacier Road i po kilku milach dotarliśmy do wejścia (hihi "wyjścia") do parku. Zostawiliśmy nasz samochód na parkingu i ruszyliśmy do Visitors Center po mapkę i informację, którą trasę wybrać. Dowiedzieliśmy się, że ostatnio zeszła lawina i trochę uszkodziła drogę, ale do pewnego momentu można spokojnie dojść. Zwykle nie chodzę na hikking i słabo z moją kondycją po kilku miesiącach bez sportu dlatego miałem obawy co do swojej wytrzymałości. Każdy przygotował plecak z piciem, prowiantem i sprzętem fotograficznym. Do wyboru były chyba trzy trasy, a my wybraliśmy najtrudniejszą z opcją stromego podchodzenia w rejon lodowca. Widoczki były przyjemne, ale jeszcze nie takie jakich oczekiwałem. Dotarliśmy do rozwidlenia dróg gdzie zaczynał się trudny szlak. Dość szybko zaczęło robić się stromo, a grunt na ścieżce zamieniał się w błoto. Po kilkunastu minutach wchodzenia dotarliśmy do punktu widokowego, z którego mieliśmy super widok na całą okolice i na koniec "języka" lodowca ! Przez dł€ższą chwilę nasze aparaty popracowały dzielnie i ruszyliśmy dalej. Nawet specjalnie się nie zmęczyłem, gdy musieliśmy zatrzymać się na pierwszej przeszkodzie, w miejscu gdzie była ścieżka był ... mały wodospadzik z masą kamieni. Pierwszy odruch to wracać, ale kolega z dobrym obuwiem postanowił sprawdzić swoje zdolności alpinistyczne i jakoś pokonał tą przeszkodę, zdopingowani poszliśmy jego śladem mocząc całkowicie buty. Podobnych niedogodności terenowych napotkaliśmy jeszcze kilka i zaczęliśmy obawiać się czy jesteśmy jedynymi którzy tu weszli. Na szczęście z góry zeszła grupa turystów, która ostrzegła nas, że bez raków nie ma co dalej iść. Nawet usatysfakcjonowani zeszliśmy do rozwidlenia dróg i udaliśmy się w stronę "jęzora" lodowca. To łatwa trasa, co potwierdzały mijane grupy turystów. Masy lodu pojawiły się dość szybko, a ja poczułem się malutki przy wielkiej ścianie lodowca. Wcześniej z góry widziałem niebieski odcień na białym lodzie i pomyślałem, że to jakieś złudzenie optyczne, ale teraz z bliska widziałem w szczelinach piękny kolor niebieski, który mienił się w słońcu - dzieje się tak dlatego, że lód zgodnie ze swoją optyczną naturą, jest zawsze niebieski. Niektóre czynniki mogą jednak przeszkadzać nam w dostrzeżeniu prawdziwego jego koloru, np. powierzchniowa tekstura lodu, czy też liczne pęcherzyki powietrza w nim zawarte. Pęcherzyki powietrza w lodzie redukują intensywność światła odbitego, rozpraszając światło padające na nie, co powoduje, że postrzegamy je jako białe. To jest wyjaśnienie, dlaczego lód z wieloma pęcherzykami powietrza jest białawy, natomiast lód "idealny" jest niebieski. Lodowiec od tej strony odgrodzony był barierką i nie można było podejść żeby go dotknąć - pozostała nam mała sesja zdjęciowa i ruszyliśmy korytem wyżłobionym przez stopniały lodowiec. Strumyki starały się nam utrudnić marsz, ale nie daliśmy za wygraną, kosztem naszych butów (znowu) i zaszliśmy lodowiec od innej strony, gdzie próbowaliśmy się wspinać. Niestety bez raków na buty nie było szans, a moje próby wdrapania skończyły się szybko i przez kilka minut miałem mocno odmrożone dłonie. Godzina robiła się późna, a rano mieliśmy wcześnie wstać, więc wróciliśmy do naszego RV i pojechaliśmy na zarezerwowany camping. Tutaj pierwszy raz wykorzystaliśmy w praktyce nasze umiejętności obsługi tego typu samochodu, co poszło bardzo sprawnie, podłączenie prądu, anteny tv (tak mieliśmy w środku LCD TV z DVD !) i wody oraz ścieków (RV posiada WC, prysznic i umywalkę). Rano zebraliśmy się dość sprawnie pomimo małej przestrzeni, postanowiliśmy używać pryszniców i toalet na campingach, żeby nie zanieczyszczać toalety w samochodzie (a tak naprawdę to chyba dla wygody). W samochodzie było wszystko czego potrzebowalismy - od ręczników po talerze i sztućce, a kończąc na kuchence mikrofalowej. Do miasta Seward dotarliśmy na czas i stawiliśmy się koło 8 rano w porcie przy wejściu na statek. Następny cel wyprawy to Kenai Fjords National Park, który mieliśmy zobaczyć z pokładu statku turystycznego w opcji 6 godzinnej za "jedyne" 140 dolarów. Jako że nie byliśmy pierwsi to wybór miejsc był mocno ograniczony, ale znaleźliśmy 4 osobowy stolik przy oknie. Spodziewając się zimnego wiatru na morzu ubrałem się we wszystkie ciepłe ubranka jakie miałem, zabrałem też czapkę, co jak się okazało nie wystarczyło. Po zaokrętowaniu wszystkich ludzi nasz katamaran ruszył do wyjścia z portu. Mijaliśmy port rybacki i malutkie miasto Seward nazwane tak na cześć sekretarz stanu Williama Sewarda, który w 1867 roku odkupił od Rosji Alaskę. Wszyscy wyszli na pokład żeby podziwiać uroki fiordów i od razu poczułem na sobie arktyczny lodowaty wiatr, moje 2 polary i specjalne koszulki nie wytrzymały naporu zimna, zmarzłem natychmiast. Postanowiłem ignorować zimno jak długo się da i biegałem z rufy na dziób z aparatem i chwytałem każdą ciekawą chwilę i widok w kadrze. Przy wyjściu powitały nas wydry, które olewczo przepływały koło naszej dryfującej łajby, to zabawne zwierzaki, które cały czas pływają na plecach, a złowione kraby rozbijają im się na "klacie". Po minięciu zrelaksowanych wydr nasz statek ruszył wzdłuż Resurrection Bay w stronę zatoki Alaskańskiej. Podziwialiśmy tam tak piękne widoki, że nie potrafię w słowach oddać uroku miejsc. Wysokie, porośnięte drzewami zbocza gór schodzących stromo do wody, małe zielone wysepki zatoczki z jaskiniami i dziką roślinnością, a każde inne i ładniejsze od poprzedniego. Na skałach fiordów wylegiwały się foki i lwy morskie (dla mieszkańca Kalifornii to żadna atrakcja, wystarczy pospędzać kilka weekendów w Monterey i foki opatrzą się jak gołębie). Do gustu szczególnie przypadł mi ptaszek zwany Puffin, przypominał trochę mewę zmieszaną z kolorową papugą :), małe, ale pocieszne. Pomimo dotkliwego zimna nie chciałem schować się do kabiny, widoki były jedyne w swoim rodzaju, a ja nie chciałem przegapić ani chwili. Dotarliśmy w pewnym momencie do miejsca, gdzie natkaliśmy się na stado Orek , które nie bojąc się nas podpłynęły prawie że do burty i zaczęły wyskakiwać jak w parku wodnym ! Tego się nie spodziewałem i byłem już mocno podekscytowany, bo nigdy jeszcze nie udało mi się zobaczyć tych ssaków na żywo. Show zrobiły jak na zamówienie aż nasz kapitan był mocno zdziwiony i postanowił przedłużyć rejs. Trwało to może z pół godziny i orki odpłynęły, a my ruszyliśmy w stronę lodowca. Kluczyliśmy między małymi skalnymi wysepkami, gdy obok nas wyskoczył Humbak ! To już było za dużo szczęścia :). Po chwili pojawiło się jeszcze kilka wielorybów, ale już nie zrobiły takiego przedstawienia jak orki (może bały się że te ostanie je zjedzą). Na skałach wypatrzyliśmy czarnego misia, który przyglądał się nam zaciekawiony, a obok na gałęzi siedział dostojnie wielki orzeł. Po tych atrakcjach potrzebowalismy mocnego akcentu na zakończenie i podpłynęliśmy pod sam lodowiec, manewrowaliśmy bardzo blisko odrywających się i spadających do wody kawałków lodu. Pękający lód wydaje dźwięk podobny do wystrzały z małokalibrowej armaty. Tutaj znowu lodowiec pokolorowany był na morski niebieski. Na koniec przebiliśmy się przez krę i ruszyliśmy w drogę powrotną, w oddali widać było pas ośnieżonych szczytów, który zachwycił mnie osobę nie przepadającą za górami. Jednym słowem byłem mocno oczarowany i myślę, że długo jeszcze zostanę pod urokiem Kenai Fjords. Po zejściu na ląd pozostało nam jeszcze sporo czasu i wybraliśmy się na spacer po Seward. Jest to bardzo malutkie miasteczko, gdzie życie skupia się w porcie i w centrum, które składa się z jednej ulicy i starych drewnianych domków. Ma to swój niezaprzeczalny urok i ciesze się że typowa dla Ameryki komercja nie zajrzała tutaj. Na nabrzeżu znalazłem pomnik upamiętniający gorączkę złota i zerową milę gdzie startowały psie zaprzęgi. Zjedliśmy (trochę drogi) obiad, ja oczywiście na wyjazd nastawiłem się tylko na rybki a w szczególności na słynnego alaskańskiego łososia, był pyszny. Wracając do samochodu ktoś wynalazł gdzieś w pobliżu trasę hikkingową i nie marnując czasu ruszyliśmy w las. Droga prowadziła wzdłuż strumienia i była bardzo trudna. Stąpaliśmy po kamieniach i przeskakiwaliśmy nurt żeby dotrzeć do miejsca gdzie droga została zawalona przez skały, trzeba było wracać. Pozostało na teraz wracać w stronę Anchorage i odebrać po drodze Dominikę. Spotkaliśmy się w umówionym miejscu i zabraliśmy piątego pasażera na pokład. Zrobiło się ciasnawo :). Następny cel to Denali.
Alaska - Part 1 |