środa, grudnia 31, 2008
wtorek, grudnia 23, 2008
wtorek, grudnia 16, 2008
日本町 - San Francisco po Japońsku.
Japanese Tea Garden |
Japantown |
Californication
"Najbardziej niepoprawny program, jaki można było oglądać bez użycia karty kredytowej, jedyna komedia dla dorosłych, która faktycznie jest dla dorosłych” – tak o "Californication" napisał amerykański magazyn Rolling Stone.
.
poniedziałek, grudnia 15, 2008
Magic places: The Palace of Fine Arts
Pałac Sztuk Pięknych w Dystrykcie Marina jest konstrukcją zbudowaną na potrzeby Panama-Pacific Expo w 1915 roku. Został on zaprojektowany przez Bernarda Maybeck, który wziął swoją inspirację z architektury Rzymskiej i Greckiej. W latach 1960 miejsce to zostało całkowicie odnowione. Hol wystawowy, który oryginalnie mieścił wystawę malarstwa Impresjonistycznego teraz stał się miejscem dla interaktywnego muzeum nauki - Exploratorium. Pałac Sztuk Pięknych jest też ulubionym miejscem wizyt młodych par po ślubie w rejonie całej Bay Area. Jest to bardzo wdzięczne miejsce dla każdego fotografa i zdarzają się sytuacje komiczne kiedy kilka par stoi w kolejce do zdjęcia z panoramą Pałacu w tle.
niedziela, grudnia 14, 2008
sobota, grudnia 13, 2008
piątek, grudnia 12, 2008
Magic places: Alamo Square
Detektyw Monk z San Francisco
Klimatu San Francisco nie da się podrobić... teraz czekam na dalsze odcinki 7 sezonu już tylko z ciekawości nowych natręctw pana Monka.
Serial opowiada o losach byłego policjanta Adriana Monka. Od chwili, gdy jego żona Trudy została zamordowana przez bombę w samochodzie, pogłębiły się jego zaburzenia obsesyjno-kompulsywne, objawiające się przez m.in. fobie, wyjątkową czułość na symetrię i higienę. Spowodowało to zwolnienie z policji na podstawie artykułu 10, paragrafu 106C - odchylenia w psychice. Był to dla niego dobijający cios. Z pomocą osobistej pielęgniarki, Sharony Fleming zdołał się jednak pozbierać i dostał posadę konsultanta Departamentu Policji San Francisco, gdzie za zadanie ma pomaganie kapitanowi Lelandowi Stottlemayerowi w rozwiązywaniu zagadkowych morderstw.
Jednak wszystko to robi w jednym celu - aby odnaleźć mordercę swojej żony. Uważa bowiem, iż musi rozwiązać wystarczająco dużą ilość spraw, aby być gotowym na rozwikłanie tej jednej, najważniejszej. W międzyczasie Sharona, zmęczona pomaganiem Monkowi, odchodzi bez słowa, a zastępuje ją Natalie Teeger, która jest z Adrianem na dobre i na złe.
Disorder and confusion everywhere
No one seems to care. Well I do.
Hey, who's in charge here?
It's a jungle out there
Poison in the very air we breathe
Do you know what's in the water that you drink?
Well I do, and it's amazing
People think I'm crazy, 'cause I worry all the time
If you paid attention, you'd be worried too
You better pay attention
Or this world we love so much might just kill you
I could be wrong now, but I don't think so. It's a jungle out there
Merry Christmas vs. Happy Holidays
68% ankietowanych wybrało - Merry Christmas
a tylko 25% wybrało Happy Holidays.
Rozkładając to na politykę wyglądało to tak, że 84% Republikanów wybrało - Merry Christmas a spośród Demokratów 51%. Happy Holidays wybrało 13% Republikanów i 43% Demokratów.
Prezydent, Kongres i Senat jest demokratyczny więc nie zdziwię się, że w grudniu 2009 nie będzie można używać Merry Christmas.
czwartek, grudnia 11, 2008
Magic places: Dolores Park
Telewizja Cyfrowa coming soon...
Telewizja cyfrowa to metoda transmisji sygnału telewizyjnego w postaci sygnału cyfrowego do odbiorników indywidualnych. Dzięki cyfrowej kompresji obrazu (w kompresji MPEG-2 oraz MPEG-4) i dźwięku umożliwia przesłanie od 4- do 16-krotnie więcej programów telewizyjnych niż w przypadku telewizji analogowej przy wykorzystaniu podobnego pasma.
Transmisja cyfrowa umożliwiła łatwe dodanie szeregu usług dodatkowych jak:
* informacje o nadawanych programach (EPG),
* automatyczne wyszukiwanie programów,
* kilka kanałów dźwiękowych z różnymi wersjami językowymi,
* napisy,
* kodowanie kanałów w celu ograniczenia kręgu odbiorców (telewizja płatna),
* telewizja interaktywna,
* przeprowadzania ankiet, dzięki kanałowi zwrotnemu,
* kontrola rodzicielska.
W zależności od wykorzystywanego medium transmisyjnego telewizja cyfrowa może być nadawana jako telewizja satelitarna (DVB-S, DVB-S2), telewizja naziemna (DVB-T, DVB-T2), telewizja kablowa (DVB-C), telewizja komórkowa (DVB-H) lub jako telewizja mobilna.
wtorek, grudnia 09, 2008
poniedziałek, grudnia 08, 2008
South Cali Expedition Part III
piątek, grudnia 05, 2008
South Cali Expedition Part II
Słońce w zenicie mocno grzeje, w samochodach włączona klimatyzacja, której tak nie lubię, ale teraz jestem w stanie to znieść. Uciekamy z obrzydliwych okolic Salton Sea, to miejsce na mapie wygląda interesująco, ale rzeczywistość jest brutalna, zamiast białych plaż mamy sól, a zamiast piasku zdechłe ususzone ryby i jedynie kolor jeziora i odległe pasma górskie mają urok, który może oszukać przyszłego turystę, który będzie oglądał zdjęcia. Pora na prawdziwe wyzwania, wjeżdżamy na pustynie, pierwszym etapem jest Park Stanowy Anza-Borrego Desert, który znajduje się po zachodniej stronie od Salton Sea i niecałe dwie godzinki od San Diego. Skręcamy w okolicy Salton City na drogę S22 i po kilku milach teren z płaskiego pustynnego - zamienia się w lekko pagórkowaty i wyglądem przypomina Zabriskie Point w Dolinie Śmierci, jest to wręcz kopia tamtego pofałdowanego i wymarłego miejsca. Jadąc w oddali majaczą jak fatamorgana - białe punkciki, powietrze przy ziemi faluje od gorąca i myślimy, że mamy zwidy... Gdy podjeżdżamy bliżej nie mogę uwierzyć własnym oczom - na środku pustyni stoi miasteczko złożone z RV czyli pojazdów kempingowych potocznie nazywanych "domami na kółkach". Wygląda to surrealistycznie, nierealnie :), kilkadziesiąt białych pudełek, a obok ustawione miejscami w czworoboki z zaparkowanymi nieopodal samochodami, przypomina to czasy dzikiego zachodu, kiedy pionierzy parkowali tak swoje wozy, a obok pasły się konie -teraz cywilizacja zmieniła ten wygląd. Wokoło tego przedziwnego miejsca jeździły motory crosowe i quady i wyglądało to - jak oblężenie karawany przez Indian :). Wjechaliśmy na wzniesienie, z którego był świetny widok na okolice i teraz dopiero mogłem zobaczyć ogrom tego obozowiska, ale nie uprzedzając faktów - to było nic w porównaniu z tym, co miałem zobaczyć wieczorem :). Ze wzniesienia, które chętnie nazwałbym Zabriskie Point 2 obserwowałem zmagania młodych motocyklistów, którzy bez żadnych ograniczeń szaleli na tym dzikim i pustynnym terenie, kto chciał sprawdzić szybkość - ten miał do dyspozycji płaską pustynię, kto chciał poszaleć w trudnym górskim terenie - ten miał pagórki z serpentynami i wzniesieniami do skoków - miejsce RAJ dla maniaków terenowych motorów, rowerów i quadów. I co ważne nie było policji, więc nie było żadnych ograniczeń, zostawała samokontrola - by się nie zabić :). Ruszyliśmy dalej i teren przeszedł z lekko górzystego w bardziej płaski - znaleźliśmy się na równinie otoczeni pasmem niskich gór. Kierowaliśmy się na jedyne miasto na drodze - Borrego Springs, kilka mil przed miastem był skręt do Fonts Point, gdzie można wjechać tak, żeby nic nie uszkodzić - tylko wozem z napędem na cztery koła i wysokim zawieszeniem, ale nie jest to specjalnie ciekawa opcja, przed samym miastem według informacji z przewodnika - spodziewać się mieliśmy pomnika Peg Leg Smith, który wsławił się opowiadaniem zmyślonych historyjek o przygodach poszukiwaczy złota, dla upamiętnienia tej barwnej postaci w kwietniu - odbywa się tutaj konkurs łgarzy, a wygrywa ten, kto będzie zmyślał na tyle długo i dobrze, że przekona jury :). Pomnikiem okazał się kawałek bloku z piaskowca z pamiątkowa tablicą... Jednak i nas nabrali, miał być pomnik :). Na wjeździe do miasta witają nas wysokie palmy, kontrastują z wypaloną dokoła ziemią, taka mała oaza na pustyni. Docieramy do stacji benzynowej i tankujemy na zapas, uzupełniamy wodę i ruszamy w ... miasto, którego nie ma :), trochę szokuje, że na mapce zaznaczone jest kilka uliczek, a w rzeczywistości jest inna, nieciekawa - strata czasu. Przecinamy to miejsce i łukiem wykręcamy na południe, po chwili zaskakują nas stojące na poboczach samochody, a to zwykle oznacza, że jest coś interesującego do zobaczenia i tak tym razem było. Po obu stronach drogi stoją rzeźby zwierząt zrobione z blachy i nitów, całkiem dobrze oddane proporcje i kształty, trochę to wszystko zardzewiałe, ale ma swój urok, jest "inne" i upiększa nudną pustynie. Polecieliśmy porobić zdjęcia i powygłupiać się przy zwierzętach, dominowały konie, ale najbardziej rozbawiły słonie :). Zbieramy się dalej w drogę i skręcamy na S3, gdzie mijamy kilka miejsc kempingowych wartych zapamiętania na przyszłość, potem na południe drogą S2, gdzie mijamy starą stację dyliżansów i gdyby nie mapka - nikt by nie zwrócił na nią uwagi. Zatrzymujemy się na chwilę przed płatnym wjazdem do Parku Aqua Caliente, gdzie znajdują się naturalne baseny z wodą o stałej temperaturze 35 stopni C. Opuszczamy park w miejscowości Ocotillo, granica z Meksykiem jest kilka kilometrów na południe, jedziemy autostradą numer 8 na wschód i odbijamy po kilku kilometrach na miejscowość Plaster City, gdzie na mapie zaznaczone są tereny do biwakowania - OHV, widząc taki napis wiadomo, że można robić "wszystko", nocować, jeździć bez ograniczeń, palić ogniska itp. Nasza wyprawa była pod hasłem poszukiwania terenów OHV i tego się trzymaliśmy, jednak w wypadku Plaster City - to była duża pomyłka, teren był płaski i kompletnie bez roślinności, odpadał ponieważ - nie było, gdzie się schować od ludzi i czym rozpalić ogniska. Wyszukałem następne sensowne na oko miejsce koło Glamis, gdzie było jakieś następne OHV. Zatrzymaliśmy się jeszcze w pobliskim El Centro, w miejscu zwanym Imperial Valley. Miasto jest idealne do zrobienia zapasów, znajdują się tutaj prawie wszystkie liczące się sieci sklepów, a co ważne - tych tańszych :). Kilka przecznic na południe jest miasteczko Calexico i przejście graniczne z rewelacyjnie zaopatrzonym miastem Mexicali, jeśli ktoś ma ochotę na dobrą tequile za małe pieniądze,to warto wpaść do Meksyku na chwilkę. Po zakupach ruszyliśmy na wschód, kusząco wyglądała na mapie nazwa miejsca Algodones Dunes i spodziewałem się czegoś w stylu Sahary, pustyni z wydmami. Kiedy wjechaliśmy na drogę 78 - prowadzącą bezpośrednio do miasta - okazało się, że niemal jako jedyni na szlaku - mamy normalne samochody, od razu dało się zauważyć, że same podniesione do granic przesady pickupy i wozy terenowe, większość ciągnęła lawety z samochodami do jazdy po pustyni. Przed miastem Glamis zobaczyłem coś czego nie zapomnę - ja i moi znajomi - szczęka nam opadała, mianowicie - zamiast miasta - była ogromna przestrzeń, nie wiem – chyba kilka kilometrów zapełniona "domami na kółkach" RV, jak okiem sięgnąć po horyzont, wyglądało to nieprawdopodobnie i jeśli by mi ktoś miał to opisać nie umiałbym zrozumieć, ale widziałem to na własne oczy. Chyba wszyscy posiadacze RV, motorów, quadów i podrasowanych pick-upów zjechali się w jedno miejsce. Taki Woodstock dla maniaków jazdy terenowej i jedyne co odda ten klimat to miasto Mad Maxa! Prawie kopia, jadąc po prawej stronie mieliśmy "tor" wyścigowy, jechaliśmy równolegle z pędzącymi w tumanach kurzu pojazdami - w większości własnej konstrukcji. Ludzie przewracali się, zderzali - ale nikomu nic się nie działo. Byliśmy w szoku, czegoś takiego jeszcze nigdy nie widziałem i stojąc na poboczu obserwowaliśmy dziką jazdę we wszystkie strony, każdy próbował sprawdzić osiągi swojej maszyny bez obawy o to że się o coś rozbije, taka nieograniczona wolność - Easy Rider XXI wieku :). Miasteczko ciągnęło się wzdłuż autostrady ładnych kilka kilometrów i po drodze okazało się, że tam jest też policja, dokładnie sprawdza każdą maszynę i dopiero wtedy - wpuszcza na wydmy, każdy pojazd musiał mieć chorągiewkę zawieszoną wysoko, a to zapewne po to, żeby było widać delikwenta zza wydmy i nie dopuścić do zderzenia. Ale przestrzeń jest tak ogromna, że każdy znajdzie miejsce dla siebie i swojej prędkości :). Kiedy skończyły się zabudowania miasta Mad Maxa pustynia wydmowa zamieniała się w bardziej kamienistą, poszukaliśmy pierwszego skrętu jaki się natrafił i pojechaliśmy w głąb na „chybił trafił", w oddali słychać było ryki maszyn i łunę znad zaparkowanych RV, w powietrzu wisiały balony z oświetleniem terenu dla nocnych rajdowców, które też ograniczały teren wariactw. Teren był trudny i pomimo napędu na cztery koła, trudno było pokonać pewne odcinki, po drodze minęliśmy biwakujących maniaków jazdy terenowej, jacyś Latynosi z mocno tuningowanymi wozami. Rozbawił nas quad koloru różowego z malutką chyba 6 letnią dziewczynką w różowym ubranku i kasku :). Nawet dzieci zarażają się pasjami dorosłych. Minęliśmy kilka wraków samochodów i ... stół bilardowy na środku pustyni!!! W idealnym stanie - tylko kija i kul brakowało, ale zanotowaliśmy - żeby na przyszłość zabrać ze sobą :). Rozbiliśmy namioty w lekkim zagłębieniu i rozpaliliśmy ognisko, świetna zabawa po nocy na pustyni, a w tych dniach dwie planety świeciły wyjątkowo mocno w jednej linii i były rewelacyjnie dobrze widoczne na niebie, niestety nie znam się na astronomii, ale podobno to bardzo rzadkie zjawisko. W nocy dwóch kolegów wpadło na pomysł, żeby wybrać się samochodem do "miasteczka" i tak zrobili, po dłuższej nieobecności zaczęliśmy się martwić, ale akurat wtedy odezwały się ich radia - mieliśmy ze sobą „walkie-talkie" - że są już blisko, nie ma to jak GPS :). Po chwili usłyszeliśmy silnik, a potem huk, pękła opona - pozostało czekać, aż chłopaki naprawią po ciemku na piasku, gdzie lewarek zapadał się głęboko :). Wszystko skończyło się dobrze, pomimo poważnej awantury, która rozgorzała w obozie i podzieliła ludzi na zwolenników pomocy i tych co uważali, że każdy musi ponosić odpowiedzialność za swoje czyny, skoro pojechali pomimo ostrzeżeń - to musieli teraz sobie radzić. Rano słońce szybko wygoniło ludzi z namiotów, postanowiliśmy postrzelać do napotkanego nieopodal opuszczonego samochodu. Wybraliśmy odpowiedni dystans i rozstrzelaliśmy pojazd obalając mity i udowadniając obecnym, że chowanie się za samochodem nie chroni od postrzału, teraz niektórzy będą oglądać hollywoodzkie produkcje z przymrużeniem oka. Kula przechodzi jak przez masło, nawet przez blok silnika, testowane na trzech różnych kalibrach i z różnych odległości :). Po tych rozrywkach pora była ruszać, wracaliśmy tą samą trasą z tym tylko, że zatrzymaliśmy się po kilku kilometrach na punkcie widokowym na Algodones Dunes, krajobraz jest tutaj żywcem przeniesiony z Sahary, ale tej filmowej :), diuny i piaski układają się przepięknie tworząc znane wszystkim z pocztówek krajobrazy. Nie trzeba jechać do Arabii Saudyjskiej, żeby poczuć się jak Lawrence z Arabii :). Następnie odbiliśmy na północ w stronę Salton Sea i autostrady wzdłuż wschodniego wybrzeża. Na trasie mieliśmy do zobaczenia jedno z ciekawszych miejsc w okolicy, a tak często pomijane w przewodnikach - Salvation Mountain. Przyznam, że trudno tu trafić i lepiej zapisać sobie pozycję w GPS lub uważnie jechać. Niejaki pan Leonard Knight zaadoptował na swoje potrzeby kawałek góry, którą wymalował farbami na wszystkie możliwe kolory a następnie wypisał wybrane fragmenty z Pisma Świętego - jest to teraz miejsce kultowe dla wszelkiej maści uduchowionych ludzi, a nawet hipisów. Miejsce jest niesamowite, pełne pozytywnej energii. Ekscentryczny artysta ma długą historię i nie wystarczy miejsca na opisanie, dlatego warto odwiedzić Leonarda i z jego ust usłyszeć całą opowieść i genezę powstania Salvation Mountain, miejsce jest też często odwiedzane przez ekipy filmowe i muzyków. Taka mała odskocznia w inny świat. Wróciliśmy na trasę i zatrzymaliśmy się na chwilkę na Bombaj Beach przy Salton Sea i tutaj znowu masy zdechłych ryb, a miejsce nie do przejścia - przez błoto i wodę. Ruszyliśmy w drogę powrotną na północ, przed nami pustkowia Joshua Tree i pustynia Mojave.
South Cali Expedition Part I
South Cali Trip |
środa, grudnia 03, 2008
wtorek, grudnia 02, 2008
Happy Hour w Monterey.
Monterey |
Delfin Risso w Zatoce Monterey
A to krótki opis ssaka:
Delfin szary, Risso (Grampus griseus)
Z powodu stromo uwypuklonego czoła i braku pyska głowa jest charakterystycznie tępo zakończona (bez dzioba). Szczęka górna jest bezzębna, natomiast w jednym szeregu w żuchwie znajduje się do ośmiu zębów, najczęściej cztery. Ciało jest pokryte licznymi bliznami po zębach współplemieńców. Długie, spiczasto zakończone płetwy piersiowe są czarne i ostro kontrastują z białą stroną brzuszną. Grzbiet jest ubarwiony w różnych odcieniach szarości, podczas gdy piersi i brzuch są jasne. Silna płetwa ogonowa jest pośrodku wyraźnie wcięta.
TRYB ŻYCIA: Pływa w stadach liczących do 6 osobników, wyjątkowo powyżej 20. Często obserwuje się pojedyncze okazy. Samce i samice stosunkowo długo pozostają razem. Być może liczne blizny na ciele mają właśnie związek z utrzymywaniem się więzi rodzinnej i walkami podczas odpędzenia konkurentów. Żywią się wyłącznie głowonogami, skorupiakami i niektórymi małymi rybami.
ROZMNAŻANIE: Młode rodzą się pod koniec zimy i wiosną. Ssą mleko prawie rok.
WYSTĘPOWANIE: Ciepłe morza.Delfin Risso
poniedziałek, listopada 24, 2008
piątek, listopada 21, 2008
Northwest - przez Góry Kaskadowe.
Opuszczamy Seattle akurat w momencie, kiedy pogoda robi się przyjemna, słońce i ciepło towarzyszą nam od samego rana. Właśnie zastanawiamy się jaką wybrać trasę w drodze powrotnej do San Francisco. Jedno jest pewne - chcemy jechać jak najmniej uczęszczanymi drogami i zahaczyć o miejsca, w których jeszcze nie byliśmy. Postanawiamy - żeby zjechać na południe - równolegle do autostrady międzystanowej numer 5. Ruszamy z Seattle i mijamy Tacome - spore przemysłowe miasto, jakby w jeden organizm połączone z Seattle. Nazwa lotniska to SeaTac, co dobrze oddaje "relacje" między tymi miastami. Przejeżdżamy obok jednej z wielkich fabryk Boeinga, których jest kilka w okolicy. Nie tak dawno odwiedziliśmy to miejsce, ale ze względu na strajk pracowników, zwiedzanie ograniczone było do muzeum, więc najciekawszy tour po zakładach pozostanie na inny czas. Pogoda nam sprzyja, ale jak to często bywa w tym rejonie nasz cel wyprawy Mt. Rainier - jest zasłonięty do połowy przez chmury. Ilekroć bywam w Seattle, nigdy nie udaje mi się zobaczyć tej góry - symbolu Waszyngtonu. Ale to już taki urok i klimat tego miejsca. Zbaczamy na wschód drogą numer 410 na Enumclaw - z nadzieją, że wielka góra jakimś cudownym zrządzeniem losu odkryje swe uroki spod płaszcza chmur. W połowie drogi mijamy wielki wyświetlacz informujący nas, że przełęcz, którą chcieliśmy przebyć, żeby objechać dookoła Mt Rainier jest - w okresie zimowym zamknięta. Trudno nam było się z tym pogodzić, zwłaszcza, że pogoda była wyśmienita. Postanowiliśmy jednak kontynuować podróż, i za cel obraliśmy Visitor Center w miejscu zwanym Sunrise. Po kilkudziesięciu milach, jadąc przez wilgotny soczyście zielony las - zatrzymał nas sznur samochodów. Nie spodziewaliśmy się tutaj żadnego ruchu i trochę byliśmy tym zaskoczeni. Korzystając z okazji wyszedłem z samochodu i próbowałem przedostać się w głąb lasu, ale drzewa i krzaki tworzyły barierę nie do pokonania, to co widziałem na filmach Indiana Jonesa, który przebijał się z maczetą przez dżunglę – w tym miejscu nie miałoby szans na powodzenie. Drzewa były tak splątane ze sobą konarami, że tylko piła elektryczna gwarantowałaby przejście. Uroku na pewno dodaje zielony mech porastający drzewa i kamienie, daje to uczucie, że znajdujemy się gdzieś w lasach z epoki dinozaurów. Wszystko dokoła wydaje się być nasączone wodą, czego się nie dotknę jestem pomoczony, prawie jak wycieczka przez krainę gąbek nasączonych wodą. Przerwa w ruchu nie trwała długo, mieliśmy szczęście. Okazało się, że nie kilka godzin wcześniej zeszła lawina błota z gór i zgarniając po drodze drzewa zatarasowała drogę. Na miejscu pracowały ekipy usuwające przeszkody z drogi i ruch był wahadłowy. Dojechaliśmy w końcu do szlabanu zamykającego nam drogę w wybranym kierunku i tak nadzieje prysły. Nie chcieliśmy wracać, szkoda było dnia i pojechaliśmy krętą drogą na wschód w stronę miasta Yakima. Wspinaliśmy się dość wysoko i lekko nas przestraszyły mijające nas spycharki do śniegu, ale nie było tak źle i nawet ja miałem satysfakcję, kiedy mogłem na trasie porobić kilka zdjęć na świetnych punktach widokowych skierowanych w stronę Mt Rainier. Nie jestem fanem wspinaczek górskich i ten sport-rekreację zostawiam innym, mnie bardziej interesuje fotografia i niezapomniane chwile. Właściwie wizytę w tym miejscu potraktowałem jako mały rekonesans z myślą o przyszłości, kiedy mając odpowiednią ekipę ludzi można tu będzie spędzić więcej czasu. Jestem typem człowieka, który jest w stanie poświęcić dany czas, żeby choć na kilka chwil być w danym miejscu, „liznąć" miejsce, wyrobić sobie opinię i nie sugerować się opowieściami lub przewodnikami. Wielokrotnie spotykam ludzi, z którymi nie mam wspólnego języka, brakuje im nutki szaleństwa i ciekawości, zwykle ich argumentem jest to, że "po co tam jechać, jeśli mam tak mało czasu i tak niewiele się zobaczy... itp.", ale przecież - co jest alternatywą? Siedzenie w domu ? To sorki, ja wolę w tym czasie, choć na chwilkę gdzieś wybrać się, żeby potem mniej więcej wiedzieć czego oczekiwać i wtedy też jest dużo łatwiej zorganizować większy wypad, bazując właśnie na wcześniejszym, krótkim pobycie. Widoki na pasma gór Kaskadowych są niesamowite, cały obszar porośnięty bujną zielenią, a szczyty pokryte śniegiem i wybijający się nad nimi najwyższy szczyt - Mt Rainier. Zabawne, że kilka dni wcześniej oglądałem na necie film z erupcji w 1980 roku pobliskiego wulkanu St Helens, a teraz znajdowałem się kilkanaście mil od tego miejsca, wybuch zniszczył prawie pół góry, a lawa i ziemia rozlała się na ogromnej przestrzeni, pył dotarł nawet do Seattle. Mt Rainier jest czynnym wulkanem i znajduje się bliżej miasta, niż St Helens i skutki erupcji tego giganta byłyby katastrofalne. Na razie podziwialiśmy przez lornetki białe stoki, od których odbijało się słońce. Jechaliśmy dalej trochę smutni, że strażnicy pośpieszyli się tak z zamykaniem dróg na zimę. Po jakimś czasie teren z górzystego zamienił się na płaskowyż, nie było już tyle drzew i zieleni, a dominowały pustkowia. Zdziwiło mnie to troszkę, bo zawsze uważałem Waszyngton za jeden wielki las :). Ale przecież od tego są wycieczki, żeby weryfikować... Drogą numer 97 dotarliśmy do rzeki Columbia, naturalnej granicy stanów Waszyngton i Oregon. Jest to największa rzeka na kontynencie, wpadająca do Oceanu, ale w rzeczywistości nie robi takiego wrażenia. Zatrzymaliśmy się przy ciekawym pomniku upamiętniającym weteranów I wojny Światowej, a zbudowanym na wzór... Stonehenge w Anglii. Pomnik położony był przy krawędzi urwiska z widokiem na spory odcinek rzek Columbia, a w tle widoczna była sylwetka następnego giganta górskiego w Oregonie - Mt Hood. Zima ma to do siebie, że dni są krótsze i po godzinie 5 powoli zaczęło zachodzić słońce, trzeba było przedostać się na drugą stronę rzeki, a jedyny most na naszej trasie był zamknięty, trzeba było przejechać kilkanaście mil do następnego w miejscowości Hood River. Miasteczko okazało się przyjemnym kameralnym miejscem, z małymi sklepikami i kawiarniami. Przejechaliśmy dalej do miasteczka Mt Hood, gdzie zastała nas noc. Trzeba było zastanowić się, gdzie spędzimy noc - a pewne jedynie było to, że gdzieś w lasach lub na campingu. Na GPS znalazłem oddalone o kilka mil od nas kempingów o znajomo brzmiących nazwach: Sherwood, Robin Hood, Nottingham :). Jadąc ciemną autostradą szukaliśmy pierwszego, lepszego zjazdu na nasze miejsce noclegowe i trafiliśmy tam bez problemów. Chętnych na kampowanie o tej porze nie ma tu zbyt dużo, a miałem nawet wrażenie, że nie ma ich wcale :). Mieliśmy do wyboru kilka miejsc i jak już zdecydowaliśmy się jakie zajmiemy, zabraliśmy się do rozpalania ogniska, co było trudne, ponieważ wszystkie drzewa były przemoczone i zużyliśmy cały pojemnik z paliwem, żeby osuszyć drewno... Potem na szczęście - już paliło się dobrze i co jakiś czas któreś z nas biegło w ciemnościach do lasu - po patyki. Mieliśmy duży samochód, wybrany specjalnie pod kątem nocowania i zdemontowanie siedzeń zajęło tylko chwilkę. Mimo, że każdy miał śpiwór to - było bardzo zimno, rano rozpaliliśmy jeszcze raz ognisko i odgrzaliśmy posiłek. Niedaleko płynęła rwąca rzeka, a za nią wspinały się stromo drzewa – a nad tym wszystkim jak w baśni - czuwała ogromna góra - Mt Hood! Przypadkowo zanocowaliśmy u podnóża tego giganta i teraz przy czystym niebie -mieliśmy wspaniały widok na biały szczyt. Ruszyliśmy w drogę dookoła góry, wszystkie nazwy w okolicy nawiązywały do powieści Robin Hood, co traktowaliśmy wybuchami śmiechu. Jadąc prawie pustą drogą, mieliśmy rewelacyjne widoki na okolicę, troszkę ryzykownie zatrzymywaliśmy się na wąskim poboczach, ale miejsca na zdjęcia były niepowtarzalne. W mieścinie o zabawnej nazwie ZigZag - obiliśmy na lokalną drogę, która zaprowadziła nas do świetnych punktów widokowych w dużej bliskości z Mt
Hood. Obrazki jak z pocztówek. Wróciliśmy na drogę i ruszyliśmy w stronę rzeki Columbia, tak obiliśmy na autostradę Historic Columbia River, która dowiozła nas do Multnomah Fall - czwartego - co do wysokości wodospadu w USA. Droga była bardzo kręta, a przed nami zrobił się zator, jeden z samochodów na początku kolumny wlókł się niemiłosiernie i zaczęliśmy robić zakłady - kto jest kierowcą :). Wygrali wszyscy, bo obstawili na to samo - kobieta narodowości chińskiej - to chyba najgorsi kierowcy na świecie, a wiem to z doświadczenia obserwując ich codziennie na ulicach San Francisco :). Podeszliśmy pod wodospad, który składał się z dwóch kaskad pomiędzy, którymi wybudowano mały stylowy mostek. Przyznam, że to ładne miejsce, przypominało bardziej Irlandię i Szkocję, niż tak dalekie Stany. Ogromna masa wody rozbijała się o skały i rozsiewała małą mgiełkę, uczucie jak podczas deszczu "kapuśniaczku", co niestety źle wpływa na elektronikę! Mały spacerek na most i widoki niezapomniane, trasa prowadzi dalej, ale to dzisiaj nie było naszym celem, po drodze były jeszcze chyba cztery podobne wodospady, ale to już miałem przyjemność oglądać, więc ruszyliśmy w drogę powrotną na Portland. Przed samym miastem odbiliśmy na drogę numer 26 do Madras. Na mapie mieliśmy zaznaczony był obszar rezerwatu Indian i zastanawiało mnie dlaczego jest na żółto, kiedy reszta jest w kolorze zielonym. Okazało się, że na prawie całym terenie rośnie bujna, złota trawa - ogromne płaskie przestrzenie nadające się tylko do wypasu bydła. Oczywiście jak to u Indian - nie zabrakło kasyn :). Czyli znowu potwierdziła się stara prawda, że potomkowie mieszkańców Ameryki dostali najgorszy kawałek ziemi. Na noc dojechaliśmy do Bend, największego miasta w okolicy, jest to idealna baza wypadowa do pobliskich lasów, jezior i gór. Miasto ma wszystkie potrzebne do szczęścia sklepy, w których można zaopatrzyć się po uszy. Po zakupach ruszyliśmy do pobliskich lasów Deschutes i skręciliśmy w pierwszy możliwy skręt na leśną drogę i po chwili zatrzymaliśmy się na wyciętym przez drwali kawałku ziemi. Mieliśmy szczęście, ktoś tutaj biwakował przed nami i zostawił przygotowane miejsce na ognisko. Wokoło znalazłem dużo suchego drewna i zabawa była na całego :). W międzyczasie dowiedzieliśmy się, że zaczął się sezon polowania na jelenie i co jakiś czas słychać było samotną salwę z broni. Rano postanowiliśmy postrzelać do oddalonych celów i przetestować nową lornetkę - made in china - okazało się, że jest bardzo słaba i trudna do skalibrowania. Im bliżej Kalifornii, tym cieplej, co dawało się odczuć, teraz już nie trzeba było zakładać kurtek i bluz. Ruszyliśmy do miasteczka Sisters, które przypominało troszkę miasto z dzikiego zachodu, ale jak dla mnie mocno przereklamowane :), w oddali widać było ośnieżone szczyty pasma gór Three Sisters. Zrobiliśmy jeszcze rundkę po okolicznych jeziorach, ale do większości miejsc nie można było się dostać ze względu na pozamykane drogi w okresie zimowym. A szkoda, bo słońce mocno przypiekało. Ruszyliśmy na południe zatrzymując się na chwilkę w Crater Lake. Jak jestem w pobliżu, nie mogę oprzeć się, żeby zobaczyć to miejsce. U mnie – na mojej, prywatnej liście najładniejszych miejsc, Crater Lake - znajduje się w pierwszej piątce. Teraz, zresztą - jak się spodziewałem - połowa tras była zamknięta, ale mimo wszystko, kilka punktów widokowych oferowało niezapomniane panoramy. Opuściliśmy Oregon i na noc wylądowaliśmy w domu. Cała trasa przebiegała pod bacznym "okiem" ośnieżonych gór, po kolei przejmowały czuwanie nad nami Mt Rainier, St Helens, Mt Hood, Three Sisters i Mt Shasta...
Northwest |
czwartek, listopada 20, 2008
Port Townsend
Port Townsend |