środa, grudnia 31, 2008

Happy New Year 2009!

wtorek, grudnia 23, 2008

Merry Christmas !

Dwieście

Dwusetny post na moim blogu...

wtorek, grudnia 16, 2008

日本町 - San Francisco po Japońsku.

Japantown
Japantown (znany również jako "Nihonmachi", 日本町, "Little Osaka" i "Miasto J") obejmuje obszar około sześciu przecznic w dzielnicy Western Addict. Znajdziemy tutaj dużo japońskich restauracji, supermarketów, hoteli i banków. Jej głównym punktem jest Japan Center (otwarty w 1968 roku) z wysoką pięcio-poziomową Pagodą (Peace Pagoda), zaprojektowaną przez japońskiego architekta Yoshiro Taniguchi. Japantown w SF jest największą i najstarszą taką enklawą w Stanach Zjednoczonych. Jednak jest to tylko cień tego, czym była przed II wojną światową. Obecnie istnieją tylko dwa inne Japantowns w Stanach Zjednoczonych. Po japońskim ataku na Pearl Harbor, rząd USA internował większość Japończyków i Amerykanów pochodzenia japońskiego. Pozostawione po nich miejsce szybko zostało wypełnione przez tysiące ciemnoskórych Amerykanów, którzy opuścili rolnicze Południe w poszukiwaniu pracy w przemyśle zbrojeniowym w Kalifornii. Po wojnie, niektórzy Amerykanie japońskiego pochodzenia wrócili, a za nimi nowi imigranci niezrażeni trudną historią obu krajów.



Japanese Tea Garden
Japoński Ogród Herbaciany jest niezmiernie popularną atrakcją Parku Golden Gate, pierwotnie zbudowany jako element całego kompleksu Targów Międzynarodowych w Kalifornii w 1894 roku. Jest to Najstarszy publiczny ogród japoński w Stanach Zjednoczonych, za niewielką opłatą (4 $) można przespacerować się wąskimi ścieżkami pomiędzy roślinnością pochodząca z kraju kwitnącej wiśni. W centralnym miejscu stoi wysoka kolorowa pagoda u podnóża której znajduję się mały staw z pięknymi rybami. Chodząc po zakamarkach ogrodu można natrafić na posąg buddy, typową dla Japonii bramę z bambusowymi wrotami i mostek, który jest sporym wyzwaniem dla każdego. Przejście po nim wymaga odwagi i małych umiejętności wspinaczkowych. Mały sklepik w środku oferuję pamiątki.


Japanese Tea Garden

Japantown

Californication

Właśnie zakończył się 2 sezon mojego ulubionego serialu i nie pozostaje nic innego jak uzbroić się w cierpliwość i czekać na 3 sezon, którego 12 odcinków zamówiła stacja Showtime :).

"Najbardziej niepoprawny program, jaki można było oglądać bez użycia karty kredytowej, jedyna komedia dla dorosłych, która faktycznie jest dla dorosłych” –
tak o "Californication" napisał amerykański magazyn Rolling Stone.

Californication jest to serial ShowTime który przkracza pewne granice. Główną z nich jest tu rozwiązłość seksualna. Główny bohater Hank Moody stara się odzyskać swoją byłą dziewczynę Karen, a zarazem matkę jego 13-letniej córki. Nie jest to zadanie proste, gdyż niedawno się ona zaręczyła. Pierwszy sezon przedstawia głównie jego postępującą degrengoladę, objawiającą się m.in. zwariowanymi przygodami na jedną noc. Natomiast w drugim widzimy jego próbę odbicia się niemalże od dna i walkę o odzyskanie zaufania Karen. Pomimo stałego wątku przewodniego czyli przelotnego seksu, Hank podejmuję próbę stworzenia szczęśliwej rodziny, fabuła jest znacząco zróżnicowana pomiędzy seriami. Dla mnie idolem stała się postać Lew Ashby, który prosi Hanka o napisanie swojej biografii. Facet potrafi się bawić ...
.

poniedziałek, grudnia 15, 2008

Magic places: The Palace of Fine Arts

The Palace of Fine Arts: 2008

The Palace of Fine Arts: 1919

Pałac Sztuk Pięknych w Dystrykcie Marina jest konstrukcją zbudowaną na potrzeby Panama-Pacific Expo w 1915 roku. Został on zaprojektowany przez Bernarda Maybeck, który wziął swoją inspirację z architektury Rzymskiej i Greckiej. W latach 1960 miejsce to zostało całkowicie odnowione. Hol wystawowy, który oryginalnie mieścił wystawę malarstwa Impresjonistycznego teraz stał się miejscem dla interaktywnego muzeum nauki - Exploratorium. Pałac Sztuk Pięknych jest też ulubionym miejscem wizyt młodych par po ślubie w rejonie całej Bay Area. Jest to bardzo wdzięczne miejsce dla każdego fotografa i zdarzają się sytuacje komiczne kiedy kilka par stoi w kolejce do zdjęcia z panoramą Pałacu w tle.

sobota, grudnia 13, 2008

Jeden dłuuuuuuuuuuuugi dzień

To długie...

i to długie...

piątek, grudnia 12, 2008

Magic places: Alamo Square

Six Sisters - Painted Ladies
Alamo Square to prawie 70 metrowy skrawek zieleni otoczony przepięknymi domami. Jego wschodnia strona to najbardziej obfotografowany rząd kolorowych Wiktoriańskich domków w San Francisco. Myślę, że każdy przeglądający strony internetowe lub przewodniki zawsze trafi na zdjęcia z tego miejsca. Dojazd samochodem może być kłopotliwy ze względu na ogromne trudności z zaparkowaniem. Autobus numer 21 zatrzymuje się przy samym skwerze. Z najwyższego punktu na górce rozciąga się się rewelacyjna panorama San Francisco, trawnik z którego można zrobić pamiątkowe zdjęcia zawsze jest zatłoczony przez turystów. Mieszkańcy często przychodzą poleżeć na trawce skąd mają przyjemne dla oka i niepowtarzalne widoki (oraz darmowy internet - ale to nieoficjalnie :). Miejsce jest "dog friendly" i można tutaj spotkać dużo biegających piesków. Pobliskie ulice Mcalister i Steiner to uczta dla oka, znajdują się tam jedne z najładniejszych budynków w stylu Wiktoriańskim w całym mieście. Spacer po Alamo Square i okolicy to obowiązkowy punkt wizyty z San Francisco.

Scott Street widok od zachodniej strony

Detektyw Monk z San Francisco

Od kilku miesięcy staram się nadrobić zaległości w oglądaniu serialu Detektyw Monk, przez lata ignorowałem tą produkcję uznając ją po prostu za głupią.
Za namową obejrzałem kila odcinków bardziej zainteresowany miejscem w jakim rozgrywa się akcja filmu czyli w San Francisco niż fabułą. Stało się coś niespodziewanego, serial spodobał mi się na tyle, że obejrzałem wszystkie sezony. Oczywiście całość traktowałem z przymrużeniem oka i ta lekka komedia niejednokrotnie pozwalała mi dobrze usnąć. Sceneria w jakiej rozgrywały się pierwsze sezony umiejscowiona była w okolicach dobrze mi znanych (czasem poprzekręcanych dla potrzeb serialu) a nawet w sąsiedztwie, niestety producenci postanowili chyba obniżyć koszty i ostatnie odcinki kręcone były w Los Angeles. Próba wybudowania uliczek San Francisco w Universal Studios wypadła blado, plastikowe tramwaje, wysokie palmy i wzgórza w tle nie zmylą kogoś, kto spędził trochę czasu w Bay Area :).
Klimatu San Francisco nie da się podrobić... teraz czekam na dalsze odcinki 7 sezonu już tylko z ciekawości nowych natręctw pana Monka.
Serial opowiada o losach byłego policjanta Adriana Monka. Od chwili, gdy jego żona Trudy została zamordowana przez bombę w samochodzie, pogłębiły się jego zaburzenia obsesyjno-kompulsywne, objawiające się przez m.in. fobie, wyjątkową czułość na symetrię i higienę. Spowodowało to zwolnienie z policji na podstawie artykułu 10, paragrafu 106C - odchylenia w psychice. Był to dla niego dobijający cios. Z pomocą osobistej pielęgniarki, Sharony Fleming zdołał się jednak pozbierać i dostał posadę konsultanta Departamentu Policji San Francisco, gdzie za zadanie ma pomaganie kapitanowi Lelandowi Stottlemayerowi w rozwiązywaniu zagadkowych morderstw.
Jednak wszystko to robi w jednym celu - aby odnaleźć mordercę swojej żony. Uważa bowiem, iż musi rozwiązać wystarczająco dużą ilość spraw, aby być gotowym na rozwikłanie tej jednej, najważniejszej. W międzyczasie Sharona, zmęczona pomaganiem Monkowi, odchodzi bez słowa, a zastępuje ją Natalie Teeger, która jest z Adrianem na dobre i na złe.

It's a jungle out there
Disorder and confusion everywhere
No one seems to care. Well I do.
Hey, who's in charge here?
It's a jungle out there
Poison in the very air we breathe
Do you know what's in the water that you drink?
Well I do, and it's amazing
People think I'm crazy, 'cause I worry all the time
If you paid attention, you'd be worried too
You better pay attention
Or this world we love so much might just kill you
I could be wrong now, but I don't think so. It's a jungle out there

Merry Christmas vs. Happy Holidays

Tak, jakby w kraju było mało problemów jak zwykle w grudniu rozgorzała debata na temat tego, czy powinno się mówić "Merry Christmas" czy "Happy Holidays".
Według badań sondażu opinii społecznych firmy Rasmussen jakie napisy na sklepach woleliby zobaczyć Amerykanie wygrał zdecydowanie Merry Christmas a wyniki kształtowały się w następujący sposób:
68% ankietowanych wybrało - Merry Christmas
a tylko 25% wybrało Happy Holidays.
Rozkładając to na politykę wyglądało to tak, że 84% Republikanów wybrało - Merry Christmas a spośród Demokratów 51%. Happy Holidays wybrało 13% Republikanów i 43% Demokratów.
Prezydent, Kongres i Senat jest demokratyczny więc nie zdziwię się, że w grudniu 2009 nie będzie można używać Merry Christmas.



czwartek, grudnia 11, 2008

Magic places: Dolores Park

Dolores Park - oficjalnie Mission Dolores Park - nazwa pochodzi od misji Dolores, ustanowionej przez hiszpańskich misjonarzy w 1776. Rdzenni Amerykanie z plemienia Ohlone zamieszkiwali ten obszar kilka wieków przed przybyciem Hiszpanów. Indianie Ohlone dzielili ziemię z osadnikami do 1849 roku kiedy to wybuchła Gorączka Złota i fala poszukiwaczy złota, hazardzistów i sklepikarzy zalała San Francisco. W 1861 roku cały teren został zakupiony przez Kongregację Sherith Izraela na cmentarz żydowski. W 1894 roku cmentarz został przeniesiony do San Mateo County , gdy ziemia stała się zbyt cenna a pochówek zmarłych granicach miasta został zabroniony. Groby zostały przeniesione do Colma (za pośrednictwem kolei Southern Pacific), gdzie znajdują się do dziś. W wyniku masowego przenoszenia grobów z San Francisco, Colma jest prawdopodobnie największym miastem w świecie, gdzie liczba osób martwych przewyższa żyjących. W 1905, miasto San Francisco kupiło ziemię Dolores Park za prawie 300,000 dolarów (równowartość około 4 milionów dolarów w 2004 r.). W latach 1906-07, park służył jako obóz przejściowy dla 1600 rodzin, ofiar wielkiego trzęsienie ziemi w 1906 roku. Obóz zlikwidowano w lecie 1908 roku. Obecnie Świerzym Park jest bardzo popularny wśród mieszkańców szukających odpoczynku na świerzym powietrzu.

Telewizja Cyfrowa coming soon...


Amerykański Senat przyjął zapis, w którym określa ostateczny termin przystosowania się wszystkich nadawców telewizyjnych do technologii cyfrowej. Zgodnie z propozycją od 17 lutego 2009 roku wszyscy amerykańscy nadawcy będą musieli nadawać swój obraz cyfrowo. Choć w USA od 1 marca 2007 obowiązuje zakaz produkcji i importu telewizorów bez cyfrowego tunera, to nie ma zakazu sprzedaży takich telewizorów z zapasów magazynowych. Według FCC sprzedaż takich telewizorów bez jasnego poinformowania kupujących o ich ograniczeniach jest naruszaniem praw konsumentów. Wymagana przez FCC oznaczenia telewizorów mają informować kupujących, że te telewizory nie będą mogły odbierać programów telewizyjnych po 17 lutego 2009.

Telewizja cyfrowa to metoda transmisji sygnału telewizyjnego w postaci sygnału cyfrowego do odbiorników indywidualnych. Dzięki cyfrowej kompresji obrazu (w kompresji MPEG-2 oraz MPEG-4) i dźwięku umożliwia przesłanie od 4- do 16-krotnie więcej programów telewizyjnych niż w przypadku telewizji analogowej przy wykorzystaniu podobnego pasma.

Transmisja cyfrowa umożliwiła łatwe dodanie szeregu usług dodatkowych jak:

* informacje o nadawanych programach (EPG),
* automatyczne wyszukiwanie programów,
* kilka kanałów dźwiękowych z różnymi wersjami językowymi,
* napisy,
* kodowanie kanałów w celu ograniczenia kręgu odbiorców (telewizja płatna),
* telewizja interaktywna,
* przeprowadzania ankiet, dzięki kanałowi zwrotnemu,
* kontrola rodzicielska.

W zależności od wykorzystywanego medium transmisyjnego telewizja cyfrowa może być nadawana jako telewizja satelitarna (DVB-S, DVB-S2), telewizja naziemna (DVB-T, DVB-T2), telewizja kablowa (DVB-C), telewizja komórkowa (DVB-H) lub jako telewizja mobilna.

Więcej informacji : Dokument PDF

wtorek, grudnia 09, 2008

poniedziałek, grudnia 08, 2008

Essence of C A L I F O R N I A

Lata trzydzieste, lata czterdzieste...

South Cali Expedition Part III


Szybko opuszczamy rejony Salton Sea i w rejonie Mecca Beach próbujemy przebić się na skróty przez off-road, w kierunku Box Canyon, niestety droga jest zbyt trudna, nawet nasz samochód, fakt - że nieco obciążony - z napędem na cztery koła - nie daje rady. Wracamy i niechcący z wysokości podziwiamy panoramę tego nieprzyjaznego jeziora. Docieramy do wjazdu do kanionu - to już drugi raz w tym samym miejscu :). Zapamiętujemy lokacje na GPS, żeby w przyszłości pojawić się tutaj lub polecić miejsce innym spragnionym ucieczki w dzikie i nieznane tereny. Na chwilkę zatrzymujemy się przy ogromnym polu papryki i robimy małe zapasy, mam nadzieję, że właściciel się nie pogniewa za kilka czerwonych i zielonych roślinek. Przebijamy się w stronę północy do autostrady międzystanowej numer 10, ruch tutaj - jak zwykle duży, ale my mamy do pokonania tylko kilka mil do oazy lub jak kto woli - do miejsca, gdzie znajduje się duża stacja benzynowa ze sklepem i nasz cel - Muzeum Pamięci Generała Pattona, w tym miejscu w okresie II wojny światowej ćwiczył swoje dywizje pancerne przez wyruszeniem do boju. Przy wejściu wita nas sam generał - pod postacią ogromnego pomnika, a za ogrodzeniem widać ogromne czołgi z tamtego okresu. W środku małe kameralne muzeum z eksponatami z wszystkich wojen, w których brały udział wojska amerykańskie. Spacerując napotykamy na kącik dotyczący Holokaustu i na zdjęciach znajdujemy napisy, które wzbudzają dużo sensacji szumu w mediach, a dotyczą "polskich obozów koncentracyjnych", na szczęście ktoś mądry odręcznie dopisał - "w okupowanej Polsce". Na jednej ze ścian mamy miły akcent Polski, widzę informację o naszych rodakach, którzy złamali szyfr enigmy oraz wzmiankę o Armii Krajowej, która wykradła plany i części rakiet V1 i V2. Na zewnątrz można podziwiać z bliska czołgi i inne pojazdy z II Wojny Światowej. Robimy kilka pamiątkowych zdjęć i zbieramy się w drogę. Wracamy autostradą kilka mil do wjazdu do Parku Narodowego Joshua Tree, dla mnie będą to już "ente" odwiedziny, ale za każdym razem odkrywam jakiś nowy element, który wcześniej przegapiłem i z tą myślą ruszam dalej. Pierwszy raz używam południowej drogi i normalne zwiedzanie zaczynam od "końca". Pierwszym punktem jest Cottonwood Visitor Center, gdzie zaopatrujemy się w mapki i najświeższe informacje o przejezdności dróg, na ścianie zasmuca nas informacja, że wszystkie kempingi są zajęte. Ruszamy do Lost Palm Oasis oddalonego o kilka mil od głównej drogi miejsca, w którym znajduje się malutka oaza osłonięta od ludzkiego wzroku przez niewielkie górki i głazy, niektóre wysokie i obrośnie palmami i... nic poza tym :). Ładne widoki i dla chętnych możliwość pieszej wycieczki po okolicy. Powracamy na główną drogę i docieramy do skrzyżowania z dwiema nieutwardzonymi drogami Old Dale Road i Black Eagle Mine Road, tutaj pada propozycja ominięcia głównych atrakcji tego parku, w którym akurat większość z nas była i postanawiamy udać się na północ w stronę Mojave Desert. Wybieramy pierwszą drogę i ruszamy przez pustynię. Trasa jest bardzo słabej jakości, co chwila wpadamy w koleiny i na małe wyboje. W połowie drogi natrafiamy na odcinek kompletnie zalany przez wodę, zastanawiamy się jak głęboko jest i czy nie ma pod wodą jakiejś niespodzianki, która może unieruchomić samochód. Ruszamy pierwsi i okazuję się, że woda sięga do drzwi, trochę nas zarzuca, ale udaję się przejechać, samochód jest cały w błocie, ale kto mówił że będzie lekko :). Po kilku milach płaski teren powoli zaczyna się wznosić, ani śladu tutaj po słynnych drzewkach Jozuego. Po chwili robi się już bardzo stromo, a droga przestaje mieć coś wspólnego z nazwą, teraz jazda obywa się po kamieniach i ogromnych dziurach, co chwila trzeba budować przejazd, zatrzymujemy się i kilka osób idzie na zwiad. Wracają po kilku minutach z informacją, że trasa jest nieprzejezdna dla naszego obładowanego wozu, rozdzielamy się więc - znajomi w wypożyczonym lekkim wozem terenowym nie mają nic do stracenia i ruszają dalej, w oddali widzimy - tylko co chwila zapalane światła stopu i wychodzących pasażerów, którzy naprowadzają kierowcę. Szybko wracamy tą samą trasą, nie ma pośpiechu , dlatego postanawiamy zwiedzić jeszcze raz ten Park. Przy głównej drodze trafiamy na zjazd Cholla Cactus Garden, wychodzimy na mały spacer pośród pięknych "puszystych" kaktusów, są nietypowe, ponadziewane małymi igiełkami z haczykami na końcach, trzeba bardzo uważać, z doświadczenia pamiętam jak kopnąłem kawałek takiego kaktusa - to po dziś dzień nie byłem w stanie wyjąc kolców z podeszwy buta! Znajomi próbują zrobić sobie zdjęcie pomiędzy kaktusami cholla i nadziewają się na kilka, trzeba poświęcić kilka minut na "operację", a my na szczęście posiadamy składanego Lethermana z cążkami. Niestety nie wszystkie da się wyciągnąć, pozostaje pocierpieć i poczekać kilka tygodni, aż same wyjdą. Tak więc zabieramy w dalszą drogę kilka przykrych pamiątek pod skórą i ruszamy dalej do punktu oznaczonego jako White Tank, znajdujemy tam formacje skalne w kształcie łuku podobnego to tych spotykanych w Arch National Park w Utah, tylko odpowiednio mniejszej skali, głazy są wszędzie i wyglądają jak oszlifowane, prawie każdy ma kształt owalny co dodaje miejscu uroku. Okolica nareszcie zapełnia się główną atrakcją czyli drzewkami Jozuego (Joshua Tree) lub juką krótkolistną, wygląda to jak połączenie kaktusa z palmą, większość drzewek jest niewiele większa od zwykłego człowieka. Drzewko jest największym przedstawicielem rodziny agawowatych na świecie. Całe połacie tych niesamowitych drzewek rozsianych po ogromnym terenie w sporych odstępach od siebie tworzą niezapomniany obraz. Jako ciekawostkę dodam, że najładniejsze juki z tej rodziny spotkać można w Dolinie Śmierci na trasie Racetrack Valley. Obowiązkowo zatrzymujemy się skale nazywanej Skull Rock, tworzy ona kształt czaszki ze stożkową głową i wielkimi oczodołami, taki wybryk natury. Atrakcje na tym odcinku trasy zagęszczają się i właściwie co chwila jest jakiś mały parking lub zjazd gdzie można podziwiać teren, skały tworzą tutaj dziwaczne kształty w tle z drzewkami Jozuego i właściwie każdemu miejscu można nadać jakąś nazwę, nie sugerując się mapką. Chętni na hiking mogą właściwie zatrzymać się w każdym miejscu i pójść w teren, miejsce upodobali sobie wpinacze i nikogo nie dziwi widok ludzi wiszących na skałach. Skały tworzą dużo zakamarków, w których można ukryć się przez ludźmi i spokojnie poleżeć. Zresztą ruch jest tutaj minimalny i zdarzyło mi się uczyć w tym miejscu pewne osoby jazdy samochodem :). Najbardziej oddalony od głównego "węzła" komunikacyjnego jest punkt Key View, skąd mamy świetny widok z wysokości 1500 metrów na pasmo górskie Little San Bernardino. Jako ciekawe miejsca wymienić można szlak do Baker Dam, gdzie można podziwiać oczko wodne, Hidden Valley - stara kryjówka złodziei bydła ze sporym parkingiem i szlakiem po głazach. Spotkać tam można dużo szarych myszek i myszoskoczków, a są to bardzo pocieszne zwierzątka :). Warto wstąpić do Keys Ranch, gdzie znajdziemy stare drewniane domki i wraki samochodów oraz zachęcam do przespacerowania się szlakiem do Fortynine Palms Oasis - przypominającym podobną Oazę z palmami na południu parku. Opuszczamy Park północnym wjazdem, gdzie sprawdzane są nasze karty wstępu, zdziwiło mnie to troszkę, bo wygląda na to, że na południu nie ma bramek i każdy kto, chciałby zwiedzić za darmo - powinien tam wjechać, zwiedzić i wyjechać tą samą drogą :). W miejscowości Twentynine Palms skręcamy na wschód, odbijamy lokalną drogą Ironage na północ, jest już ciemno i pozostaje nam szukać jakiegoś miejsca na nocleg, po kilku milach skręcamy z drogi na pustynię jadąc ostrożnie między nielicznymi krzewami, zatrzymujemy się w upatrzonym miejscu. Powtarzamy całą procedurę z rozbijaniem obozowiska, ziemia jest tak miękka, że co chwila zapadamy się po kostki, a to za sprawą wszechobecnych dziur w ziemi, które wykopały myszoskoczki i inne gryzonie. Znalezienie opału jest bardzo trudne, do dyspozycji mamy tylko krzaki - słynne z westernów, kiedy przetaczają się po drogach :) oraz krzewy, wszystko wyschnięte jest na wiór i spalenie tego to kwestia kilku sekund. Tak więc ognisko trwało krótko, ale zdążyliśmy zrobić jedzenie. Rano przyjemna pobudka, jak zwykle ostre słońce przygrzało tego dnia bardzo mocno, trudno wytrzymać w koszulce. Teraz widać, gdzie wylądowaliśmy :), byliśmy na środku pustyni otoczeni przez surowe pasma górskie, widok jak dla mnie rewelacyjny! Teren - na którym staliśmy był płaski i ze znikomą roślinnością, co utrudniało sprawy związane z poranną toaletą :). Po śniadaniu ustawiliśmy cele i pobawiliśmy się w strzelanie do rzutek, całkiem fajnie to wyszło, a my w ten sposób pozbyliśmy się butelek, puszek i owoców :). Zebraliśmy się powoli i wróciliśmy na drogę, którą pojechaliśmy w kierunku północnym do miejsca na mapie nazwanego Amboy, w tym miejscu przebiegała kiedyś słynna droga 66 - czego dowodem są pamiątkowe tabliczki. Nasz atlas drogowy pokazywał, że na naszej drodze znajdują się "miejsca" - o ciekawych nazwach takich jak Bagdad i Siberia, ale niestety to tylko nazwy, a jeszcze bardziej szkoda, że nikt nie postawił tutaj tabliczek. Nieopodal Amboy znajduje się spory krater - Amboy Crater National Natural Landmark, do którego prowadzi szlak pieszy, samochody trzeba zostawić na parkingu. Droga prowadzi na skraj krateru i do jego wnętrza, atrakcja jest krótko mówiąc słaba i najlepszy widok jest z tarasu widokowego koło parkingu. Jadąc w stronę Barstow natrafiamy na ogromny korek, pozostaje nam szybko przemyśleć alternatywną drogę i szybko uciekamy opłotkami na autostradę 58, która po kilkudziesięciu milach jest zakorkowana kompletnie, ruch zamiera. Stoimy w upale nie rozumiejąc co się dzieje, podsłuchiwani kierowcy ciężarówek wymieniają uwagi, że nigdy takiego korka nie widzieli w tym miejscu. Wyjaśnienie pojawia się po kilku minutach, obok znajduję się baza sił powietrznych Edwards, a my jedziemy prawie równolegle do lotniska - a godzinę wcześniej lądował prom Endeavor! Co za niespodzianka i każdy chciał zrobić pamiątkowe zdjęcie i tak powstał straszny zator na drodze. Po tym wydarzeniu korek nie zelżał i staliśmy jeszcze długo, późno wieczorem trafiliśmy do Bakersfield, gdzie wjechaliśmy na międzystanową I-5, która dowiozła nas do domu...

piątek, grudnia 05, 2008

South Cali Expedition Part II

Słońce w zenicie mocno grzeje, w samochodach włączona klimatyzacja, której tak nie lubię, ale teraz jestem w stanie to znieść. Uciekamy z obrzydliwych okolic Salton Sea, to miejsce na mapie wygląda interesująco, ale rzeczywistość jest brutalna, zamiast białych plaż mamy sól, a zamiast piasku zdechłe ususzone ryby i jedynie kolor jeziora i odległe pasma górskie mają urok, który może oszukać przyszłego turystę, który będzie oglądał zdjęcia. Pora na prawdziwe wyzwania, wjeżdżamy na pustynie, pierwszym etapem jest Park Stanowy Anza-Borrego Desert, który znajduje się po zachodniej stronie od Salton Sea i niecałe dwie godzinki od San Diego. Skręcamy w okolicy Salton City na drogę S22 i po kilku milach teren z płaskiego pustynnego - zamienia się w lekko pagórkowaty i wyglądem przypomina Zabriskie Point w Dolinie Śmierci, jest to wręcz kopia tamtego pofałdowanego i wymarłego miejsca. Jadąc w oddali majaczą jak fatamorgana - białe punkciki, powietrze przy ziemi faluje od gorąca i myślimy, że mamy zwidy... Gdy podjeżdżamy bliżej nie mogę uwierzyć własnym oczom - na środku pustyni stoi miasteczko złożone z RV czyli pojazdów kempingowych potocznie nazywanych "domami na kółkach". Wygląda to surrealistycznie, nierealnie :), kilkadziesiąt białych pudełek, a obok ustawione miejscami w czworoboki z zaparkowanymi nieopodal samochodami, przypomina to czasy dzikiego zachodu, kiedy pionierzy parkowali tak swoje wozy, a obok pasły się konie -teraz cywilizacja zmieniła ten wygląd. Wokoło tego przedziwnego miejsca jeździły motory crosowe i quady i wyglądało to - jak oblężenie karawany przez Indian :). Wjechaliśmy na wzniesienie, z którego był świetny widok na okolice i teraz dopiero mogłem zobaczyć ogrom tego obozowiska, ale nie uprzedzając faktów - to było nic w porównaniu z tym, co miałem zobaczyć wieczorem :). Ze wzniesienia, które chętnie nazwałbym Zabriskie Point 2 obserwowałem zmagania młodych motocyklistów, którzy bez żadnych ograniczeń szaleli na tym dzikim i pustynnym terenie, kto chciał sprawdzić szybkość - ten miał do dyspozycji płaską pustynię, kto chciał poszaleć w trudnym górskim terenie - ten miał pagórki z serpentynami i wzniesieniami do skoków - miejsce RAJ dla maniaków terenowych motorów, rowerów i quadów. I co ważne nie było policji, więc nie było żadnych ograniczeń, zostawała samokontrola - by się nie zabić :). Ruszyliśmy dalej i teren przeszedł z lekko górzystego w bardziej płaski - znaleźliśmy się na równinie otoczeni pasmem niskich gór. Kierowaliśmy się na jedyne miasto na drodze - Borrego Springs, kilka mil przed miastem był skręt do Fonts Point, gdzie można wjechać tak, żeby nic nie uszkodzić - tylko wozem z napędem na cztery koła i wysokim zawieszeniem, ale nie jest to specjalnie ciekawa opcja, przed samym miastem według informacji z przewodnika - spodziewać się mieliśmy pomnika Peg Leg Smith, który wsławił się opowiadaniem zmyślonych historyjek o przygodach poszukiwaczy złota, dla upamiętnienia tej barwnej postaci w kwietniu - odbywa się tutaj konkurs łgarzy, a wygrywa ten, kto będzie zmyślał na tyle długo i dobrze, że przekona jury :). Pomnikiem okazał się kawałek bloku z piaskowca z pamiątkowa tablicą... Jednak i nas nabrali, miał być pomnik :). Na wjeździe do miasta witają nas wysokie palmy, kontrastują z wypaloną dokoła ziemią, taka mała oaza na pustyni. Docieramy do stacji benzynowej i tankujemy na zapas, uzupełniamy wodę i ruszamy w ... miasto, którego nie ma :), trochę szokuje, że na mapce zaznaczone jest kilka uliczek, a w rzeczywistości jest inna, nieciekawa - strata czasu. Przecinamy to miejsce i łukiem wykręcamy na południe, po chwili zaskakują nas stojące na poboczach samochody, a to zwykle oznacza, że jest coś interesującego do zobaczenia i tak tym razem było. Po obu stronach drogi stoją rzeźby zwierząt zrobione z blachy i nitów, całkiem dobrze oddane proporcje i kształty, trochę to wszystko zardzewiałe, ale ma swój urok, jest "inne" i upiększa nudną pustynie. Polecieliśmy porobić zdjęcia i powygłupiać się przy zwierzętach, dominowały konie, ale najbardziej rozbawiły słonie :). Zbieramy się dalej w drogę i skręcamy na S3, gdzie mijamy kilka miejsc kempingowych wartych zapamiętania na przyszłość, potem na południe drogą S2, gdzie mijamy starą stację dyliżansów i gdyby nie mapka - nikt by nie zwrócił na nią uwagi. Zatrzymujemy się na chwilę przed płatnym wjazdem do Parku Aqua Caliente, gdzie znajdują się naturalne baseny z wodą o stałej temperaturze 35 stopni C. Opuszczamy park w miejscowości Ocotillo, granica z Meksykiem jest kilka kilometrów na południe, jedziemy autostradą numer 8 na wschód i odbijamy po kilku kilometrach na miejscowość Plaster City, gdzie na mapie zaznaczone są tereny do biwakowania - OHV, widząc taki napis wiadomo, że można robić "wszystko", nocować, jeździć bez ograniczeń, palić ogniska itp. Nasza wyprawa była pod hasłem poszukiwania terenów OHV i tego się trzymaliśmy, jednak w wypadku Plaster City - to była duża pomyłka, teren był płaski i kompletnie bez roślinności, odpadał ponieważ - nie było, gdzie się schować od ludzi i czym rozpalić ogniska. Wyszukałem następne sensowne na oko miejsce koło Glamis, gdzie było jakieś następne OHV. Zatrzymaliśmy się jeszcze w pobliskim El Centro, w miejscu zwanym Imperial Valley. Miasto jest idealne do zrobienia zapasów, znajdują się tutaj prawie wszystkie liczące się sieci sklepów, a co ważne - tych tańszych :). Kilka przecznic na południe jest miasteczko Calexico i przejście graniczne z rewelacyjnie zaopatrzonym miastem Mexicali, jeśli ktoś ma ochotę na dobrą tequile za małe pieniądze,to warto wpaść do Meksyku na chwilkę. Po zakupach ruszyliśmy na wschód, kusząco wyglądała na mapie nazwa miejsca Algodones Dunes i spodziewałem się czegoś w stylu Sahary, pustyni z wydmami. Kiedy wjechaliśmy na drogę 78 - prowadzącą bezpośrednio do miasta - okazało się, że niemal jako jedyni na szlaku - mamy normalne samochody, od razu dało się zauważyć, że same podniesione do granic przesady pickupy i wozy terenowe, większość ciągnęła lawety z samochodami do jazdy po pustyni. Przed miastem Glamis zobaczyłem coś czego nie zapomnę - ja i moi znajomi - szczęka nam opadała, mianowicie - zamiast miasta - była ogromna przestrzeń, nie wiem – chyba kilka kilometrów zapełniona "domami na kółkach" RV, jak okiem sięgnąć po horyzont, wyglądało to nieprawdopodobnie i jeśli by mi ktoś miał to opisać nie umiałbym zrozumieć, ale widziałem to na własne oczy. Chyba wszyscy posiadacze RV, motorów, quadów i podrasowanych pick-upów zjechali się w jedno miejsce. Taki Woodstock dla maniaków jazdy terenowej i jedyne co odda ten klimat to miasto Mad Maxa! Prawie kopia, jadąc po prawej stronie mieliśmy "tor" wyścigowy, jechaliśmy równolegle z pędzącymi w tumanach kurzu pojazdami - w większości własnej konstrukcji. Ludzie przewracali się, zderzali - ale nikomu nic się nie działo. Byliśmy w szoku, czegoś takiego jeszcze nigdy nie widziałem i stojąc na poboczu obserwowaliśmy dziką jazdę we wszystkie strony, każdy próbował sprawdzić osiągi swojej maszyny bez obawy o to że się o coś rozbije, taka nieograniczona wolność - Easy Rider XXI wieku :). Miasteczko ciągnęło się wzdłuż autostrady ładnych kilka kilometrów i po drodze okazało się, że tam jest też policja, dokładnie sprawdza każdą maszynę i dopiero wtedy - wpuszcza na wydmy, każdy pojazd musiał mieć chorągiewkę zawieszoną wysoko, a to zapewne po to, żeby było widać delikwenta zza wydmy i nie dopuścić do zderzenia. Ale przestrzeń jest tak ogromna, że każdy znajdzie miejsce dla siebie i swojej prędkości :). Kiedy skończyły się zabudowania miasta Mad Maxa pustynia wydmowa zamieniała się w bardziej kamienistą, poszukaliśmy pierwszego skrętu jaki się natrafił i pojechaliśmy w głąb na „chybił trafił", w oddali słychać było ryki maszyn i łunę znad zaparkowanych RV, w powietrzu wisiały balony z oświetleniem terenu dla nocnych rajdowców, które też ograniczały teren wariactw. Teren był trudny i pomimo napędu na cztery koła, trudno było pokonać pewne odcinki, po drodze minęliśmy biwakujących maniaków jazdy terenowej, jacyś Latynosi z mocno tuningowanymi wozami. Rozbawił nas quad koloru różowego z malutką chyba 6 letnią dziewczynką w różowym ubranku i kasku :). Nawet dzieci zarażają się pasjami dorosłych. Minęliśmy kilka wraków samochodów i ... stół bilardowy na środku pustyni!!! W idealnym stanie - tylko kija i kul brakowało, ale zanotowaliśmy - żeby na przyszłość zabrać ze sobą :). Rozbiliśmy namioty w lekkim zagłębieniu i rozpaliliśmy ognisko, świetna zabawa po nocy na pustyni, a w tych dniach dwie planety świeciły wyjątkowo mocno w jednej linii i były rewelacyjnie dobrze widoczne na niebie, niestety nie znam się na astronomii, ale podobno to bardzo rzadkie zjawisko. W nocy dwóch kolegów wpadło na pomysł, żeby wybrać się samochodem do "miasteczka" i tak zrobili, po dłuższej nieobecności zaczęliśmy się martwić, ale akurat wtedy odezwały się ich radia - mieliśmy ze sobą „walkie-talkie" - że są już blisko, nie ma to jak GPS :). Po chwili usłyszeliśmy silnik, a potem huk, pękła opona - pozostało czekać, aż chłopaki naprawią po ciemku na piasku, gdzie lewarek zapadał się głęboko :). Wszystko skończyło się dobrze, pomimo poważnej awantury, która rozgorzała w obozie i podzieliła ludzi na zwolenników pomocy i tych co uważali, że każdy musi ponosić odpowiedzialność za swoje czyny, skoro pojechali pomimo ostrzeżeń - to musieli teraz sobie radzić. Rano słońce szybko wygoniło ludzi z namiotów, postanowiliśmy postrzelać do napotkanego nieopodal opuszczonego samochodu. Wybraliśmy odpowiedni dystans i rozstrzelaliśmy pojazd obalając mity i udowadniając obecnym, że chowanie się za samochodem nie chroni od postrzału, teraz niektórzy będą oglądać hollywoodzkie produkcje z przymrużeniem oka. Kula przechodzi jak przez masło, nawet przez blok silnika, testowane na trzech różnych kalibrach i z różnych odległości :). Po tych rozrywkach pora była ruszać, wracaliśmy tą samą trasą z tym tylko, że zatrzymaliśmy się po kilku kilometrach na punkcie widokowym na Algodones Dunes, krajobraz jest tutaj żywcem przeniesiony z Sahary, ale tej filmowej :), diuny i piaski układają się przepięknie tworząc znane wszystkim z pocztówek krajobrazy. Nie trzeba jechać do Arabii Saudyjskiej, żeby poczuć się jak Lawrence z Arabii :). Następnie odbiliśmy na północ w stronę Salton Sea i autostrady wzdłuż wschodniego wybrzeża. Na trasie mieliśmy do zobaczenia jedno z ciekawszych miejsc w okolicy, a tak często pomijane w przewodnikach - Salvation Mountain. Przyznam, że trudno tu trafić i lepiej zapisać sobie pozycję w GPS lub uważnie jechać. Niejaki pan Leonard Knight zaadoptował na swoje potrzeby kawałek góry, którą wymalował farbami na wszystkie możliwe kolory a następnie wypisał wybrane fragmenty z Pisma Świętego - jest to teraz miejsce kultowe dla wszelkiej maści uduchowionych ludzi, a nawet hipisów. Miejsce jest niesamowite, pełne pozytywnej energii. Ekscentryczny artysta ma długą historię i nie wystarczy miejsca na opisanie, dlatego warto odwiedzić Leonarda i z jego ust usłyszeć całą opowieść i genezę powstania Salvation Mountain, miejsce jest też często odwiedzane przez ekipy filmowe i muzyków. Taka mała odskocznia w inny świat. Wróciliśmy na trasę i zatrzymaliśmy się na chwilkę na Bombaj Beach przy Salton Sea i tutaj znowu masy zdechłych ryb, a miejsce nie do przejścia - przez błoto i wodę. Ruszyliśmy w drogę powrotną na północ, przed nami pustkowia Joshua Tree i pustynia Mojave.



Każdy Polak po śniadaniu nie zapomni o strzelaniu :)

South Cali Expedition Part I

Zimowa pora w Kalifornii ogranicza trochę miejsca, w które warto wybrać się w wolne dni. Na spragnionych śniegu - czekają pobliskie góry Sierra Nevada z Lake Tahoe, a na spragnionych mocnego słońca i ciepła - czeka południowa Kalifornia. Zwykle pod koniec listopada przypada w USA Święto Dziękczynienia, trochę później niż w Kanadzie co zawsze mnie dziwiło. W tym roku wypadło w czwartek, przez co automatycznie zrobił się długi weekend. Tym razem udało się zebrać większą ekipę na wyjazd w dwa samochody - z sześcioma osobami. Postanowiliśmy, więc obmyślić jakiś ciekawy plan. Wszyscy z chęcią przytaknęli na daleki wypad nad granicę z Meksykiem, nie wynikało to z braku słońca czy ciepła, ponieważ w San Francisco i okolicach - tego akurat nie brakuje, kwestią były noclegi, które miały być pod namiotami, a tylko na południu mieliśmy gwarancję, że nie zamarzniemy w nocy :). Wyruszyliśmy w południe w środę, przez co jeszcze bardziej wydłużyliśmy sobie długi weekend. Pogoda akurat tego dnia była podła i wszędzie padało, normalnie człowiek cieszyłby się z tego, dalekie podróże w upale są trudne do zniesienia, tym razem jednak doszedł dodatkowy czynnik - amerykańscy kierowcy :). To chyba już zasada, że jak spadnie deszcz, pojawi się mgła lub śnieg -kierowcy tutaj głupieją, zwalniają do minimalnej, dopuszczalnej prędkości, jadą wystraszeni - robią głupie rzeczy i oczywiście rośnie liczba stłuczek lub "dziwnych" wypadków, tu niezłym przykładem będzie sportowy samochód leżący na dachu po środku pięciopasmowej autostrady w korku! Jak oni to zrobili przy 60 kilometrach na godzinę -tego nie mogę zrozumieć? Jadąc z San Jose autostradą 101 przebiliśmy się do międzystanowej I-5, gdzie limity szybkości są bardziej przyjazne dla kierowcy, tam zaskoczył nas ogromny korek, kierowcy w deszczu wlekli się niemiłosiernie. Nie było niestety, gdzie zjechać - a co mnie najbardziej dziwi i denerwuje - to dwa pasy ruchu w jedną stronę na najważniejszej autostradzie w Kalifornii, ale ten stan słynie ze złego stanu dróg i wiecznych korków! Tak wlokąc się - wszystkie wcześniejsze plany dotarcia w okolice Salton Sea wzięły w łeb. Ze strachem w oczach zbliżaliśmy się do Los Angeles i San Bernardino, wszyscy z nas unikają jak ognia tych okolic, zawsze jest 300% pewności, że będą tam mega korki, szybko sprawdzaliśmy wszystkie możliwe zjazdy, aby ominąć te rejony. Na szczęście znaleźliśmy ucieczkę na drogę numer 138 do miasta Lancaster, które znajduje się na południe od słynnej bazy lotniczej Edwards, gdzie często lądują promy kosmiczne. Było już bardzo ciemno, kiedy postanowiliśmy zakończyć jazdę tego dnia, zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej na naradę i wyszukaliśmy w pobliskich lasach miejsca kempingowe. Na miejsce pierwszego wybranego miejsca dotarliśmy szybko - okazało się, że teren jest zamknięty ze względu na zimę. Byliśmy w paśmie górskim San Gabriel i od razu odczuliśmy znaczny spadek temperatury, zrobiło się zimno, a do tego dochodził deszcz. Druga opcja okazała się malutkim kempingiem w środku Angels National Forest. Kilka miejsc na samochód i jedna ubikacja, później to wspominaliśmy jako – luksus:). Zaskoczyły nas tylko zaparkowane dwa samochody i rozstawione namioty, nie spodziewaliśmy się w takim miejscu ludzi. Postawiliśmy samochody blisko siebie i rozwiesiliśmy plastikową płachtę połączoną sznurkami do pobliskiego drzewa. Rozpalanie ogniska nie miało sensu i pozostała nam specjalna "kłoda", która paląc się wydziela dużo ciepła. I tak siedząc w na krzesełkach dookoła rozgrzewaliśmy się trunkami. Zimno i zmęczenie wygoniło nas do samochodów dość szybko, nikomu nie chciało się rozkładać namiotów i posnęliśmy na siedzeniach, całe szczęście, że wozy były duże. Rano obudziło nas piękne słońce i teraz zobaczyliśmy, gdzie się znajdujemy, byliśmy w dolinie otoczonej zielonym, od drzew pasmem górskim. Pozbieraliśmy się szybko i ruszyliśmy w drogę, przedarcie się przez San Bernardino, znowu wiązało się ze staniem w korkach, dopiero - kiedy zjechaliśmy z międzystanowej autostrady numer 10 na drogę numer 111 - w okolicach Palm Springs droga zrobiła się przyjemna dla kierowcy. Nasze GPS ustawiliśmy na miejscowość Mecca, ciekawa nazwa miasta nawiązująca nazwą do słynnej dla muzułmanów Mecci, do której corocznie przybywają miliony wiernych. Krajobrazy po zjechaniu z gór zrobiły się bardziej surowe, wcześniejsze lasy zastąpiły suche krzewy, kaktusy i plantacje cytrusów. Sucha pustynna ziemia nie powinna przyciągać ludzi, ale w tym wypadku byłem zdziwiony, mijaliśmy dużo zamieszkałych jednorodzinnych domków, a do tego w okolicy trwała budowa następnych. Zastawiało nas z czego ludzie tutaj żyją - na tym nieurodzajnym terenie. Mecca, Coachella, La Quinta i Indio tworzą jakby jeden miejski organizm, z tego określenie - miejski - jest słowem mocno na wyrost :). Miasteczka te nie mają centrum w znanej nam formie, przejeżdżając nie zauważyliśmy żadnego "życia", ludzie pochowani w swoich drewnianych domkach, samochody zaparkowane na uliczkach, prawie wymarłe miasto. Z usłyszanych informacji, podobno w okresie maja populacja tego miejsca - wzrasta trzykrotnie, kiedy pojawiają się masy sezonowych pracowników z Meksyku. Ale dalej zastanawia mnie - przy czym mogą ci ludzie tutaj pracować? Chyba tylko przy plantacjach cytryn, papryki lub winogron. Na mapce znalazłem niedaleko od nas drogę biegnącą przez Box Canyon i pobliski fragment drogi nieutwardzonej Painted Canyon, postanowiliśmy sprawdzić te miejsca i ewentualnie poszukać w tym rejonie noclegu. Podjechaliśmy na stację benzynową na ostatnie tankowanie przez wyruszenie w nieznane dzikie rejony, naszą uwagę zaczęły przykuwać podjeżdżające co chwila dziwne pojazdy rodem z filmu „Mad Max" z 1979 roku przedstawiający futurystyczną wizję świata po wojnie atomowej... Same ramy z silnikami lub wozy terenowe na wysokim zawieszeniu, to wyglądało na jakieś miejsce dla maniaków chyba off-roadu, co się wkrótce sprawdziło. Jadąc do Box Canyon, co chwila zatrzymywaliśmy się przy plantacjach cytryn i grejpfrutów zrywając trochę na własne potrzeby :). Wyglądało na to, że grejpfruty służyły raczej za żywopłot chroniący pobliskie winorośle, aż szkoda było patrzeć na przekwitłe owoce wiszące i leżące na ziemi. Przed wjazdem do kanionu było małe rozwidlenie prowadzące do Kanionu Painted, który kończył się malutkim parkiem Mecca Hill, zostawiliśmy to na później i pojechaliśmy dalej przez kanion Pudełkowy. Skąd ta nazwa - tego do tej pory nie wiem, rozumiem - Malowany Kanion, tam przynajmniej skały miały różne kolory i odcienie. Co jakiś czas mijaliśmy rozbitych na dziko przy drodze ludzi, ale nas interesowało miejsce - głębiej schowane, z dala od ludzi i samochodów. Po kilku milach wjechaliśmy w jedną z odnóg i jadąc wertepami dotarliśmy do miejsca oznaczonego na mapie jako Hidden Springs. Wjechaliśmy na wzniesienie, z którego mieliśmy widok na całą okolicę i pobliskie góry, wszystko wyglądało jak Dolina Śmierci, te same kształty gór, ziemia i skąpa roślinność. Zjechaliśmy dalej i trafiliśmy na bardzo fajną drogę w prawdziwym wąskim kanionie, strome ściany wycięte jakby ludzką ręką tworzyły niesamowity klimat, po chwili zatrzymaliśmy się w miejscu uznanym przez nas za wygodne, osłonięte od wiatru i z kilkoma wyschniętymi drzewami, co było ważne przy rozpalaniu ogniska. Postanowiliśmy rozbić w tym miejscu obóz. Ja i jeszcze kilka osób wdrapało się po stromych skałach na pobliską ścianę wąwozu, skąd mieliśmy widok na okolicę, nie wyglądało - żeby tu ktoś obozował i nie było żadnych śladów cywilizacji. Z zebranych kamieni zbudowałem ognisko, a z uschniętych gałęzi zrobiłem podpałkę. Reszta znajomych ogołociła pozostałe suche drzewa z konarów i mieliśmy już duży zapas drewna na ognisko. Sprawdziliśmy jeszcze okolicę na okoliczność zwierząt i robaków, jedyne co znalazłem - to kilka uschniętych żółwi i gniazda kolibrów. Słońce szybko zaczęło schodzić za horyzont, ale temperatura nie spadła znacząco i nie trzeba było się dodatkowo ubierać. Wieczorem przygotowaliśmy posiłek nad ogniskiem i delektowaliśmy się kompletną ciszą jaka panowała w kanionie. Tym razem spaliśmy pod namiotami i rano obudziło nas wpadające przez otwory w materiale - słońce. Zaczynał się dzień i wyglądało, że będzie bardzo gorący. Zwinęliśmy obozowisko i wyjechaliśmy z Box Canyon wstępując na chwilkę do Painted Canyon, pierwsze wrażenie to zadziwiające podobieństwo do Artist Pallete, jednej z atrakcji Doliny Śmierci, te same skały, te same pastelowe kolory poukładane warstwami na ścianach. Chwilę dalej w kanionie czekała nas wielka niespodzianka, spotkaliśmy grupę Polaków z okolic Los Angeles, którzy co rok spotykają się tutaj na Święto Dziękczynienia! Co za spotkanie – hehe - polska flaga powiewająca nad obozem. Wróciliśmy na główną drogę i mijając Mecce pojechaliśmy wzdłuż zachodniego brzegu Salton Sea, ogromnego słonego jeziora, które z jakiegoś powodu nazywane jest morzem, a wcale takie wielkie nie jest :). Co ciekawe Salton Sea powstało w 1905 roku po przerwaniu wałów przez rzekę Kolorado. Po prawej stronie mieliśmy piękne pasmo gór Santa Rosa majestatycznie górujące nad jeziorem. Po obu stronach drogi znajdują się farmy, na których "hoduje" się palmy, ciekawy widok młodych sadzonek wystających z piasków pustyni. Znajomi usilnie poszukiwali plantacji ananasów, ale trafialiśmy tylko na cytryny. W miejscu zwanym Salton Sea Beach, które nie miało nic wspólnego z plażą :) zjechaliśmy nad brzeg jeziora, wszyscy znajomi pobiegli nad wodę spodziewając się pięknej plaży. Nie było to moje pierwsze spotkanie z tym miejscem i wiedziałem czego można się tutaj spodziewać, plaża na całej swojej długości pokryta jest wyschniętymi rybami, lub ich szkieletami - widok jest szokujący jakby przez to miejsce przeszedł kataklizm. Zapachy były adekwatne do ilości zdechłych ryb i jedynie piękne niebieskie jezioro mocno kontrastowało z niepiękną okolicą. Jezioro upodobały sobie za to różne gatunki ptactwa i dla ornitologów jest to raj podobnie jak w innym słonym jeziorze Mono Lake. Zasolenie jest tutaj tak ogromne, że pomosty i pozostawione łodzie zamieniły się w tufy i trudno było rozpoznać kształty. Salton Sea na pewno nie jest żadną atrakcją turystyczną i dla większości turystów jest ogromnym rozczarowaniem. Zabawne, że przypadkiem podsłuchałem rozmowę dwóch amerykańskich rodzin, które spotkały się na plaży i były mocno zszokowane tym co zastały, a pocieszały się tym, że jakieś pobliskie restauracje są naprawdę dobre :). Kilka mil dalej zatrzymaliśmy się w Salton City, ale tutaj znowu nazwa – „city" - nijak ma się do rzeczywistości, obskurne domki, blacha falista i zardzewiałe wraki samochodów są atrakcją dla scenografów filmów katastroficznych z serii - jak będzie wyglądać życie po zagładzie :). Język angielski nie przydaje się tutaj za bardzo, ponieważ mieszkańcy to głównie Meksykanie i jedyne co warto - to skosztować lokalnych posiłków bez udawania się za południową granicę. Widać jednak jak budowy nowych stacji benzynowych i budynków handlowych idą pełną parą... Pozostaje jak najszybciej uciec z tych rejonów, a najlepszą do tego okazją jest pobliski Park Stanowy Anza-Borrego Desert, gdzie mkną wszystkie dziwaczne samochody, tam należy spodziewać się niezłych szlaków dla spragnionych wyszalenia się na piaskach pustyni.


South Cali Trip

środa, grudnia 03, 2008

wtorek, grudnia 02, 2008

Thanksgiving target shooting.

W dniach 25-30 Listopada odbyło się uroczyste rozstrzelanie
produktów widocznych na zdjęciach.

Happy Hour w Monterey.

Jednym z bardziej ulubionych miejsc weekendowych wypadów - jest zatoka Monterey, a miasta położone nad tą zatoką, takie jak: Santa Cruz, Monterey - to istne perełki. Niecałe dwie godziny drogi z San Francisco pozwalają na łatwe i szybkie wyrwanie się w miejskiego gwaru i odpoczynek na plażach zatoki lub restauracjach w pięknej scenerii. Monterey przez przypadek stał się dla mnie "weekendowym" domem, poprzez znajomość z ciekawymi ludźmi, którzy mają tam zacumowaną łódź i zawsze chętnie spędzam czas w tym urokliwym zakątku Kalifornii. Cały teren znam już na pamięć i tylko od humoru danego dnia zależy jaką trasę wybiorę, szybką 101 - ale często zatłoczoną, czy może - 280 przez San Jose - która jest bardzo przyjemna i mniej zatłoczona czy też najbardziej widokową trasę - numer 1, wzdłuż wybrzeża - ale ta trasa trzeba pamiętać jest już dla osób mających dużo czasu. "Jedynka" prowadzi nas przez Marine i Seaside, w której zawsze można znaleźć tanie miejsce noclegowe, a jest blisko Monterey. Sand City wita nas wydmami i pięknym widokiem na zatokę, po chwili jesteśmy już w granicach miasta, tutaj jest świetne miejsce na ostatnie zakupy, duże sklepy takie jak Costco czy WalMart - witają przyjezdnych. Tak więc, zamiast wieźć ze sobą cały prowiant, kupiliśmy świeże produkty i po znacznie niższych cenach niż w San Francisco. Najlepiej wjechać do miasta, zjeżdżając z jedynki na Del Monte Ave, która to ulica ciągnie się wzdłuż wybrzeża. Mijając Stanową Plażę w Monterey trzeba być przygotowanym na skręt w prawo przy znaku Old Fishermans Wharf - Monterey Harbour (w razie przegapienia tego skrętu mamy jeszcze szansę na skręt kilka metrów dalej), tutaj znajdują się duże parkingi, gdzie warto zostawić samochód. Po zaparkowaniu ruszyliśmy w stronę jednej z najstarszych i najbardziej rozpoznawalnych atrakcji miasta -Old Fishermans Wharf. Tutaj przez chwilę przeniesiemy się w dawne czasy, kiedy to rybacy przypływali ze swoim połowem i sprzedawali do małych i dużych przetwórni. Wharf pozostał prawie nienaruszony, a miejsce przetwórni zajęły restauracje i sklepy na szczęście nie niszcząc klimatu tego miejsca. Miejsce nie jest duże, ale spacerek po nim to niezapomniane chwile, koniecznie trzeba spróbować lokalnego przysmaku - Clamchowdera - czyli gęstej zupy z mięczaków podawanej w bochnie chleba. Być i nie zjeść clamchowdera w Monterey to grzech. Dla dbających o budżet podpowiem pewną opcję, mianowicie każda z restauracji i budek - oferuje małe próbki swojej zupy z mięczaków za darmo, tak więc można przejść cały Wharf częstując się małymi porcyjkami w każdym miejscu i wracając człowiek jest naprawdę najedzony! Można operacje powtórzyć kilkakrotnie :). Na końcu mola znajduje się duża restauracja, a przy niej schodki na dach, skąd mamy ładny widok na zatokę i marinę z jachtami, u podnóża na belkach wypoczywają lwy morskie i foki, hałasują bardzo głośno i nie ma szans żeby zostały przegapione. Zabawnie wyglądają ogromne pelikany siedzące na dachach w oczekiwaniu na rybkę. Na Fishermans Wharf znajduje się kilka stanowisk oferujących wycieczki dla turystów, poławianie ryb i obserwacja wielorybów. Statki odpływają z pobliskiej mariny. Znajomi posiadają własny jacht, mały - ale wystarczająco przyjemny i zawsze - kiedy mamy na pokładzie przybyszów z Polski zabieramy ich na takie właśnie atrakcje i najczęściej płyniemy za wybraną łodzią turystyczną, która dysponuje dobrymi sonarami i szybko lokalizuje położenie wielorybów lub ławic ryb. Na falochronie chroniącym mały port zalegają setki fok, które generują potężny hałas, chętni mogą podpłynąć i z bliska poobserwować kotłujące się ssaki. Oczywiście zapachy są też odpowiednie do ilości fok i ciężkie do wytrzymania :(. Jednak dla turysty, który widział foki w tylko ZOO - jest to ogromna atrakcja zobaczyć je na żywo, my traktujemy je już jak gołębie... trochę jak szkodniki które potrafią wskoczyć na łódkę i zniszczyć wszystko na pokładzie a nawet zatopić słabą jednostkę. Obok mariny znajduje się długie murowane molo zwane Municipal Wharf, ale nie ma tam żadnych atrakcji poza widokiem na pobliską bardzo obleganą plażę publiczną, chyba jedyną sensowną w okolicy. Będąc w tym miejscu, można zabrać samochód i pojechać dalej w stronę Cannery Row i Akwarium czego nie polecam, znalezienie tam miejsca parkingowego graniczy z cudem. Warto zatem zrobić mały spacer nadbrzeżnym szlakiem, widoki ładne i dystans niewielki. Doszliśmy do słynnego Cannery Row, fani pisarza noblisty Johna Steinbecka będą zachwyceni, to tutaj toczy się akcja powieści o tym samym tytule. Zresztą w mieście czuć ducha pisarza, mamy nawet popiersie na głównej ulicy. Kiedyś były tu magazyny i fabryka konserw z sardynkami. I tutaj wszystko zostało po staremu tylko budynki zostały odnowione i zamienione na muzea, restauracje i hotele, ale w taki sposób żeby utrzymać klimat miejsca. Trochę obawiam się nowych inwestycji, widać budowę nowych hoteli i apartamentowców, a to może zepsuć ten błogi stan. Chętni do nurkowania mogą na początku ulicy znaleźć świetny sklep ze sprzętem, który można też u nich wynająć i udać się o wybranych porach na nurkowanie. Na końcu ulicy znajduje się słynne (nie wiem –dlaczego?) akwarium, bardzo rozreklamowane, a tak naprawdę nic specjalnego. Widziałem chyba każde możliwe wielkie akwaria na całym świecie i to wypada blado. Jednak to moja subiektywna opinia i po zobaczeniu akwarium w Lizbonie, nic nie pobije tego miejsca. Kilka uliczek w głąb miasta, można odwiedzić pierwszy teatr w Kalifornii – teraz funkcjonujący jako muzeum. Generalnie przechadzka uliczkami Monterey sama w sobie jest przyjemnym doznaniem estetycznym, miła odmiana dla szklanych wieżowców i zakorkowanych ulic wielkich miast. Zaplecze hotelowe jest tutaj bardzo duże, ale warto na weekend zrobić rezerwację. Chętni aktywnego wypoczynku mogą wypożyczyć kajak i popływać przy brzegu w okolicy akwarium i poobserwować rybki, a w lecie delfiny. Lokalną atrakcją są wszechobecne wydry, te bardzo zabawne stworzonka i chętnie pozują do zdjęć :). Wynajmując rower możemy pojechać szlakiem rowerowym wzdłuż wybrzeża w kierunku północnym i dojechać do kameralnej plaży Lovers Point skąd mamy świetny widok na całą zatokę Monterey. Jadąc dalej wylądujemy w miasteczku Pacific Grove, które równie dobrze mogłoby być dzielnicą Monterey, miejsce słynie z tysięcy motyli nawiedzających ten rejon. Miasto Steinbecka w ciągu całego roku jest naprawdę przyjemną bazą na odpoczynek, niepowtarzalny klimat i morskie przysmaki zapamięta się na długo...

Monterey

Delfin Risso w Zatoce Monterey

Spędzając jeden z listopadowych weekendów w Monterey natknąłem się na grupkę delfinów pływających po zatoce, wraz z przyjaciółmi starałem się podpłynąć jak najbliżej do ssaków ale ku naszemu zdziwieniu zaczęły uciekać i chować się w głębinach. Przywykliśmy do tego, że ciekawskie delfinki podpływały ochoczo do łódek i towarzyszyły nam w rejsie. Bliższe obserwacje wykazały że mamy tutaj do czynienia z innym rodzajem delfinów zwanych Szarymi. Niestety nie są one już tak towarzyskie i trzeba było trzymać dystans a ja akurat tego dnia nie wziąłem ze sobą moje aparatu z teleobiektywem :( pozostało posiłkować się małym cyfrowym aparacikiem.

A to krótki opis ssaka:
Delfin szary, Risso (Grampus griseus)
Z powodu stromo uwypuklonego czoła i braku pyska głowa jest charakterystycznie tępo zakończona
(bez dzioba). Szczęka górna jest bezzębna, natomiast w jednym szeregu w żuchwie znajduje się do ośmiu zębów, najczęściej cztery. Ciało jest pokryte licznymi bliznami po zębach współplemieńców. Długie, spiczasto zakończone płetwy piersiowe są czarne i ostro kontrastują z białą stroną brzuszną. Grzbiet jest ubarwiony w różnych odcieniach szarości, podczas gdy piersi i brzuch są jasne. Silna płetwa ogonowa jest pośrodku wyraźnie wcięta.
TRYB ŻYCIA: Pływa w stadach liczących do 6 osobników, wyjątkowo powyżej 20. Często obserwuje się pojedyncze okazy. Samce i samice stosunkowo długo pozostają razem. Być może liczne blizny na ciele mają właśnie związek z utrzymywaniem się więzi rodzinnej i walkami podczas odpędzenia konkurentów. Żywią się wyłącznie głowonogami, skorupiakami i niektórymi małymi rybami.
ROZMNAŻANIE: Młode rodzą się pod koniec zimy i wiosną. Ssą mleko prawie rok.

WYSTĘPOWANIE: Ciepłe morza.

Delfin Risso

poniedziałek, listopada 24, 2008

piątek, listopada 21, 2008

Northwest - przez Góry Kaskadowe.

Opuszczamy Seattle akurat w momencie, kiedy pogoda robi się przyjemna, słońce i ciepło towarzyszą nam od samego rana. Właśnie zastanawiamy się jaką wybrać trasę w drodze powrotnej do San Francisco. Jedno jest pewne - chcemy jechać jak najmniej uczęszczanymi drogami i zahaczyć o miejsca, w których jeszcze nie byliśmy. Postanawiamy - żeby zjechać na południe - równolegle do autostrady międzystanowej numer 5. Ruszamy z Seattle i mijamy Tacome - spore przemysłowe miasto, jakby w jeden organizm połączone z Seattle. Nazwa lotniska to SeaTac, co dobrze oddaje "relacje" między tymi miastami. Przejeżdżamy obok jednej z wielkich fabryk Boeinga, których jest kilka w okolicy. Nie tak dawno odwiedziliśmy to miejsce, ale ze względu na strajk pracowników, zwiedzanie ograniczone było do muzeum, więc najciekawszy tour po zakładach pozostanie na inny czas. Pogoda nam sprzyja, ale jak to często bywa w tym rejonie nasz cel wyprawy Mt. Rainier - jest zasłonięty do połowy przez chmury. Ilekroć bywam w Seattle, nigdy nie udaje mi się zobaczyć tej góry - symbolu Waszyngtonu. Ale to już taki urok i klimat tego miejsca. Zbaczamy na wschód drogą numer 410 na Enumclaw - z nadzieją, że wielka góra jakimś cudownym zrządzeniem losu odkryje swe uroki spod płaszcza chmur. W połowie drogi mijamy wielki wyświetlacz informujący nas, że przełęcz, którą chcieliśmy przebyć, żeby objechać dookoła Mt Rainier jest - w okresie zimowym zamknięta. Trudno nam było się z tym pogodzić, zwłaszcza, że pogoda była wyśmienita. Postanowiliśmy jednak kontynuować podróż, i za cel obraliśmy Visitor Center w miejscu zwanym Sunrise. Po kilkudziesięciu milach, jadąc przez wilgotny soczyście zielony las - zatrzymał nas sznur samochodów. Nie spodziewaliśmy się tutaj żadnego ruchu i trochę byliśmy tym zaskoczeni. Korzystając z okazji wyszedłem z samochodu i próbowałem przedostać się w głąb lasu, ale drzewa i krzaki tworzyły barierę nie do pokonania, to co widziałem na filmach Indiana Jonesa, który przebijał się z maczetą przez dżunglę – w tym miejscu nie miałoby szans na powodzenie. Drzewa były tak splątane ze sobą konarami, że tylko piła elektryczna gwarantowałaby przejście. Uroku na pewno dodaje zielony mech porastający drzewa i kamienie, daje to uczucie, że znajdujemy się gdzieś w lasach z epoki dinozaurów. Wszystko dokoła wydaje się być nasączone wodą, czego się nie dotknę jestem pomoczony, prawie jak wycieczka przez krainę gąbek nasączonych wodą. Przerwa w ruchu nie trwała długo, mieliśmy szczęście. Okazało się, że nie kilka godzin wcześniej zeszła lawina błota z gór i zgarniając po drodze drzewa zatarasowała drogę. Na miejscu pracowały ekipy usuwające przeszkody z drogi i ruch był wahadłowy. Dojechaliśmy w końcu do szlabanu zamykającego nam drogę w wybranym kierunku i tak nadzieje prysły. Nie chcieliśmy wracać, szkoda było dnia i pojechaliśmy krętą drogą na wschód w stronę miasta Yakima. Wspinaliśmy się dość wysoko i lekko nas przestraszyły mijające nas spycharki do śniegu, ale nie było tak źle i nawet ja miałem satysfakcję, kiedy mogłem na trasie porobić kilka zdjęć na świetnych punktach widokowych skierowanych w stronę Mt Rainier. Nie jestem fanem wspinaczek górskich i ten sport-rekreację zostawiam innym, mnie bardziej interesuje fotografia i niezapomniane chwile. Właściwie wizytę w tym miejscu potraktowałem jako mały rekonesans z myślą o przyszłości, kiedy mając odpowiednią ekipę ludzi można tu będzie spędzić więcej czasu. Jestem typem człowieka, który jest w stanie poświęcić dany czas, żeby choć na kilka chwil być w danym miejscu, „liznąć" miejsce, wyrobić sobie opinię i nie sugerować się opowieściami lub przewodnikami. Wielokrotnie spotykam ludzi, z którymi nie mam wspólnego języka, brakuje im nutki szaleństwa i ciekawości, zwykle ich argumentem jest to, że "po co tam jechać, jeśli mam tak mało czasu i tak niewiele się zobaczy... itp.", ale przecież - co jest alternatywą? Siedzenie w domu ? To sorki, ja wolę w tym czasie, choć na chwilkę gdzieś wybrać się, żeby potem mniej więcej wiedzieć czego oczekiwać i wtedy też jest dużo łatwiej zorganizować większy wypad, bazując właśnie na wcześniejszym, krótkim pobycie. Widoki na pasma gór Kaskadowych są niesamowite, cały obszar porośnięty bujną zielenią, a szczyty pokryte śniegiem i wybijający się nad nimi najwyższy szczyt - Mt Rainier. Zabawne, że kilka dni wcześniej oglądałem na necie film z erupcji w 1980 roku pobliskiego wulkanu St Helens, a teraz znajdowałem się kilkanaście mil od tego miejsca, wybuch zniszczył prawie pół góry, a lawa i ziemia rozlała się na ogromnej przestrzeni, pył dotarł nawet do Seattle. Mt Rainier jest czynnym wulkanem i znajduje się bliżej miasta, niż St Helens i skutki erupcji tego giganta byłyby katastrofalne. Na razie podziwialiśmy przez lornetki białe stoki, od których odbijało się słońce. Jechaliśmy dalej trochę smutni, że strażnicy pośpieszyli się tak z zamykaniem dróg na zimę. Po jakimś czasie teren z górzystego zamienił się na płaskowyż, nie było już tyle drzew i zieleni, a dominowały pustkowia. Zdziwiło mnie to troszkę, bo zawsze uważałem Waszyngton za jeden wielki las :). Ale przecież od tego są wycieczki, żeby weryfikować... Drogą numer 97 dotarliśmy do rzeki Columbia, naturalnej granicy stanów Waszyngton i Oregon. Jest to największa rzeka na kontynencie, wpadająca do Oceanu, ale w rzeczywistości nie robi takiego wrażenia. Zatrzymaliśmy się przy ciekawym pomniku upamiętniającym weteranów I wojny Światowej, a zbudowanym na wzór... Stonehenge w Anglii. Pomnik położony był przy krawędzi urwiska z widokiem na spory odcinek rzek Columbia, a w tle widoczna była sylwetka następnego giganta górskiego w Oregonie - Mt Hood. Zima ma to do siebie, że dni są krótsze i po godzinie 5 powoli zaczęło zachodzić słońce, trzeba było przedostać się na drugą stronę rzeki, a jedyny most na naszej trasie był zamknięty, trzeba było przejechać kilkanaście mil do następnego w miejscowości Hood River. Miasteczko okazało się przyjemnym kameralnym miejscem, z małymi sklepikami i kawiarniami. Przejechaliśmy dalej do miasteczka Mt Hood, gdzie zastała nas noc. Trzeba było zastanowić się, gdzie spędzimy noc - a pewne jedynie było to, że gdzieś w lasach lub na campingu. Na GPS znalazłem oddalone o kilka mil od nas kempingów o znajomo brzmiących nazwach: Sherwood, Robin Hood, Nottingham :). Jadąc ciemną autostradą szukaliśmy pierwszego, lepszego zjazdu na nasze miejsce noclegowe i trafiliśmy tam bez problemów. Chętnych na kampowanie o tej porze nie ma tu zbyt dużo, a miałem nawet wrażenie, że nie ma ich wcale :). Mieliśmy do wyboru kilka miejsc i jak już zdecydowaliśmy się jakie zajmiemy, zabraliśmy się do rozpalania ogniska, co było trudne, ponieważ wszystkie drzewa były przemoczone i zużyliśmy cały pojemnik z paliwem, żeby osuszyć drewno... Potem na szczęście - już paliło się dobrze i co jakiś czas któreś z nas biegło w ciemnościach do lasu - po patyki. Mieliśmy duży samochód, wybrany specjalnie pod kątem nocowania i zdemontowanie siedzeń zajęło tylko chwilkę. Mimo, że każdy miał śpiwór to - było bardzo zimno, rano rozpaliliśmy jeszcze raz ognisko i odgrzaliśmy posiłek. Niedaleko płynęła rwąca rzeka, a za nią wspinały się stromo drzewa – a nad tym wszystkim jak w baśni - czuwała ogromna góra - Mt Hood! Przypadkowo zanocowaliśmy u podnóża tego giganta i teraz przy czystym niebie -mieliśmy wspaniały widok na biały szczyt. Ruszyliśmy w drogę dookoła góry, wszystkie nazwy w okolicy nawiązywały do powieści Robin Hood, co traktowaliśmy wybuchami śmiechu. Jadąc prawie pustą drogą, mieliśmy rewelacyjne widoki na okolicę, troszkę ryzykownie zatrzymywaliśmy się na wąskim poboczach, ale miejsca na zdjęcia były niepowtarzalne. W mieścinie o zabawnej nazwie ZigZag - obiliśmy na lokalną drogę, która zaprowadziła nas do świetnych punktów widokowych w dużej bliskości z Mt

Hood. Obrazki jak z pocztówek. Wróciliśmy na drogę i ruszyliśmy w stronę rzeki Columbia, tak obiliśmy na autostradę Historic Columbia River, która dowiozła nas do Multnomah Fall - czwartego - co do wysokości wodospadu w USA. Droga była bardzo kręta, a przed nami zrobił się zator, jeden z samochodów na początku kolumny wlókł się niemiłosiernie i zaczęliśmy robić zakłady - kto jest kierowcą :). Wygrali wszyscy, bo obstawili na to samo - kobieta narodowości chińskiej - to chyba najgorsi kierowcy na świecie, a wiem to z doświadczenia obserwując ich codziennie na ulicach San Francisco :). Podeszliśmy pod wodospad, który składał się z dwóch kaskad pomiędzy, którymi wybudowano mały stylowy mostek. Przyznam, że to ładne miejsce, przypominało bardziej Irlandię i Szkocję, niż tak dalekie Stany. Ogromna masa wody rozbijała się o skały i rozsiewała małą mgiełkę, uczucie jak podczas deszczu "kapuśniaczku", co niestety źle wpływa na elektronikę! Mały spacerek na most i widoki niezapomniane, trasa prowadzi dalej, ale to dzisiaj nie było naszym celem, po drodze były jeszcze chyba cztery podobne wodospady, ale to już miałem przyjemność oglądać, więc ruszyliśmy w drogę powrotną na Portland. Przed samym miastem odbiliśmy na drogę numer 26 do Madras. Na mapie mieliśmy zaznaczony był obszar rezerwatu Indian i zastanawiało mnie dlaczego jest na żółto, kiedy reszta jest w kolorze zielonym. Okazało się, że na prawie całym terenie rośnie bujna, złota trawa - ogromne płaskie przestrzenie nadające się tylko do wypasu bydła. Oczywiście jak to u Indian - nie zabrakło kasyn :). Czyli znowu potwierdziła się stara prawda, że potomkowie mieszkańców Ameryki dostali najgorszy kawałek ziemi. Na noc dojechaliśmy do Bend, największego miasta w okolicy, jest to idealna baza wypadowa do pobliskich lasów, jezior i gór. Miasto ma wszystkie potrzebne do szczęścia sklepy, w których można zaopatrzyć się po uszy. Po zakupach ruszyliśmy do pobliskich lasów Deschutes i skręciliśmy w pierwszy możliwy skręt na leśną drogę i po chwili zatrzymaliśmy się na wyciętym przez drwali kawałku ziemi. Mieliśmy szczęście, ktoś tutaj biwakował przed nami i zostawił przygotowane miejsce na ognisko. Wokoło znalazłem dużo suchego drewna i zabawa była na całego :). W międzyczasie dowiedzieliśmy się, że zaczął się sezon polowania na jelenie i co jakiś czas słychać było samotną salwę z broni. Rano postanowiliśmy postrzelać do oddalonych celów i przetestować nową lornetkę - made in china - okazało się, że jest bardzo słaba i trudna do skalibrowania. Im bliżej Kalifornii, tym cieplej, co dawało się odczuć, teraz już nie trzeba było zakładać kurtek i bluz. Ruszyliśmy do miasteczka Sisters, które przypominało troszkę miasto z dzikiego zachodu, ale jak dla mnie mocno przereklamowane :), w oddali widać było ośnieżone szczyty pasma gór Three Sisters. Zrobiliśmy jeszcze rundkę po okolicznych jeziorach, ale do większości miejsc nie można było się dostać ze względu na pozamykane drogi w okresie zimowym. A szkoda, bo słońce mocno przypiekało. Ruszyliśmy na południe zatrzymując się na chwilkę w Crater Lake. Jak jestem w pobliżu, nie mogę oprzeć się, żeby zobaczyć to miejsce. U mnie – na mojej, prywatnej liście najładniejszych miejsc, Crater Lake - znajduje się w pierwszej piątce. Teraz, zresztą - jak się spodziewałem - połowa tras była zamknięta, ale mimo wszystko, kilka punktów widokowych oferowało niezapomniane panoramy. Opuściliśmy Oregon i na noc wylądowaliśmy w domu. Cała trasa przebiegała pod bacznym "okiem" ośnieżonych gór, po kolei przejmowały czuwanie nad nami Mt Rainier, St Helens, Mt Hood, Three Sisters i Mt Shasta...


Northwest

czwartek, listopada 20, 2008

Port Townsend

Siedząc w deszczowym i pochmurnym Kirkland wyczekiwałem z utęsknieniem słońca, która pojawiło się po trzech dniach mojego pobytu tutaj. . Wymyśliłem więc żeby pojechać na półwysep Olimpic do miasta Port Townsend. Dotarcie przez korki do Edmonds zajęło chwilkę, stąd musieliśmy wziąć prom- co okazało się logistycznie dość trudnym zadaniem, nie patrzyliśmy uważnie na drogę i znaki, co zemściło się na nas krążeniem po okolicy. Dla wjeżdżających na prom jest, wydzielony specjalny pas i nie ma innej opcji, żeby się na niego wbić, niż odpowiednio wczesne wjechanie z jednego kierunku! No, ale wszystko się udało i zaparkowaliśmy na promie. Zawsze mnie ciągnęło do statków i wszelkiego typu promów, pływanie po morzach i oceanach to jest to! Rejs nasz trwał tylko 30 minut, ale widoczki były naprawdę ciekawe. Wylądowaliśmy w wiosce Kingston, skąd dalej ruszyliśmy wąską drogą - w stronę celu. Okolica przypominała trochę Kanadę, ale nie ma się co dziwić, niedaleko jest granica :). Mocno w pamięć zapadła mi osadka Port Gamble z przepięknymi zabudowaniami w stylu wiktoriańskim, wyglądała trochę jak skansen, a nie jak miejsce w którym żyją ludzie. Przez całą drogę towarzyszyło nam słońce, co bardzo mnie cieszyło w perspektywie oglądania miasteczka i robienia zdjęć. Przywitała nas górująca nad miastem wieża zegarowa sądu hrabstwa Jefferson. Wyglądała imponująco, a muszę wspomnieć, że Port Townsend położony jest troszkę nietypowo, przy nabrzeżu biegnie główna ulica miasta Water Street z budynkami z cegły, a pozostała część miasta już drewniana wznosi się na "klifie", czyli mam dwie uliczki i naturalny wysoki mur ze skały równo przycięty i następnie dalszą część miasta, do której można dostać się po stromych schodach lub wjechać po krętych uliczkach. Przypomina to trochę San Francisco i rzeczywiście - czytając o tym w przewodnikach, można się dowiedzieć, że planowano tu stworzyć drugie San Francisco i co zabawne - zwane "Nowym Yorkiem Zachodu"! Niestety plany rozbudowy zostały wstrzymane, a miasteczko pozostało w takiej formie do dzisiaj. Przechadzka główną ulicą to jedna wielka przyjemność, kolorystyka i architektura urzekają, po dwóch sekundach wiedziałem, że mój aparat będzie miał dużo pracy :). Trochę podniszczone ogromne reklamy sprzed wieku wymalowane na ścianach budynków dodają miejscu uroku, dobrze - że nikomu nie przyszło do głowy, aby je usunąć - a jest ich sporo. Ann Starrett Mansion, Rothschild House, Hastings Building i Hill Building to prawdziwe perły (nie perełki). Pojeździliśmy między rezydencjami pamiętającymi stare dobre czasy rozkwitu Ameryki. Nawet trafiliśmy na zabłąkaną sarenkę na środku ulicy. Podobno wszystkie rezydencje zostały w ostatnim czasie ciekawie odrestaurowane, co zmieniło mocno charakter miasteczka czyniąc je tym bardziej wartym obejrzenia. Wróciliśmy tym samym promem do Edmonds, a pora była późna - to postanowiłem zabrać znajomych do Seattle, ostatnim razem przegapiłem świetny taras widokowy i teraz musiałem to nadrobić. Dotarcie do Kerry Pakr na Highland Dr nie zajęło dużo czasu, widok na miasto z tego miejsca uważam za najlepszy jaki można zobaczyć, mamy całą panoramę downtown jak na dłoni. Miejsce te oblegają fotografowie ze statywami i nie ma się co dziwić. Dzielnica - w której znajduje się ten punkt widokowy jest chyba mocno elitarna, domy muszą kosztować krocie, ale tutaj płacimy za widoki :). Po dość długiej sesji zdjęciowej ruszyliśmy na Pike Place Market, ponieważ być w Seattle i nie odwiedzić tego targu - to jakby wcale nie być w tym mieście. Zaprowadziłem znajomych do miejsca, gdzie swoje show wykonują pracownicy stoiska z rybami, jest to słynne Flying Fish. Miejsce oblegane jest przez turystów, którzy dla samej rozrywki kupują ryby, żeby zobaczyć i sfilmować jak obsługa rzuca wielkimi rybami między sobą. To wymaga trochę wprawy, bo ryby są śliskie, ale efekt jest niesamowity. Dla żartów - co jakiś czas sprzedawcy rzucają sztuczną rybę w kłębiący się tłum - co mocno rozbawia publikę. Zjedliśmy obowiązkowego łososia i przespacerowaliśmy się starą uliczka zachodząc do pierwszego Starbucksa w USA. Wszystko co było do załatwienia zostało zrobione i następnego dnia trzeba było ruszyć w nieznane zakątki Waszyngtonu i Oregonu.

Port Townsend