piątek, grudnia 05, 2008

South Cali Expedition Part I

Zimowa pora w Kalifornii ogranicza trochę miejsca, w które warto wybrać się w wolne dni. Na spragnionych śniegu - czekają pobliskie góry Sierra Nevada z Lake Tahoe, a na spragnionych mocnego słońca i ciepła - czeka południowa Kalifornia. Zwykle pod koniec listopada przypada w USA Święto Dziękczynienia, trochę później niż w Kanadzie co zawsze mnie dziwiło. W tym roku wypadło w czwartek, przez co automatycznie zrobił się długi weekend. Tym razem udało się zebrać większą ekipę na wyjazd w dwa samochody - z sześcioma osobami. Postanowiliśmy, więc obmyślić jakiś ciekawy plan. Wszyscy z chęcią przytaknęli na daleki wypad nad granicę z Meksykiem, nie wynikało to z braku słońca czy ciepła, ponieważ w San Francisco i okolicach - tego akurat nie brakuje, kwestią były noclegi, które miały być pod namiotami, a tylko na południu mieliśmy gwarancję, że nie zamarzniemy w nocy :). Wyruszyliśmy w południe w środę, przez co jeszcze bardziej wydłużyliśmy sobie długi weekend. Pogoda akurat tego dnia była podła i wszędzie padało, normalnie człowiek cieszyłby się z tego, dalekie podróże w upale są trudne do zniesienia, tym razem jednak doszedł dodatkowy czynnik - amerykańscy kierowcy :). To chyba już zasada, że jak spadnie deszcz, pojawi się mgła lub śnieg -kierowcy tutaj głupieją, zwalniają do minimalnej, dopuszczalnej prędkości, jadą wystraszeni - robią głupie rzeczy i oczywiście rośnie liczba stłuczek lub "dziwnych" wypadków, tu niezłym przykładem będzie sportowy samochód leżący na dachu po środku pięciopasmowej autostrady w korku! Jak oni to zrobili przy 60 kilometrach na godzinę -tego nie mogę zrozumieć? Jadąc z San Jose autostradą 101 przebiliśmy się do międzystanowej I-5, gdzie limity szybkości są bardziej przyjazne dla kierowcy, tam zaskoczył nas ogromny korek, kierowcy w deszczu wlekli się niemiłosiernie. Nie było niestety, gdzie zjechać - a co mnie najbardziej dziwi i denerwuje - to dwa pasy ruchu w jedną stronę na najważniejszej autostradzie w Kalifornii, ale ten stan słynie ze złego stanu dróg i wiecznych korków! Tak wlokąc się - wszystkie wcześniejsze plany dotarcia w okolice Salton Sea wzięły w łeb. Ze strachem w oczach zbliżaliśmy się do Los Angeles i San Bernardino, wszyscy z nas unikają jak ognia tych okolic, zawsze jest 300% pewności, że będą tam mega korki, szybko sprawdzaliśmy wszystkie możliwe zjazdy, aby ominąć te rejony. Na szczęście znaleźliśmy ucieczkę na drogę numer 138 do miasta Lancaster, które znajduje się na południe od słynnej bazy lotniczej Edwards, gdzie często lądują promy kosmiczne. Było już bardzo ciemno, kiedy postanowiliśmy zakończyć jazdę tego dnia, zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej na naradę i wyszukaliśmy w pobliskich lasach miejsca kempingowe. Na miejsce pierwszego wybranego miejsca dotarliśmy szybko - okazało się, że teren jest zamknięty ze względu na zimę. Byliśmy w paśmie górskim San Gabriel i od razu odczuliśmy znaczny spadek temperatury, zrobiło się zimno, a do tego dochodził deszcz. Druga opcja okazała się malutkim kempingiem w środku Angels National Forest. Kilka miejsc na samochód i jedna ubikacja, później to wspominaliśmy jako – luksus:). Zaskoczyły nas tylko zaparkowane dwa samochody i rozstawione namioty, nie spodziewaliśmy się w takim miejscu ludzi. Postawiliśmy samochody blisko siebie i rozwiesiliśmy plastikową płachtę połączoną sznurkami do pobliskiego drzewa. Rozpalanie ogniska nie miało sensu i pozostała nam specjalna "kłoda", która paląc się wydziela dużo ciepła. I tak siedząc w na krzesełkach dookoła rozgrzewaliśmy się trunkami. Zimno i zmęczenie wygoniło nas do samochodów dość szybko, nikomu nie chciało się rozkładać namiotów i posnęliśmy na siedzeniach, całe szczęście, że wozy były duże. Rano obudziło nas piękne słońce i teraz zobaczyliśmy, gdzie się znajdujemy, byliśmy w dolinie otoczonej zielonym, od drzew pasmem górskim. Pozbieraliśmy się szybko i ruszyliśmy w drogę, przedarcie się przez San Bernardino, znowu wiązało się ze staniem w korkach, dopiero - kiedy zjechaliśmy z międzystanowej autostrady numer 10 na drogę numer 111 - w okolicach Palm Springs droga zrobiła się przyjemna dla kierowcy. Nasze GPS ustawiliśmy na miejscowość Mecca, ciekawa nazwa miasta nawiązująca nazwą do słynnej dla muzułmanów Mecci, do której corocznie przybywają miliony wiernych. Krajobrazy po zjechaniu z gór zrobiły się bardziej surowe, wcześniejsze lasy zastąpiły suche krzewy, kaktusy i plantacje cytrusów. Sucha pustynna ziemia nie powinna przyciągać ludzi, ale w tym wypadku byłem zdziwiony, mijaliśmy dużo zamieszkałych jednorodzinnych domków, a do tego w okolicy trwała budowa następnych. Zastawiało nas z czego ludzie tutaj żyją - na tym nieurodzajnym terenie. Mecca, Coachella, La Quinta i Indio tworzą jakby jeden miejski organizm, z tego określenie - miejski - jest słowem mocno na wyrost :). Miasteczka te nie mają centrum w znanej nam formie, przejeżdżając nie zauważyliśmy żadnego "życia", ludzie pochowani w swoich drewnianych domkach, samochody zaparkowane na uliczkach, prawie wymarłe miasto. Z usłyszanych informacji, podobno w okresie maja populacja tego miejsca - wzrasta trzykrotnie, kiedy pojawiają się masy sezonowych pracowników z Meksyku. Ale dalej zastanawia mnie - przy czym mogą ci ludzie tutaj pracować? Chyba tylko przy plantacjach cytryn, papryki lub winogron. Na mapce znalazłem niedaleko od nas drogę biegnącą przez Box Canyon i pobliski fragment drogi nieutwardzonej Painted Canyon, postanowiliśmy sprawdzić te miejsca i ewentualnie poszukać w tym rejonie noclegu. Podjechaliśmy na stację benzynową na ostatnie tankowanie przez wyruszenie w nieznane dzikie rejony, naszą uwagę zaczęły przykuwać podjeżdżające co chwila dziwne pojazdy rodem z filmu „Mad Max" z 1979 roku przedstawiający futurystyczną wizję świata po wojnie atomowej... Same ramy z silnikami lub wozy terenowe na wysokim zawieszeniu, to wyglądało na jakieś miejsce dla maniaków chyba off-roadu, co się wkrótce sprawdziło. Jadąc do Box Canyon, co chwila zatrzymywaliśmy się przy plantacjach cytryn i grejpfrutów zrywając trochę na własne potrzeby :). Wyglądało na to, że grejpfruty służyły raczej za żywopłot chroniący pobliskie winorośle, aż szkoda było patrzeć na przekwitłe owoce wiszące i leżące na ziemi. Przed wjazdem do kanionu było małe rozwidlenie prowadzące do Kanionu Painted, który kończył się malutkim parkiem Mecca Hill, zostawiliśmy to na później i pojechaliśmy dalej przez kanion Pudełkowy. Skąd ta nazwa - tego do tej pory nie wiem, rozumiem - Malowany Kanion, tam przynajmniej skały miały różne kolory i odcienie. Co jakiś czas mijaliśmy rozbitych na dziko przy drodze ludzi, ale nas interesowało miejsce - głębiej schowane, z dala od ludzi i samochodów. Po kilku milach wjechaliśmy w jedną z odnóg i jadąc wertepami dotarliśmy do miejsca oznaczonego na mapie jako Hidden Springs. Wjechaliśmy na wzniesienie, z którego mieliśmy widok na całą okolicę i pobliskie góry, wszystko wyglądało jak Dolina Śmierci, te same kształty gór, ziemia i skąpa roślinność. Zjechaliśmy dalej i trafiliśmy na bardzo fajną drogę w prawdziwym wąskim kanionie, strome ściany wycięte jakby ludzką ręką tworzyły niesamowity klimat, po chwili zatrzymaliśmy się w miejscu uznanym przez nas za wygodne, osłonięte od wiatru i z kilkoma wyschniętymi drzewami, co było ważne przy rozpalaniu ogniska. Postanowiliśmy rozbić w tym miejscu obóz. Ja i jeszcze kilka osób wdrapało się po stromych skałach na pobliską ścianę wąwozu, skąd mieliśmy widok na okolicę, nie wyglądało - żeby tu ktoś obozował i nie było żadnych śladów cywilizacji. Z zebranych kamieni zbudowałem ognisko, a z uschniętych gałęzi zrobiłem podpałkę. Reszta znajomych ogołociła pozostałe suche drzewa z konarów i mieliśmy już duży zapas drewna na ognisko. Sprawdziliśmy jeszcze okolicę na okoliczność zwierząt i robaków, jedyne co znalazłem - to kilka uschniętych żółwi i gniazda kolibrów. Słońce szybko zaczęło schodzić za horyzont, ale temperatura nie spadła znacząco i nie trzeba było się dodatkowo ubierać. Wieczorem przygotowaliśmy posiłek nad ogniskiem i delektowaliśmy się kompletną ciszą jaka panowała w kanionie. Tym razem spaliśmy pod namiotami i rano obudziło nas wpadające przez otwory w materiale - słońce. Zaczynał się dzień i wyglądało, że będzie bardzo gorący. Zwinęliśmy obozowisko i wyjechaliśmy z Box Canyon wstępując na chwilkę do Painted Canyon, pierwsze wrażenie to zadziwiające podobieństwo do Artist Pallete, jednej z atrakcji Doliny Śmierci, te same skały, te same pastelowe kolory poukładane warstwami na ścianach. Chwilę dalej w kanionie czekała nas wielka niespodzianka, spotkaliśmy grupę Polaków z okolic Los Angeles, którzy co rok spotykają się tutaj na Święto Dziękczynienia! Co za spotkanie – hehe - polska flaga powiewająca nad obozem. Wróciliśmy na główną drogę i mijając Mecce pojechaliśmy wzdłuż zachodniego brzegu Salton Sea, ogromnego słonego jeziora, które z jakiegoś powodu nazywane jest morzem, a wcale takie wielkie nie jest :). Co ciekawe Salton Sea powstało w 1905 roku po przerwaniu wałów przez rzekę Kolorado. Po prawej stronie mieliśmy piękne pasmo gór Santa Rosa majestatycznie górujące nad jeziorem. Po obu stronach drogi znajdują się farmy, na których "hoduje" się palmy, ciekawy widok młodych sadzonek wystających z piasków pustyni. Znajomi usilnie poszukiwali plantacji ananasów, ale trafialiśmy tylko na cytryny. W miejscu zwanym Salton Sea Beach, które nie miało nic wspólnego z plażą :) zjechaliśmy nad brzeg jeziora, wszyscy znajomi pobiegli nad wodę spodziewając się pięknej plaży. Nie było to moje pierwsze spotkanie z tym miejscem i wiedziałem czego można się tutaj spodziewać, plaża na całej swojej długości pokryta jest wyschniętymi rybami, lub ich szkieletami - widok jest szokujący jakby przez to miejsce przeszedł kataklizm. Zapachy były adekwatne do ilości zdechłych ryb i jedynie piękne niebieskie jezioro mocno kontrastowało z niepiękną okolicą. Jezioro upodobały sobie za to różne gatunki ptactwa i dla ornitologów jest to raj podobnie jak w innym słonym jeziorze Mono Lake. Zasolenie jest tutaj tak ogromne, że pomosty i pozostawione łodzie zamieniły się w tufy i trudno było rozpoznać kształty. Salton Sea na pewno nie jest żadną atrakcją turystyczną i dla większości turystów jest ogromnym rozczarowaniem. Zabawne, że przypadkiem podsłuchałem rozmowę dwóch amerykańskich rodzin, które spotkały się na plaży i były mocno zszokowane tym co zastały, a pocieszały się tym, że jakieś pobliskie restauracje są naprawdę dobre :). Kilka mil dalej zatrzymaliśmy się w Salton City, ale tutaj znowu nazwa – „city" - nijak ma się do rzeczywistości, obskurne domki, blacha falista i zardzewiałe wraki samochodów są atrakcją dla scenografów filmów katastroficznych z serii - jak będzie wyglądać życie po zagładzie :). Język angielski nie przydaje się tutaj za bardzo, ponieważ mieszkańcy to głównie Meksykanie i jedyne co warto - to skosztować lokalnych posiłków bez udawania się za południową granicę. Widać jednak jak budowy nowych stacji benzynowych i budynków handlowych idą pełną parą... Pozostaje jak najszybciej uciec z tych rejonów, a najlepszą do tego okazją jest pobliski Park Stanowy Anza-Borrego Desert, gdzie mkną wszystkie dziwaczne samochody, tam należy spodziewać się niezłych szlaków dla spragnionych wyszalenia się na piaskach pustyni.


South Cali Trip