Opuszczamy Seattle akurat w momencie, kiedy pogoda robi się przyjemna, słońce i ciepło towarzyszą nam od samego rana. Właśnie zastanawiamy się jaką wybrać trasę w drodze powrotnej do San Francisco. Jedno jest pewne - chcemy jechać jak najmniej uczęszczanymi drogami i zahaczyć o miejsca, w których jeszcze nie byliśmy. Postanawiamy - żeby zjechać na południe - równolegle do autostrady międzystanowej numer 5. Ruszamy z Seattle i mijamy Tacome - spore przemysłowe miasto, jakby w jeden organizm połączone z Seattle. Nazwa lotniska to SeaTac, co dobrze oddaje "relacje" między tymi miastami. Przejeżdżamy obok jednej z wielkich fabryk Boeinga, których jest kilka w okolicy. Nie tak dawno odwiedziliśmy to miejsce, ale ze względu na strajk pracowników, zwiedzanie ograniczone było do muzeum, więc najciekawszy tour po zakładach pozostanie na inny czas. Pogoda nam sprzyja, ale jak to często bywa w tym rejonie nasz cel wyprawy Mt. Rainier - jest zasłonięty do połowy przez chmury. Ilekroć bywam w Seattle, nigdy nie udaje mi się zobaczyć tej góry - symbolu Waszyngtonu. Ale to już taki urok i klimat tego miejsca. Zbaczamy na wschód drogą numer 410 na Enumclaw - z nadzieją, że wielka góra jakimś cudownym zrządzeniem losu odkryje swe uroki spod płaszcza chmur. W połowie drogi mijamy wielki wyświetlacz informujący nas, że przełęcz, którą chcieliśmy przebyć, żeby objechać dookoła Mt Rainier jest - w okresie zimowym zamknięta. Trudno nam było się z tym pogodzić, zwłaszcza, że pogoda była wyśmienita. Postanowiliśmy jednak kontynuować podróż, i za cel obraliśmy Visitor Center w miejscu zwanym Sunrise. Po kilkudziesięciu milach, jadąc przez wilgotny soczyście zielony las - zatrzymał nas sznur samochodów. Nie spodziewaliśmy się tutaj żadnego ruchu i trochę byliśmy tym zaskoczeni. Korzystając z okazji wyszedłem z samochodu i próbowałem przedostać się w głąb lasu, ale drzewa i krzaki tworzyły barierę nie do pokonania, to co widziałem na filmach Indiana Jonesa, który przebijał się z maczetą przez dżunglę – w tym miejscu nie miałoby szans na powodzenie. Drzewa były tak splątane ze sobą konarami, że tylko piła elektryczna gwarantowałaby przejście. Uroku na pewno dodaje zielony mech porastający drzewa i kamienie, daje to uczucie, że znajdujemy się gdzieś w lasach z epoki dinozaurów. Wszystko dokoła wydaje się być nasączone wodą, czego się nie dotknę jestem pomoczony, prawie jak wycieczka przez krainę gąbek nasączonych wodą. Przerwa w ruchu nie trwała długo, mieliśmy szczęście. Okazało się, że nie kilka godzin wcześniej zeszła lawina błota z gór i zgarniając po drodze drzewa zatarasowała drogę. Na miejscu pracowały ekipy usuwające przeszkody z drogi i ruch był wahadłowy. Dojechaliśmy w końcu do szlabanu zamykającego nam drogę w wybranym kierunku i tak nadzieje prysły. Nie chcieliśmy wracać, szkoda było dnia i pojechaliśmy krętą drogą na wschód w stronę miasta Yakima. Wspinaliśmy się dość wysoko i lekko nas przestraszyły mijające nas spycharki do śniegu, ale nie było tak źle i nawet ja miałem satysfakcję, kiedy mogłem na trasie porobić kilka zdjęć na świetnych punktach widokowych skierowanych w stronę Mt Rainier. Nie jestem fanem wspinaczek górskich i ten sport-rekreację zostawiam innym, mnie bardziej interesuje fotografia i niezapomniane chwile. Właściwie wizytę w tym miejscu potraktowałem jako mały rekonesans z myślą o przyszłości, kiedy mając odpowiednią ekipę ludzi można tu będzie spędzić więcej czasu. Jestem typem człowieka, który jest w stanie poświęcić dany czas, żeby choć na kilka chwil być w danym miejscu, „liznąć" miejsce, wyrobić sobie opinię i nie sugerować się opowieściami lub przewodnikami. Wielokrotnie spotykam ludzi, z którymi nie mam wspólnego języka, brakuje im nutki szaleństwa i ciekawości, zwykle ich argumentem jest to, że "po co tam jechać, jeśli mam tak mało czasu i tak niewiele się zobaczy... itp.", ale przecież - co jest alternatywą? Siedzenie w domu ? To sorki, ja wolę w tym czasie, choć na chwilkę gdzieś wybrać się, żeby potem mniej więcej wiedzieć czego oczekiwać i wtedy też jest dużo łatwiej zorganizować większy wypad, bazując właśnie na wcześniejszym, krótkim pobycie. Widoki na pasma gór Kaskadowych są niesamowite, cały obszar porośnięty bujną zielenią, a szczyty pokryte śniegiem i wybijający się nad nimi najwyższy szczyt - Mt Rainier. Zabawne, że kilka dni wcześniej oglądałem na necie film z erupcji w 1980 roku pobliskiego wulkanu St Helens, a teraz znajdowałem się kilkanaście mil od tego miejsca, wybuch zniszczył prawie pół góry, a lawa i ziemia rozlała się na ogromnej przestrzeni, pył dotarł nawet do Seattle. Mt Rainier jest czynnym wulkanem i znajduje się bliżej miasta, niż St Helens i skutki erupcji tego giganta byłyby katastrofalne. Na razie podziwialiśmy przez lornetki białe stoki, od których odbijało się słońce. Jechaliśmy dalej trochę smutni, że strażnicy pośpieszyli się tak z zamykaniem dróg na zimę. Po jakimś czasie teren z górzystego zamienił się na płaskowyż, nie było już tyle drzew i zieleni, a dominowały pustkowia. Zdziwiło mnie to troszkę, bo zawsze uważałem Waszyngton za jeden wielki las :). Ale przecież od tego są wycieczki, żeby weryfikować... Drogą numer 97 dotarliśmy do rzeki Columbia, naturalnej granicy stanów Waszyngton i Oregon. Jest to największa rzeka na kontynencie, wpadająca do Oceanu, ale w rzeczywistości nie robi takiego wrażenia. Zatrzymaliśmy się przy ciekawym pomniku upamiętniającym weteranów I wojny Światowej, a zbudowanym na wzór... Stonehenge w Anglii. Pomnik położony był przy krawędzi urwiska z widokiem na spory odcinek rzek Columbia, a w tle widoczna była sylwetka następnego giganta górskiego w Oregonie - Mt Hood. Zima ma to do siebie, że dni są krótsze i po godzinie 5 powoli zaczęło zachodzić słońce, trzeba było przedostać się na drugą stronę rzeki, a jedyny most na naszej trasie był zamknięty, trzeba było przejechać kilkanaście mil do następnego w miejscowości Hood River. Miasteczko okazało się przyjemnym kameralnym miejscem, z małymi sklepikami i kawiarniami. Przejechaliśmy dalej do miasteczka Mt Hood, gdzie zastała nas noc. Trzeba było zastanowić się, gdzie spędzimy noc - a pewne jedynie było to, że gdzieś w lasach lub na campingu. Na GPS znalazłem oddalone o kilka mil od nas kempingów o znajomo brzmiących nazwach: Sherwood, Robin Hood, Nottingham :). Jadąc ciemną autostradą szukaliśmy pierwszego, lepszego zjazdu na nasze miejsce noclegowe i trafiliśmy tam bez problemów. Chętnych na kampowanie o tej porze nie ma tu zbyt dużo, a miałem nawet wrażenie, że nie ma ich wcale :). Mieliśmy do wyboru kilka miejsc i jak już zdecydowaliśmy się jakie zajmiemy, zabraliśmy się do rozpalania ogniska, co było trudne, ponieważ wszystkie drzewa były przemoczone i zużyliśmy cały pojemnik z paliwem, żeby osuszyć drewno... Potem na szczęście - już paliło się dobrze i co jakiś czas któreś z nas biegło w ciemnościach do lasu - po patyki. Mieliśmy duży samochód, wybrany specjalnie pod kątem nocowania i zdemontowanie siedzeń zajęło tylko chwilkę. Mimo, że każdy miał śpiwór to - było bardzo zimno, rano rozpaliliśmy jeszcze raz ognisko i odgrzaliśmy posiłek. Niedaleko płynęła rwąca rzeka, a za nią wspinały się stromo drzewa – a nad tym wszystkim jak w baśni - czuwała ogromna góra - Mt Hood! Przypadkowo zanocowaliśmy u podnóża tego giganta i teraz przy czystym niebie -mieliśmy wspaniały widok na biały szczyt. Ruszyliśmy w drogę dookoła góry, wszystkie nazwy w okolicy nawiązywały do powieści Robin Hood, co traktowaliśmy wybuchami śmiechu. Jadąc prawie pustą drogą, mieliśmy rewelacyjne widoki na okolicę, troszkę ryzykownie zatrzymywaliśmy się na wąskim poboczach, ale miejsca na zdjęcia były niepowtarzalne. W mieścinie o zabawnej nazwie ZigZag - obiliśmy na lokalną drogę, która zaprowadziła nas do świetnych punktów widokowych w dużej bliskości z Mt
Hood. Obrazki jak z pocztówek. Wróciliśmy na drogę i ruszyliśmy w stronę rzeki Columbia, tak obiliśmy na autostradę Historic Columbia River, która dowiozła nas do Multnomah Fall - czwartego - co do wysokości wodospadu w USA. Droga była bardzo kręta, a przed nami zrobił się zator, jeden z samochodów na początku kolumny wlókł się niemiłosiernie i zaczęliśmy robić zakłady - kto jest kierowcą :). Wygrali wszyscy, bo obstawili na to samo - kobieta narodowości chińskiej - to chyba najgorsi kierowcy na świecie, a wiem to z doświadczenia obserwując ich codziennie na ulicach San Francisco :). Podeszliśmy pod wodospad, który składał się z dwóch kaskad pomiędzy, którymi wybudowano mały stylowy mostek. Przyznam, że to ładne miejsce, przypominało bardziej Irlandię i Szkocję, niż tak dalekie Stany. Ogromna masa wody rozbijała się o skały i rozsiewała małą mgiełkę, uczucie jak podczas deszczu "kapuśniaczku", co niestety źle wpływa na elektronikę! Mały spacerek na most i widoki niezapomniane, trasa prowadzi dalej, ale to dzisiaj nie było naszym celem, po drodze były jeszcze chyba cztery podobne wodospady, ale to już miałem przyjemność oglądać, więc ruszyliśmy w drogę powrotną na Portland. Przed samym miastem odbiliśmy na drogę numer 26 do Madras. Na mapie mieliśmy zaznaczony był obszar rezerwatu Indian i zastanawiało mnie dlaczego jest na żółto, kiedy reszta jest w kolorze zielonym. Okazało się, że na prawie całym terenie rośnie bujna, złota trawa - ogromne płaskie przestrzenie nadające się tylko do wypasu bydła. Oczywiście jak to u Indian - nie zabrakło kasyn :). Czyli znowu potwierdziła się stara prawda, że potomkowie mieszkańców Ameryki dostali najgorszy kawałek ziemi. Na noc dojechaliśmy do Bend, największego miasta w okolicy, jest to idealna baza wypadowa do pobliskich lasów, jezior i gór. Miasto ma wszystkie potrzebne do szczęścia sklepy, w których można zaopatrzyć się po uszy. Po zakupach ruszyliśmy do pobliskich lasów Deschutes i skręciliśmy w pierwszy możliwy skręt na leśną drogę i po chwili zatrzymaliśmy się na wyciętym przez drwali kawałku ziemi. Mieliśmy szczęście, ktoś tutaj biwakował przed nami i zostawił przygotowane miejsce na ognisko. Wokoło znalazłem dużo suchego drewna i zabawa była na całego :). W międzyczasie dowiedzieliśmy się, że zaczął się sezon polowania na jelenie i co jakiś czas słychać było samotną salwę z broni. Rano postanowiliśmy postrzelać do oddalonych celów i przetestować nową lornetkę - made in china - okazało się, że jest bardzo słaba i trudna do skalibrowania. Im bliżej Kalifornii, tym cieplej, co dawało się odczuć, teraz już nie trzeba było zakładać kurtek i bluz. Ruszyliśmy do miasteczka Sisters, które przypominało troszkę miasto z dzikiego zachodu, ale jak dla mnie mocno przereklamowane :), w oddali widać było ośnieżone szczyty pasma gór Three Sisters. Zrobiliśmy jeszcze rundkę po okolicznych jeziorach, ale do większości miejsc nie można było się dostać ze względu na pozamykane drogi w okresie zimowym. A szkoda, bo słońce mocno przypiekało. Ruszyliśmy na południe zatrzymując się na chwilkę w Crater Lake. Jak jestem w pobliżu, nie mogę oprzeć się, żeby zobaczyć to miejsce. U mnie – na mojej, prywatnej liście najładniejszych miejsc, Crater Lake - znajduje się w pierwszej piątce. Teraz, zresztą - jak się spodziewałem - połowa tras była zamknięta, ale mimo wszystko, kilka punktów widokowych oferowało niezapomniane panoramy. Opuściliśmy Oregon i na noc wylądowaliśmy w domu. Cała trasa przebiegała pod bacznym "okiem" ośnieżonych gór, po kolei przejmowały czuwanie nad nami Mt Rainier, St Helens, Mt Hood, Three Sisters i Mt Shasta...
Northwest |