Weekend zaczął się w sobotę, wyruszyłem do Monterey via San Jose. W marinie wylądowaliśmy koło południa tutaj przywitał nas deszcz. Chyba powoli zaczyna się jesień i czeka nas dużo mokrego z nieba. Pozostało tylko zakryć łódkę plandeką i napić się :). Wszystkich ogarnęło wielkie lenistwo, nawet nie chciało się wypłynąć na połowy rybek i poszliśmy do rybaków u których kupiliśmy rybki na grilla. Popadaliśmy dość wcześnie :). Rano trwało chwilkę dojście do siebie i w tym czasie pogoda zrobiła się słoneczna tylko ogromny wiatr nie pozwalał na wypłynięcie. Pozostało tylko napić się :) znowu. W poniedziałek rano Peter miał misję do wykonania w stanie Washington i długo się nie zastanawiając dzięki uprzejmości osób z towarzystwa postanowiłem się podłączyć do wyprawy. Pomysł wyruszenia z Monterey do Seattle był trochę szalony. Było popołudnie kiedy zajechaliśmy do San Francisco po moje ubrania i myśl, że rano mamy być prawie przy granicy z Kanadą wydawała się niemożliwa do zrealizowania. Jechaliśmy na zmianę każdy dostał do przejechania jeden stan :) , w połowie Oregonu zaczęło padać i ... do środy nie przestało. Seattle pokazało swoje prawdziwe oblicze, szaro i depresyjnie w okresie jesienno-zimowym. Na miejscu byliśmy po 5 rano...