środa, września 17, 2008

Wyprawa do Yellowstone - część 2 / Przez Montanę i Wyoming

Opuszczamy piękne Idaho i mijamy tabliczkę Welcome to Montana. Wjeżdzamy powoli na tereny Parku Yellowstone, drogą 287 na północ i tylko "zachaczamy" o zachodnią granicę tego parku. Widoki rozbudzają moją nadzieję co do uroków Yellowstone, które na bazie lektur i zdjęć jakoś specjalnie mi do gustu nie przypadły. Po obu stronach masywy górskie i zieleń lasów przy porannym słońcu powodują, że podróż staje się przyjemna mimo krętych dróg, choć co niektórzy pasażerowie źle je znoszą. Jedziemy do Bozeman jednego z większych miast w Montanie, co brzmi zabawnie - bo większość miast jest jak na resztę kraju malutka. Autostrada jest bardzo widokowa i powoli zaczynają wyrastać coraz to większe rancza z dużymi tabunami koni i bydła. Wjazdy na ich teren przyozdabiane są różnymi malunkami lub rzeźbami co jeszcze nadaje kolorytu. Od razu czuje się, że znajdujemy się w "krainie kowboi". Duże samochody, ludzie w jeansach i kapeluszach. W końcu doczekałem się i zobaczyłem ogromne przestrzenie amerykańskiej prerii! O takim widoku, zawsze marzyłem - już jako dziecko zaczytane w powieściach o dzikiem zachodzie zastanawiałem się jak wygląda to w rzeczywistości. Miasto Bozeman nie ma specjalnie wiele do zaoferowania z atrakcji dla turysty, więc skręcamy na międzystanową 90 i ruszamy szybko w stronę Billings. Po jakimś czasie krajobraz z górzystego przechodzi w płaski. Teraz złota prerria będzie nam długo towarzyszyć. Kiedyś wyczytałem, że Montana nazywana jest krainą Wielkiego Nieba (Big Sky country) i dopiero teraz zrozumiałem dokładnie dlaczego tak jest - ogromne niebieskie niebo zalewa cały horyzont i pozostaje tylko mały złoty pasek prerri na ziemi... Widoki co jakiś czas psują wielkie rafinerie i przykry zapach nafty. Mijamy też liczne rodea i czekające w specjalnych klatkach zwierzęta. Widok ogromnych ilości koni biegających po wielkich przestrzeniach przestaje już dziwić, staje się normalny. Tutaj chyba mit kowboja nieustannie trwa - i w dalszym ciągu jeździ się konno, nie zwracając uwagi na cywilizację. Autostrada prowadzi wzdłóż rzeki Yellowstone, troche daleko od słynnego parku, ale ta nazwa pojawia się w tych rejonach dość często i potrafi trochę "namieszać" błądzącym turystom. Powoli zbliżamy się do miejsc związanych z historią Indian, mijamy Canyon Creek Battlefield, gdzie w 1877 roku wódz indian Nez Perce Joseph stoczył bitwę z amerykańską kawalerią. Ślady po naturalnych mieszkańcach Ameryki są widoczne wszędzie i wygląda na to, że rdzenni obywatele zaczynają być dumni ze swojej historii, a obraz pijanego Indiania w zniszczonym ubraniu już jest mocno nieaktualny! Teraz to świetni biznesmeni, a ich metodą na polepszenie swojego statusu jest otwieranie sklepów i muzeów, zagospodarowywanie miejsc pamięci pod kątem turystyki i ... kasyna :). Jeśli nie jesteś w Nevadzie i widzisz kasyna to oznacza, że jesteś w rezerwacie Indian. Całe swoje dziecięce i nastoletnie życie fascynowałem się kulturą indian Ameryki Północnej, pamiętam książki Szklarskiego, które prostym językiem opisywały historię tych rejonów, potrafiłem wymienić z pamięci wszystkie szczepy indiańskie... a teraz po tylu latach w końcu udało mi się znaleźć w tym miejscu... marzenia się spełniają szkoda tylko, że fascynacja gdzieś uleciała. Kilkanaście lat temu może to wszystko było "dzikie" i naturalne, bliższe tamtym czasom, a teraz to przemysł turystyczny, wszystko trochę plastikowe, pamiątki indiańskie "made in china", trochę czuję żal, że tak się dzieje, ale wkońcu ONI muszą jakoś żyć i utrzymać swoje rodziny. Dojechaliśmy do Billigs, które też nie zrobiło na mnie wrażenia, zwykłe miasteczko - w którym za dużo jest przemysłu. Jesteśmy już blisko miejsca, do którego "jadę" już ponad dwadzieścia lat :). Przede mną rezerwat Indian Crow, a na jego terenie miejsce bitwy, w której zjednoczone plemiona indiańskie pokonały cały pułk kawalerii armii amerykańskiej pod dowództwem gen. Custera. Little Big Horn Battlefield National Monument - tak długa nazwa wita nas przy skręcie z miasteczka Crow Agency. Jest to teren parku narodowego i działają tutaj PASS czyli karty wstępu do wszystkich parków narodowych. Parkujemy samochód i udajemy się do centrum informacji i małego sklepiku połączonego z muzeum. Mapka jaką dostaliśmy pokazuje jakie szlaki warto wybrać, aby dotrzeć do wszystkich historycznych miejsc. Na zewnątrz Ranger zaczyna opowiadać kłebiącemu się tłumowi turystów całą historię bitwy pod Little Big Horn, ja już ją znam na pamięć, wiec korzystam z okazji i idę na miejsce, w którym poległ generał Custer. Jest pusto i cieszę się, że mogę podelektować się tą chwilą sam. Dookoła wielka prerria i wiele wzgórków, wyobrażam sobie jak to wszystko musiało wyglądać w 1876 roku. Czytając książki i oglądając filmy nie zdawałem sobie sprawy jak wielki jest to teren, teraz musiałem wszystko zweryfikować. Archeolodzy i historycy badali nie tak dano ten teren i okazało się, że bohaterska walka Custera na wzgórzu to mit i trzeba od nowa wszystko napisać. Podszedłem do miejsca, gdzie za małym ogrodzeniem znajdują się pomniki poległym kawalerzystów i samego generała, w tym wypadku jest to tylko symbol, bo Custer pochowany jest w West Point. Obok stoi duży pomnik upamiętniający cały 7 pułk kawalerii. Nieopodal po drugiej stonie wąskiej drogi znalazłem monument upamiętniający Indian, jest świtnie zrobiony, w małej niecce z kamieni mamy na tablicach wypisane wszystkie szczepy Indian, które tego dnia brały udział w bitwie. Co kilka metrów mijam samotne białe nagrobki żołnierzy i czerwone indian. Co ciekawe na każdym indiańskim nagrobku znajduje się napis " ...poległ broniąc indiańskiego sposobu życia". Patrząc na mapkę można zauważyć, że trudno będzie niektóre odległości pokonać pieszo, więc wzieliśmy samochód. Dalsze zwiedzanie polegało na zatrzymywaniu sie w oznaczonych punktach i tablicach opisujących potyczki poszczególnych oddziałów. Kiedy tak przemierzaliśmy trasę, przed nami przebiegło stado (chyba dzikich) koni, wyglądały jak konie indiańskie znane z filmów :). Po kilku milach okazało się, że jest ich znacznie więcej, zatrzymywaliśmy się na krótkie sesje zdjęciowe, konie idealnie wpasowały się do miejsca i chwili tworząc świetny klimacik czasem tak ważny na wyjazdach. Takie rzeczy pamięta się długo - filmowa sceneria jak na zamówienie :). Objechawszy cały teren wróciliśmy na parking i obeszliśmy cmentarz wojskowy szukając jakiś polsko - brzmiących nazwisk, ale za dużo tego było i darowaliśmy sobie. Na nagrobkach często wyryte było miejsce pochodzenia i tak najwięcej było Irlandczyków, ale zaskoczyła mnie też spora liczba Skandynawów - ale to już jako ciekawostka. Opuściliśmy miejsce bitwy pełni podziwu dla wojowników Siedzącego Byka, którzy dali sobie radę z pułkiem kawalerii. Zajechaliśmy jeszcze do indiańskiego sklepu z pamiątkami, gdzie każdy zakupił jakiś oryginalny (mam nadzieję) - drobiazg - zwracaliśmy szczególną uwagę, żeby nie natrafić na produkt z Chin. Plany wyprawy były nakreślone przeze mnie w zarysie i wszystko zależało od tempa i czasu. Udało się do tej pory zrealizować plany i trzeba było ustalić trasę do następnego miejsca na nocleg. Postanowiłem trzymać się tematu indiańskiego i na nocleg wybrałem miejscowość Cody w stanie Wyoming. GPS poprowadził nas z powrotem do Billings, skąd po kilkudziesięciu milach odbiłem na południe. Na miejscu byłem późno w nocy i nawet nie zdążyłem sprawdzić bazy danych z kampingami, kiedy trafiłem na całkiem przyjemne miejsce tuż przy głównej ulicy miasteczka. Kamping okazał się bardzo przyzwoity, rozstawianie namiotu było szybkie - i niedługo po ciekawym dniu i kąpieli w w naprawdę luksusowych jak na kamping - łazienkach - szybko ekipa zasnęła. Rano po śniadanku sprawdziłem, gdzie mogę znaleźć muzeum słynnego Buffalo Billa i ku mojej ogromnej radości okazało się, że znajduje się kilka kroków od naszego kampingu. Bufflo Bill to tak naprawdę William Cody - słynny myśliwy i zwiadowca armii w wojnach z Indianami, a od jego nazwiska pochodzi nazwa miasta. Od 1883 roku organizował widowisko cyrkowe Wild West Show, przedstawiające wydarzenia z historii amerykańskiego Dzikiego Zachodu, i do 1916 roku prezentował je w Ameryce Północnej oraz Europie Zachodniej. Podjechaliśmy z samego rana, żeby zdążyć przed masą turystów. Cały kompleks jest profesjonalnie przygotowany, są skrzydła tematyczne i tak pierwsze kroki skierowaliśmy do Indian. Przedstwiona jest tutaj cała historia Indian, dużo figur woskowych ubranych w oryginalne stroje i gabloty z przedniotami używanymi przez różne plemiona. Dla fascynata kulturą Indian to raj, sporo interaktywnych przedstawień. Spędziliśmy tu trochę dużo czasu, bo dla oglądających filmy takie jak "Tańczący z Wilkami" nie chciałyby zobaczyć jak wygląda Tipi w środku, jak używać tomahawka i łuku i jakie stroje nosili Indianie. Dla mnie rewelacja. Jedno ze skrzydeł poświęcone było Williamowi Cody "Buffalo Bill", można tam poznać historię nie tylko jego życia, ale przy okazji też - jak powstawał mit Dzikiego Zachodu. Duża dawka historii przy świetnie przygotowanych eksponatach. Dla mnie rewelacyjne było skrzydło poświęcone broni palnej, przyznam z ręką na sercu, że nigdy nie widziałem takiej ilości broni w jednym miejscu. Znajdziemy tam chyba wszystkie karabiny świata od XV wieku do czasów współczesnych. Oczywiście najwiecej miejsca zajmują karabiny, które podbijały Ameryke :). Kiedy tak spokojnie zwiedzaliśmy muzeum, przetoczyła się nawałnica turystów - dobrze, że przyszliśmy wcześniej :). Wygląda na to, że miejsce jest bardzo popularne w Stanach. Wyszliśmy na zewnątrz pozwiedzać centrum miasta żywcem przeniesione z innej epoki. Warto poświęcić chwilkę na spacer uliczkami i wstąpić do Saloonu, gdzie pijał Buffalo Bill i zobaczyć hotel, w którym mieszkał. Czas nieubłaganie mijał i pora była ruszyć, tutaj miałem dylemat, do którego wjazdu do Yellowstone mam się skierować tak, żeby był najbardziej widokowy. Nie było to łatwe i postanowiłem, że będzie to Wschodni Wjazd drogą numer 14. Wyjechałem z gwarnego miasteczka i od razu krajobraz się zmienił. Jechaliśmy Shoshone Canyon i kręta droga prowadziła nas wgłąb ogromnego kanionu. Po przejechaniu kilku tuneli zatrzymaliśmy się przy naprawdę ogromnej tamie, widok z niej zapierał dech i niewątpliwie należał do serri tych, które uwielbiam ogladać :). Oczywiście poszalałem z aparatem i zrobiłem sporo zdjęć tego "fotogenicznego" miejsca. Buffalo Bill Reservoir, który trzymała tama - to całkiem spore turkusowe jeziorko, które objeżdżali pasjonaci nart wodnych:). Bardzo przyjemna trasa i cieszę się z jej wyboru. Pozostały odcinek do samych wrót Yellowstone był niezapomniany.