środa, sierpnia 13, 2008

Wyprawa na Wschodnie Wybrzeże - część 1

Wypad na Wschodnie Wybrzeże planowany był od dawna, ale wszyscy czekaliśmy na ładną pogodę. Bilety kupione zostały z dużym wyprzedzeniem także cena była bardzo dobra. Do wykorzystania mieliśmy dwa tygodnie i skrzętnie wziąłem się za dokładne przygotowanie trasy - tym razem nie poszedłem na żywioł. Chciałem przejechać Nową Anglię, Nowy York, Waszyngton DC i zatoczyć koło w stronę Kanady. Przylecieliśmy wczesnym rankiem do Bostonu i odebraliśmy z wypożyczalni zarezerwowany samochód. Po nocy w samolocie byliśmy trochę zmęczeni, ale od razu ruszyliśmy w miasto. Autostrada z lotniska zbudowana jest w tunelach pod zatoką i częścią miasta - niesamowite doświadczenie jechać w czymś takim - są tu nawet skrzyżowania i sygnalizacja świetlna. Wyjechaliśmy w samym centrum miasta i skierowałem w stronę parku Boston Common, gdzie cudem zaparkowaliśmy samochód. Boston znam dobrze z poprzedniej wyprawy, spędziłem tu kilka fajnych dni i miasto mnie zauroczyło - z czystym sumieniem przyznam, że to drugie najładniejsze miasto w USA po San Francisco (prywatna opinia). Znając już okolice łatwiej było się poruszać i zobaczyć jeszcze raz znane miejsca. Boston jest dla mnie magicznym miejscem - kameralne miasto z pięknymi wiktoriańskimi domami (murowane, a nie drewniane jak w SF), które ma niepowtarzalny klimat. Duży park w sercu miasta, w którym ludzie spędzają wolny czas, a pracownicy pobliskich budynków wychodzą na lunch idealnie komponuje się z pobliską zabudowę. Znajdziemy tutaj dużo miejsc związanych z historią Stanów Zjednoczonych, w końcu tutaj wszystko się zaczęło. Przespacerowaliśmy się po Boston Common i Public Garden, gdzie można wynająć łódkę i popływać w małym jeziorze. Doszliśmy do Massachusetts State Hose, gdzie mieści się stanowy parlament - budynek wyglądem przypomina spotykane wszędzie w USA parlamenty wzorowane na waszyngtońskim Kapitolu, ale w mniejszej skali - różni go jeszcze złota kopuła. Za parlamentem mieści się dzielnica Beacon Hill, która wygląda jakby czas sie dla niej zatrzymał, także spacer po wąskich uliczkach przy kamienicach pamiętających rewolucję amerykańską to czysta przyjemność. Jako zapalony fotograf dodam, że każdy kawałek miasta "pozuje" wdzięcznie do zdjęć. Przechodząc dalej wchodzimy na tak zwany Freedom Trail (Szlak Wolności), namalowana na chodniku czerwona linia prowadzi nas po wszystkich historycznych atrakcjach miasta. Szlak zaczyna się w Parku Boston Common i ciągnie się przez całe miasto żeby zakończyć się po drugiej stronie zatoki w w Charleston. Lubie miasta, które można zwiedzać na piechotkę i Boston należy do takich. 3-4 dni wystarczą żeby dokładnie poznać każdy zakamarek tego pięknego miejsca. Idąc po czerwonej linii przechadzaliśmy się uliczkami miasta, któremu bliżej do Europy niż do Ameryki. Pięknie prezentuje się stary Parlament pomimo, że jest upchany między wysokie szklane wieżowce. Nieopodal przeszliśmy do miejsca Bostońskiej Maskary, która była iskrą zapalającą lont rewolucji amerykańskiej. Idąc dalej zatrzymaliśmy się w Quincy Market, które jest wielkim targowiskiem i miejscem, gdzie mieści się dużo restauracji. Jest to gwarne miejsce, w którym zawsze kłębią się tłumy ludzi. Bez pośpiechu przeszliśmy cały szlak i przechodząc most Charlestown stanęliśmy pod obeliskiem na górze Bunker Hill. Teraz czekało nas nie lada wyzwanie - wejść po 294 schodkach na wysokość 67 metrów idąc stromo w "kominie". Wypluwając płuca i nie czując nóg stanęliśmy na szczycie budowli skąd mamy piekny widok - panoramę całej okolicy. Mimo wszystko warto było, nie polecam jeśli ktoś ma problemy z sercem lub słabą kondycję ... i klaustrofobię :). Na szczęście w parku pod obeliskiem mamy dużo zielonej trawy i ławki gdzie można odpocząć po "wspinaczce". Taki szlak wystarczy na cały dzień, teraz pozostało znaleźć hotel i odpocząć po ciężkim dniu. Rano ruszyliśmy na przechadzkę po włoskiej dzielnicypanuje w nich klimacik taki jak widzimy na filmach. Momentami w stylu rodziny Soprano :) - potężni mężczyźni ze złotymi łańcuchami na szyjach, siedzący na krzesełkach przy ulicy, którzy gestykulując kłócą się po włosku, to widok w tym miejscu niemal powszechny. Wszędzie restauracje serwujące włoskie jedzenie i kawiarnie z espresso. Niedaleko znajdziemy dzielnicę Waterfront z ładnym parkiem i słynnym Long Wharf. Z pobliskiego portu wypływają statki w rejs po zatoce. Lubie tego typu atrakcje chociażby ze względu na zdjęcia - świetna panorama miasta z wody i przyjemne kołysanie na falach. Wychodząc ze statku zatrzymaliśmy się w pobliskiej restauracji na obiad złożony z owoców morza - muszę przyznać, że za rozsądne pieniądze zjedliśmy wyśmienity posiłek. Czas przeznaczony na Boston powoli się kończył, a do zobaczenia był pobliski Cambridge ze słynnym Uniwersytetem Harvard i MIT (The Massachusetts Institute of Technology). Miasteczko pokazało się z dobrej strony i nie zawiodło moich oczekiwań, klimacik naprawdę luzacki. Stara zabudowa trzyma klasę, a lokalne restaurację i bary zachęcają do wejścia. Na ulicach oczywiście dużo młodzieży i ... rowerów. Pojeździliśmy po okolicy i po pewnym czasie uznaliśmy, że już wystarczy oglądania (zazdrość, że człowiek tutaj nie studiował była duża). Wyjechaliśmy z miasta kierując się na południowy wschód do miejscowości Plymouth - dojechaliśmy bardzo szybko, gdyż wschodnie wybrzeże ubogie jest w widokowe autostrady i po obu stronach drogi podziwiać można było gęsty las... :( Atrakcją Plymouth jest replika XVII-to wiecznego statku Mayflower II, który przywiózł pierwszych pielgrzymów z Anglii. Obok znajdziemy jeszcze malutkie Pilgrim Hall Museum, gdzie dowiemy się o historii pozostałych przy życiu pasażerów statku. Trochę rozczarowani miejscem pojechaliśmy do Cape Cod - półwyspu wyglądającego jak wyciągnięte ramię. Jest to miejsce najbardziej wysunięte na wschód w stanie i licznie odwiedzane przez turystów w okresie letnim. Do zwiedzania zachęca do długa piaszczysta plaża z domkami letniskowymi, ale zniechęca silny wiatr i częsta mgła. Przejechaliśmy do końca półwysep i wróciliśmy na autostradę stanową. Zatrzymaliśmy się na noc w New Bedford i rano przekroczyliśmy granicę najmniejszego stanu USA, Rhode Island. Zaparkowaliśmy samochód na małej uliczce między pięknymi domami z poprzednich epok. Byliśmy w stolicy stanu w mieście Providence. Już po pierwszych minutach w tym miejscu i czułem, że to miejsce mnie oszołomi i tak się stało. Nie widziałem dawno tak idealnie zachowanych domów i uliczek, zabudowa trzymała klimat i nawet małe downtown nie psuło niczego. Chodziliśmy jak zahipnotyzowani i czekaliśmy tylko aż pojawią się mieszkańcy ubrani w XVIII-to wieczne stroje. Doszliśmy tak do rzeki Providence, która wijąc się przez miasto tworzy długi wąski kanał. Wieczorami zapalane są pochodnie i przepływające gondole tworzą miłą atmosferę. Wzdłuż rzeki ciągnie się promenada i park z pomnikami upamiętniającymi wysiłek zbrojny USA we wszystkich wojnach. Idąc dalej Doszliśmy do Waterplace Park, które swoim stylem odbiega od reszty miasta - jest to nowoczesne architektonicznie miejsce zrobione pod kątem rekreacyjnym, można tu usiąść na ławeczkach lub na trawie czy zjeść coś w pobliskich knajpkach. Gdy wyszliśmy z Parku wyrósł przed nami ogromny budynek stanowego parlamentu - State House. Wyglądał imponująco - jak dla mnie najładniejszy Kapitol jaki widziałem - waszyngtoński nawet się nie umywa. Chodząc dookoła budowli delektowaliśmy się widokami jakie roztaczały się z tarasów przed głównym wejściem. Czułem niedosyt i wróciliśmy przejść się po Benefit Street i zapomnieć o XXI wieku. Miasto jest małe i dość szybko połapaliśmy się w jego topografii także mapa stała się zbędna. Dzień powoli mijał i trzeba było ruszać dalej. Ciężko było nam opuszczać Providence, a to już drugie takie miejsce po Bostonie, więc zapowiadało się ciekawie. Rhode Island to malutki stan i opuszczenie go nie zajęło dużo czasu. Wjechaliśmy do Connecticut i zatrzymaliśmy się w jego stolicy - mieście Hartford. Przybyliśmy akurat w okresie święta narodowego Puerto Rico (chyba mają tu ogromną społeczność portorykańską) i utknęliśmy w korkach. Na szczęście udało się zobaczyć lokalny Kapitol, który zbudowany jest w stylu wiktoriańsko- gotyckim, co bardzo wyróżnia ten budynek na tle pozostałych parlamentów stanowych. W mieście nie ma specjalnie żadnych atrakcji, można jedynie odwiedzić dom i muzeum Marka Twaina. Teraz nasza trasa prowadziła na południe, a jadąc rozglądaliśmy się za noclegiem, który w porównaniu z zachodnim wybrzeżem bardzo trudno znaleźć. Nie ma tu tak dużej liczby hoteli sieciowych, a z autostrady zasłoniętej drzewami trudno dostrzec jakieś miejsce noclegowe na trasie. Pozostało zdać się na tablice informacyjne na poboczach i GPS. Znaleźliśmy miejsce do spania, ale zajęło to nam sporo czasu. Wczesnym rankiem skierowalismy się do centrum New Haven w którym miści się słynny Uniwersytet Yale. Zaparkowaliśmy w samym centrum miasta i ruszyliśmy zwiedzać okolice. Tutaj dopiero czuć klimat akademicki. Gdy spacerowaliśmy zabytkowymi ulicami odnosiłem wrażenie, że chodzę po kampusie - wszędzie jakieś wydziały i katedry, a na ulicach grupki studentów. Będę się powtarzał, ale to miejsce też przypadło mi do gustu, nie czułem że jestem w Ameryce Północnej! Wszędzie kościoły, a każdy zbudowany w innym stylu i prześcigały się w swoim ogromie i wysokości. Równie dobrze filmowcy z Hollywoodu mogliby kręcić sceny ze średniowiecznej Europy nie buddując sztucznych scenografii. Zeszliśmy centrum miasta w szerz i wzdłuż aż nadeszła pora by ruszać dalej. Byłem zadowolony,bo w każdym z trzech stanów w których spędziliśmy czas znalazłem perełkę godną polecenia każdemu turyście. Boston, Providence i New Haven trzeba koniecznie odwiedzić. Przed nami kolejny etap, wjechaliśmy do stanu Nowy York...
East Coast Part 1